Gorączka animcowej nocy - podsumowanie sezonu anime (zima 2020)

Dzień dobry, cześć i czołem! To znowu nadszedł ten magiczny czas w roku, kiedy wirtualna lista animu pęka w szwach, bo jeszcze mnóstwo serii czeka w kolejce do pospiesznego zbinge-watchowania, a nowe już czekają u proga! Na Ozyrysa i Apisa! Zima dostarczyła nam małej klęski urodzaju i choć oczywiście nie wszystkie produkcje wyszły z tej walki obronną ręką, to mam wrażenie, że nie brakowało propozycji z każdego zakątka gatunkowego. Shouneny, (mahou) shoujo, seineny, wananabe edgy seineny, joseie (przepraszam za nieoglądanie Chihayafuru 3), komedie, romanse, fantasy, kryminały, obyczajówki, sportówki, isekaie, więcej isekai, multum isekai... Na ile moje siły przerobowe pozwalały - a pozwalały na ociupinkę więcej ze względu na koronawirusową pracę zdalną - udźwignęłam oglądanie 23 serii, z czego dokończyłam... wow! Wszystkie! Banzai przymusowe domówkowanie, które pozwala zaoszczędzić dwie godziny z życia dziennie. Jeśli mój wysiłek okaże się pomocny w odsiewie moe ziarna od QUALITY plewu, to będę naprawdę szczęśliwa. A jeśli znajdziecie dla siebie coś ciekawego - no, to życzę spokojnego, miłego kwarantannowania w domkach!

(a jakby ktoś się zastanawiał - podsumowanie Railguna 3 i PFUnderera przechodzi na koniec sezonu wiosennego)

So let's get this party started!

Babylon

Drogie panie - pamiętajcie o stosowaniu sprawdzonych dezodorantów, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie musiały podnieść siekierę i obnażyć swoje paszki.

Dzień jak co dzień, ujawnienie malwersacji jak ujawnienie malwersacji. Na firmę farmaceutyczną Agras zostaje przeprowadzony prokuratorski nalot, który ma wykazać nielegalne badania tej placówki przy współudziale kilku uniwersyteckich szpitali. Podczas przeglądania dokumentacji prokuratorzy Seizaki oraz Fumio natrafiają na bardzo dziwną, gęsto zapisaną literami "F" kartkę, na której znajdują się czyjaś krew, włosy oraz skóra. Dokument jest powiązany z anestezjologiem Shinem Inabą, do którego nasi bohaterowie się udają, sądząc, że ma to jakiś związek ze sprawą Agrasu. Problematycznie zaczyna być wtedy, gdy odnajdują lekarza w jego mieszkaniu, ale nagiego i martwego, a za jego śmierć odpowiedzialna jest dozowana przez maszynę dawka znieczulenia, która okazała się letalna dopiero po trzydziestu godzinach...

Babylon to bardzo ciężka w ocenie seria. Bardzo. Ale to BAAARDZO. Dyskusyjne (i pieruńsko ciekawe) wydaje się główne założenie serii, które opiera się na dyspucie "czy popełnianie samobójstwa powinno być prawnie dozwolone?". I robi to anime - medium produkowane przez Japończyków, u których odsetek samobójstw jest jednym z najwyższych na świecie! Jeśli to nie jest wielka szpila wbijana w sam środek tyłka tamtejszego społeczeństwa, to ja już nie wiem co. Kolejną problematyczną sprawą było to, że emisja 12 odcinków Babylonu odbyła się w niesamowicie chaotyczny sposób - najpierw dzięki "uprzejmości" Amazonu Prime wypuszczono trzy pierwsze odcinki, przez co na czwarty należało czekać aż trzy tygodnie. Potem przy odcinku siódmym nastąpiła nieoczekiwana pauza, która wyniosła miesiąc. Wreszcie finał serii nastąpił w styczniu 2020 roku, przez co zlał się z podsumowaniami roku i początkiem sezonu zimowego. A, no i te pięć ostatnich odcinków okazało się ostateczną strzałą w kolano, bo znacząco zmieniono charakter całej historii, wieńcząc ją... spoilować czy nie spoilować, oto jest pytanie... no. Zwieńczono ją bad endem. Z tego też powodu wielu fanów serii - w tym ja - poczuła znaczący dysonans między tym, jak kreowano postać Seizakiego, a gdzie on ostatecznie skończył. W przeciwieństwie jednak do tej części fandomu, która nie waha się wylewać na Babylon wiader pomyj, próbowałam na spokojnie rozważyć, dlaczego ten finał wywołał we mnie taki niesmak i zawód. Chyba spodziewałam się, że nastąpi tam oczyszczające katharsis, że mimo całej tej polemiki odnośnie tego, że przecież popełnianie samobójstwa może mieć wiele pozytywnych przesłanek, dostanę też satysfakcjonujące argumenty przeciwko tej idei. Niestety, uczynienie z głównej złodupczyni kogoś absolutnie nietykalnego sprawiło, że widz czuje się całkowicie bezsilny, no bo jaki sens ma jakakolwiek dyskusja, skoro kobieta-kameleon pojawi się znikąd i szepnie ci na uszko, żebyś się zabił, a ty to ochoczo zrobisz? No właśnie. Z drugiej strony nie jest to pozycja zła czy nudna. Reżyseria momentami jest zjawiskowa (scena z przesłuchaniem panny Magase z drugiego odcinka była czymś, co prawie podpadało pod prawdziwą hipnozę), a fabuła niejednokrotnie skłania do intensywnego myślenia na tematy mocno filozoficzne. Warto się z Babylonem zapoznać, ale miejcie z tyłu głowy, że ta seria pod wieloma względami bywa jednak bardzo, bardzo nieprzyjemna i zawodna...

6/10 - miał być czarny koń sezonu, a wyszedł spóźniony kucyk roku. A trzeba było słuchać ludzi, którzy mówili, że to od autora Seikaisuru Kado i zatrzymać się z oglądaniem na tym bezpiecznym 7 odcinku...

Boku no Hero Academia 4th Season

Jestę disco, mogę wszystko!

Czyli kolejna runda przygód superbohaterów w wydaniu japońskim. Po tym, jak All Might abdykował z pozycji Symbolu Pokoju, mówiąc w nieokreśloną stronę "teraz twoja kolej", pewni dziennikarze zaczynają węszyć, że nie chodzi tu wcale o prosty przekaz "złoczyńcy, szykujcie się, bo wy będziecie następni w kolejce do ostrzału", ale kieruje je w stronę domniemanego następcy. I tak drogą dedukcji wychodzi na to, że ten następca i protegowany All Mighta znajduje się w samym U.A., a dokładnie w klasie 1-A. Freelancer Taneo Tokuda podejmuje się więc zadania odkrycia tożsamości przyszłego Symbolu Pokoju i pod przykrywką wywiadu z uczniami klasy Aizawy-senseia, stara się dotrzeć do tego właściwego ucznia. I jak się szybko okazuje, nie jest to wcale taka tytaniczna robota...

Boku no Hero Academia to taki dziwny miks strasznie różnych elementów i postaci, które nie zawsze się ze sobą stykają, tak jakby autor wysupływał kolejne ładne puzzle z kompletnie losowych opakowań i próbował je na siłę skleić. Najłatwiej da się to zauważyć po konstrukcji historii, kiedy to absurdalnie luzackie arce są prztykane tymi, w których ważą się losy całego świata. I zobaczcie - w drugim sezonie najpierw zrealizowano ten całkowicie beztroski arc sportowy w formie turnieju, a potem praktyki połączone z walką z Zabójcą Bohaterów. W trzecim sezonie mieliśmy najpierw ten cały motyw z porwaniem Bakugo przez Ligę Złoczyńców i epicką walką All Mighta z All For One, a potem... odbył się egzamin wyglądający jak kolejny turniej? Teraz na początku czwartego sezonu skupialiśmy się na groźnej mafii rozprowadzającej po mieście niebezpieczne narkotyki, które produkowali z ciała małej dziewczynki, a w drugiej połowie miał miejsce... festiwal kulturowy z zagrożeniem w postaci idiotycznego villaina, który robił ludziom problemy, bo chciał mieć stronę na Wikipedii. No faktycznie, współczuję gościowi jak cholera (czyli wcale). Nie dość, że czuję się ogłupiona tą drastyczną zmianą tonu, to jeszcze pozbawia to jakiejkolwiek ciągłości prowadzenia wątków. I tak, świat jest ciekawy, projekty postaci mega udane, charaktery fajnie dobrane, dużo rzeczy robi wrażenie, a jednocześnie historia jest tak słaba i pretekstowa, że widać te dziesięciolecia wspierania się minionymi tasiemcami - tymi wszystkimi arcami turniejowymi, festiwalami sportowymi, tymi sztucznie tworzonymi pojedynkami jeden na jednego przy jednoczesnym rzucaniu "biegnijcie dalej, ja go zatrzymam!". Nie żeby coś, ale przydałoby się to jakoś stopniować, nie wiem, najpierw pozwolić nam zżyć się z klasą 1-A, a potem powoli dokładać mhroku i coraz bardziej niebezpiecznych misji. A tak to ten Deku ma chorobliwe wahania nastrojów i motywacji. Dodatkowo co uważniejsi malkontenci powinni zauważyć, że jakość animacji w tym sezonie wyraźnie różniła się od poprzednich. Nie no, żadnego dramatu nie było (nie przy tym shounenie), jednak studio Bones mocno posiłkowało się tu nieruchomymi kadrami. Ach ta pamiętna walka Mirio z Overhaulem w 11 odcinku, no co to była za potęga animacji... Czyżby przytłoczyła ich jednoczesna produkcja drugiego filmu kinowego, który miał miejsce pod koniec poprzedniego roku? Ciężko ocenić, ale czuję w kościach, że to może być pewne zmęczenie materiału i nie wiem, czy kolejne sezony (jeśli jakieś nadejdą) to już nie będzie powolne umieranie marki.

7/10 - czuję się trochę jak taka ofiara syndromu sztokholmskiego i sama nie wiem, co mam czuć. BnHA to kopalnia potencjału, ale tego kaprawego podziału na arce naprawdę nic nie tłumaczy.

Darwin's Game

I am the bone of my sword... a moja łapa to lampka ledowa...

Pewnego słonecznego poranka trójka kumpli ogarnia, że na lekcje nie przyszedł czwarty z ich paczki. Jednocześnie jeden z tych obecnych, niejaki Kaname Sudou, oznajmia pozostałym kolegom, że zaginiony przyjaciel wysłał mu poprzedniego wieczoru dziwne zaproszenie do darmowej gry na telefon. Niewiele myśląc Sudou odpala w klasie aplikację, a już chwilę potem z komórki wyłania się realistycznie wyglądający, lecz niewidzialny dla innych wąż, który gryzie naszego protagonistę w szyję. Tym oto sposobem nowy uczestnik dołącza do tytułowej Gry Darwina, która rządzi się jedną, kluczową zasadą - albo zabijasz i zdobywasz punkty umożliwiające życie w dobrobycie, albo samemu giniesz. A żeby było to bardziej widowiskowe i nieprzewidywalne, każdy z graczy otrzymuje indywidualną moc, która zdecydowanie wykracza poza wszelkie ludzkie pojmowanie.

Czy ktoś na sali spodziewał się czegoś ambitniejszego niż tylko prostego, typowego edgy-gniotka z morderczymi supermocami i yandere heroiną? Nie? Zatem witajcie w klubie! Wydaje mi się, że widzowie w 2020 roku dzięki tym wszystkim nieocenionym Mirai Nikki, Btooom!, Akuma no Riddle i innym Ousama Game powinni być już doskonale uodpornieni na kolejne animowane battle royale z cyklu "tylko dla zdesperowanych nastolatków". I właśnie dlatego można być odrobinę pozytywnie zaskoczonym, bo tutejszy główny bohater nie okazał się niereformowalną ciamajdą bez krzty instynktu samozachowawczego, tylko wysportowanym przeciętniakiem z przebłyskami zmysłu strategicznego. Nie da się ukryć, że przy instalacji gry wykazał się skrajną głupotą kwalifikującą go do ścisłej czołówki nominowanych do Nagrody Darwina (śmiszne nawiązania są śmiszne), ale podczas kolejnych potyczek umiał już opracowywać na bieżąco jakieś podstawowe plany na ucieczkę czy rozbrojenie przeciwnika. Już tyle wystarczyło, żeby Darwin's Game okazało się serią względnie bezbolesną w oglądaniu i to bez konieczności zaciskania zębów przy okazji niespodziewanych ataków cringe'u. Jasne, ludzie mordowali się tu za pomocą magicznych komórek, a główny bohater systematycznie zbierał sobie harem (złożony w zadziwiająco dużej części z loli lub wannabe loli), więc o żadnych twórczych ambicjach mowy być nie może, ale przez to, że śledzimy poczynania nie tylko samego Kaname, ale też członków jego ekipy, z których każdy - uwaga, uwaga, to będzie niezwykle odważne stwierdzenie - ma jakiś szczątkowy charakter, anime zapewnia odpowiedni poziom prostej rozrywki i wchłania się samo. Animacja jest absolutnie przeciętna, ale poprawna, natomiast fabuła... kogo obchodzi fabuła? Przecież ją znacie. Protagonista chce wygrać grę, żeby zaprzestać rzezi, ale niespecjalnie mu to wychodzi. Ot i cała historia.

4/10 - stały punkt programu każdej listy sezonowych anime, czyli "mamo, to zupełnie nie tak jak myślisz!". Niektórzy oglądają romanse z siostrzyczkami, ja wolę durne siekanki dla nastolatków. W końcu każdy musi jakoś dbać o higienę szarych komórek...

Dorohedoro

A jednak Honda - jak Kopernik - była kobietą!

Bez żadnego zbędnego pierdzielenia się poznajemy w akcji Kaimana oraz Nikaidou - imię tego pierwszego może wskazywać na dość wyraźnie gadzie pochodzenie, a jego głowa, choć mocno przytwierdzenia do ludzkiego korpusu, jest nieco zbyt intensywnie zielona i pokryta łuskami, żeby była całkowicie naturalnym efektem. I faktycznie - wspomniany duet bohaterów żyje sobie w mieście zwanym Dziurą i właśnie prowadzi dochodzenie odnośnie maga, który jest odpowiedzialny na nietypowy wygląd oraz wyraźne luki w pamięci Kaimana. A że posługujących się magią ludzi w tym świecie nie brakuje, dlatego naszemu nietypowemu komando śmierci co jakiś czas udaje się capnąć niczego niespodziewającego się delikwenta i wepchnąć go Kaimanowi do paszczy. Okazuje się wtedy, że gardziel stwora zamieszkuje facet, który przypatruje się ofierze i stwierdza, czy to ten, czy to nie ten. Cokolwiek miałoby to tak konkretnie znaczyć...

Po obejrzeniu pierwszego odcinka, w którym to studio MAPPA zaprezentowało absolutny brak konsekwencji w miksowaniu animacji ręcznej z komputerową (te sztywne modele postaci... ble... przysięgam, że będą mi się śnić po nocach...) uznałam to anime za mierny gniot zrobiony z braku pomysłu. W ogóle podejmować się adaptacji mangi, która ma 23 tomu? Ta, jasne. Pozdro sześćset. Dziś wciąż nie mogę przeboleć tego, jak nieruchawi są bohaterowie i dlaczego nikt nie miał jaj, żeby obrać konkretny kierunek artystyczny, robiąc z tego powtórkę z Inuyashiki... ale dziś uwielbiam tę serię. To nienormalne, wiem, ale jestem do reszty oczarowana tą brutalnością, humorem, kolorami, światem, intensywną muzyką, postaciami i cholernie wciągającą intrygą. Nie spodziewałam się też zupełnie, że grupa antagonistów wyda mi się o wiele fajniejsza - tak, fajniejsza! - i bardziej cool niż protagoniści. Wybacz, Caiman, ale z ciebie to jest jednak taki cep bez ogłady, co popycha fabułę do przodu, ale jako charakter jesteś zaskakująco płaski jak na ilość posiadanych kolców. Nie masz nawet startu do Shina (szczególnie że głos podkłada mu świetny jak zawsze Yoshimasa Hosoya), który nawet jak mordował, to z charyzmą, rozmachem i z zasadami. Towarzysząca mu Noi jest za to uosobieniem kobiety silnej, napakowanej, ale wciąż pięknej i uroczej (o ile akurat nie chce cię zabić, wtedy jest do rany przyłóż - dosłownie). Machio płakał, jak jej proteiny podawał. Nawet do Ena czuję mnóstwo szacunku, mimo że jest przepotężnym i momentami przerażającym magiem. Z drugiej strony barykady mamy jeszcze sympatyczną Nikaidou, której też nie można lekceważyć, a nawet trzeba na nią uważać, bo ukrywa znacznie więcej sekretów niż może to sugerować wam opening... Ach, no właśnie! Wracając do openingu, nad którym zachwycałam się mimo ogólnej niechęci do całej produkcji - nic się w tej materii nie zmieniło i nadal podtrzymuję, że jest to najlepsza rzecz w tym sezonie. Ma świetne, szaleńcze tempo, hipnotyzujące kolory, ma wokal (K)NoW_NAME, ma spójny pomysł i ma gyozę. Gyoza jest kwintesencją Dorohedoro - obecnie bardziej w formie żartu, ale jestem przekonana, że po wyjaśnieniu wszystkich tajemnic historia okaże się tak naprawdę Wielkim Planem Magicznych Pierożków. Już gdzieś na poziomie 10 odcinka nie wytrzymałam i zabrałam się za nadrabianie mangi, choć nie powiem, z pewnością będę tęsknić za tymi seiyuu, muzyką i estetyką od studia MAPPA. Nie ogarniam. Niby to taki niedorobiony potworek Frankensteina, ale tyle radochy sprawił, że chciałabym jeszcze dokładkę tych grzybków-halucynków...

8/10 - w sumie pod koniec studio już nawet nie miało siły bawić się w animację ręczną, to wyszło na zdrowie całej stylistyce. I to na pewno jest pomysł na anime robione za pomocą 3DCG (jeśli nie jesteś akurat od studia Orange) - tak wypchać to wzorzystymi, brudnymi teksturami, że ruch przestaje zwracać uwagę.

Eizouken ni wa Te wo Dasu na!

Wirus, nie wirus - animu same się nie narysuje!

Kilkuletnia Asakusa przeprowadza się razem z rodziną do nowego miasta, a ponieważ jest z niej niezwykle ciekawska osóbka, dlatego w każdej wolnej chwili chadza sobie po okolicy i szkicuje w zeszytach rysunki z planami budynków czy elementów infrastruktury. Pewnego razu, kiedy nad miasto nadciąga silny tajfun, Asakusa zostaje zmuszona, aby spędzić wieczór w zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu. A że w czasie deszczu dzieci się nudzą, dlatego za radą mamy dziewczynka odpala Netf... znaczy, odpala serwis streamingowy i dla zabicia czasu wybiera bajkę studia Ghib... znaczy, wybiera bajkę, która okazuje się być anime. Pierwszym w jej życiu, warto nadmienić. I jest to na tyle jakościowa produkcja, że Asakusa w jednej chwili łapie życiowego bakcyla. Trwa to aż do liceum, kiedy dziewczyna postanawia wreszcie wejść na wyższy poziom bycia nerdem i dołączyć do klubu anime - co wcale nie będzie takim prostym zadaniem przy jej braku towarzyskiego obycia.

Choć pierwszy odcinek był fantastyczny i niezwykle twórczy, to nie miałam bladego pojęcia, co z tego wszystkiego wyrośnie, w którą stronę anime zechce podążyć i na czym w ogóle będzie się skupiać cała fabuła. Czy to będzie taki swobodny strumień nieuporządkowanych konceptów oraz nastoletnich marzeń? Wielki, współdzielony, chaotyczny sen na miarę Niekończącej się opowieści? Czy może szara rzeczywistość, z której się ucieka w świat concept-artów? Hmm... prawda leży chyba gdzieś po środku całego bałaganu. Kiedy bohaterkom załącza się trzeci bieg i zaczynają snuć dzikie fantazje (czasami związane z fabułą, a czasami niekoniecznie), to czuć w Eizoukenie, że animatorzy sami odnajdywali jakąś dawno zapomnianą pasję do tej roboty. Z drugiej strony mamy też momenty podbudowy konkretnej historii, czyli prowadzenia klubu anime pod przykrywką klubu filmowego. Na pewno nie raz spotkaliście się z sytuacją, gdy w szkolnych komediach przewijały się w tle jakieś kluby nerdów, którzy swoją pasję do anime umieli wyrażać jedynie poprzez fapanie do figurek loli bądź przez rysowanie krzywych komiksów. W Eizoukenie klub anime to nie jest wcale w kij pierdział przedsięwzięcie. To naprawdę legitna działalność szkolna przypominająca zacięciem wszystkie te Yuru Campy czy inne Dumbbelle - jasne, trochę podkoloryzowano tu miłość do zarzynania się na rzecz tworzeniu animacji, ale wszelkie technikalia, sprzęt czy podział prac został przedstawiony zgodnie ze sztuką. To takie wykapane Shirobako w skali mocno mikro, plus z większą swobodą kreatywną. Taaa, gdyby to naprawdę mogło tak wyglądać, że animatorzy dopracowują jedną scenę do perfekcji w ramach osobistego challengu i samodoskonalenia się... Wciąż nie jest to mój ulubiony typ animacji i nie zawsze łatwo było mi obserwować poczynania tych wszystkich artystycznie przegiętych krzywusków (szczególnie przy Asakusie - wciąż nie umiem przyjąć do wiadomości, że to licealistka), ale reżyseria Masaakiego Yuasy miewa swoje złote momenty. Bardzo podobały mi się wszystkie niepokolorowane animacje Asakusy i Muzusaki uzupełniane przez efekty dźwiękowe tworzone wyłącznie za pomocą ust. Czuć było w tym taką szczerą, nieskrępowaną, dziecięcą radość. Jestem całym sercem za takimi seriami, bo i one same mają w sobie masę serca.

7/10 - oby ta reklama na rzecz produkcji przyszłego pokolenia animatorów okazała się skuteczna, choć jednocześnie jest mi smutno, że ktokolwiek poza rysowanymi postaciami miałby tak zapieprzać dniami i nocami...

Fate/Grand Order: Zettai Majuu Sensen Babylonia

A mógł zabić...

Rok 2016 - ludzkość jest, łagodnie mówiąc, w głębokiej de. Położona 6000 metrów nad poziomem morza Chaldea wydaje się być jedynym bastionem prawości i ostatnią działającą placówką, w której zgromadzeni magowie starają się zapobiec nadchodzącej katastrofie. W tym celu opracowano technologię Rayshift, która pozwala Mistrzom i pół-Sługom podróżować w przeszłość i eliminować powstałe z powodu ingerencji Świętego Graala nieregularności, przyczyniające się do tego, że świat skręcił na niekoniecznie dobre tory. Ritsuka Fujimaru (jedyny "działający" Mistrz na pokładzie Chaldei) oraz Mash Kyrielight (pół-Sługa posługująca się ogromną tarczą) wyruszają w siódmą z kolei podróż, aby zaradzić ostatniej z wykrytych Osobliwości. Celem jest miasto Uruk przeszło dwa tysiące lat przed narodzinami Chrystusa, kiedy to nastąpić miał zmierzch Ery Bogów.

Serie Fate bywają różne - kwadratowe i podłużne. Są anime, które zasłużyły już na miano klasyki całego medium (jak Fate/Zero czy Fate/stay night: Unlimited Blade Works), ale są też wypadki przy pracy, o których ludzkość z tych czy innych powodów stara się zapomnieć (Fate/Extra: Last Encore, Fate/Apocrypha). Fate/Grand Order: Zettai Majuu Sensen Babylonia znajduje się idealnie w centrum tej listy. Z jednej strony fabuła jest absolutnie pretekstowa i nie przedstawia sobą nic poza "hurr durr, musimy bić się z tymi złymi, którzy chcą zniszczyć świat, ponieważ powody", ale z drugiej - kreacja wielu postaci, reżyseria czy animacja sprawiają, że jest to produkcja z najwyższej półki. Nie wiem, kogo oni tam zatrudnili i jakim cudem udało im się przekupić pół studia Ufotable, żeby dla nich pracowali (znaczy, to tylko żart jest... prawda?), ale TE WALKI... Poza słabym CGI potworków i pierwszym odcinkiem, gdzie ilość rzutów kamery na pośladki Ishtar przywodziła na myśl pracę studia produkującego porno, cała reszta wygląda zjawiskowo przez wszystkie dwadzieścia jeden odcinków. Nawet projekty postaci i brak nosów wygląda jak idealne przedłużenie uniwersum od Ufotable. Wiem, że w innych warunkach taka odtwórczość mogłaby zostać źle odebrana, ale że chodzi o zasłużone studio i o rozpropagowaną przez nich markę-giganta... no to takie działania są najzupełniej uzasadnione. Mając na koncie takie perełki jak Seishun Buta Yarou wa Bunny Girl Senpai no Yume wo Minai czy Yakusoku no Neverland, studio CloverWorks stało się niesamowicie potężnym graczem na rynku i nieodrodnym, usamodzielnionym dzieckiem firmy-matki, czyli A-1 Picture. Ale to nie tylko zasługa animatorów czy pracowników, ale całkiem niezłego jak na standardy gier komórkowych materiału źródłowego. Jasne, wciąż nie łapię sensu adaptowania siódmego rozdziału jakiejś większej sagi, przez co kompletnie nie znamy kontekstu tej międzywymiarowej podróży do zamierzchłych czasów ani obecności dziesiątek dusz bohaterów, które wyskakują jak te króliki z kapelusza. Mimo to chemia między bohaterami, pogłębione kreacje takiego Gilgamesha czy Quetzalcoatl (zdecydowanie best boi i best gurl całej serii) i ten fajny wątek z końcówki związany z upadkiem cywilizacji Babilonii jako przekazania pałeczki kolejnym ludom... nie no. Ten seans będę wspominać ze szczerym bananem na gębie.

7/10 - co mogę napisać z całą stanowczością, to że w Grand Order włożono o wiele więcej serca i pomysłu niż w Apocryphę. No i z ilością bohaterów wciąż zachowano zdrowy umiar, przez co każdy dostał odpowiedni kawałek czasu antenowego. Gilgamesh dostał dużo. I prawidłowo!

Haikyuu!!: To the Top

Panowie, proszę, dbajcie o swoje piłki i piłeczki.

Po wygranej nad Shiratorizawą i uzyskaniu przepustki na Wiosenny Turniej, drużyna z Karasuno przygotowuje formę na kolejny etap siatkarskich zmagań. W międzyczasie trener Takeda przynosi im dwie ważne wiadomości - Kageyama został zaproszony na obóz All-Japan (który zbiera młode gwiazdy, przygotowując je z dwuletnim wyprzedzeniem do reprezentowania Japonii na mistrzostwach świata do lat 19), natomiast Tsukishima pojedzie na obóz treningowy dla pierwszorocznych graczy z prefektury Miyagi. Z tą decyzją nie może pogodzić się Hinata, który czuje się tak, jakby zostawał daleko w tyle za swoimi kolegami z teamu.

Ojejku, jejku, jej. A to miał być taki niekwestionowany hicior, któremu wszyscy dookoła mieli buty czyścić... Oczywiście żeby nie było - to dalej Haikyuu!! od studia Production I.G. i to dalej sportówka pierwsza klasa, ale... ta długa przerwa między sezonami i wyraźne przetasowania w ekipie produkcyjnej zrobiły swoje. Zmieniły się nieco projekty postaci (czego z początku nawet nie zarejestrowałam, bo tak dużo czasu minęło od poprzednich produkcji) oraz zmieniła się reżyseria, co boleśnie dało się odczuć w pierwszej połowie serii, skupiającej się na arcu treningowym. Przeokropnym arcu terningowym, warto podkreślić. "Fabuła" była okropnie przeciągnięta, pojawiły się stare i nowe postacie, których kompletnie nie rozwinięto, chemia między zawodnikami nie istniała, atmosfera była mocno przykra przez "cudownego" trenera Shiratorizawy, a skupienie całej uwagi na Hinacie i pominięciu reszty chłopaków z Karasuno zwyczajnie działało mi na nerwy. Lubię Hinatę, ale jego lekko dziecięcy charakter sprawdza się w zestawieniu z całą drużyną, a nie jako chłopiec do bicia... pardon, do noszenia piłek... i samotny wilk analizujący wszystko w milczeniu. Wisienką na torcie była groteskowa animacja, która osiągnęła swoje apogeum w odcinku 4. W każdej innej serii taka animacja zostałaby uznana za zupełnie przeciętną, ale w Haikyuu!!, gdzie nawet zwykłe gagi czy drobne sceny w stylu przybijania piątki potrafiły być śliczne, takie coś zwyczajnie nie przystoi. Kompletnie nie wiedziałam, kto aktualnie powinien być przy piłce ani gdzie jest sama piłka, która zwykle szybowała gdzieś poza kadrem, bo kamera wolała zajmować się przybliżoną gębą jakiegoś trzecioplanowego gostka. UCH! Dobra, koniec rantu na pierwszą połowę sezonu, czas na powrót do normalności. Z jakiegoś powodu od odcinka około 6-7 wszystko wróciło do właściwej normy, zupełnie jakby nigdy nic się nie stało, a gdy Karasuno udało się na Wiosenny Turniej i zaczęło grać w Prawdziwą Siatkę, animacja i reżyseria znów stanęły na wysokości zadania. Nawet zwykły epizodzik skupiający się w dużej mierze na Kyoko (mimo że też działo się w nim niewiele) wyglądał naprawdę fest i czułam, że zimna pani menadżerka z pierwszego sezonu stała się pełnoprawną, sympatyczną, zaangażowaną w działania drużyny bohaterką. Został nam zaledwie ostatni odcinek sezonu, ale mimo wszystko trzymam kciuki, żeby Production I.G. wróciło na stałe do gry, tym bardziej że materiał mangowy umożliwia na zaadaptowanie serii do samego finału historii... przynajmniej tej do time-skipu.

7/10 - jestem daleka od zachwytów, ale damn, doceniam tutejsze podejście do siatkówki i do oddania maksymalnie dużej dawki realizmu (jak na licealistów, oczywiście). No i kocham tych wariatów. Po prost bezzasadnie kocham.

Heya Camp△

They see me rollin', they haitin'~

Kółko pod Chmurką wraca z kolejną porcją ciekawostek o życiu kempingowym i codzienności w Yamanashi. Nadeshiko powoli klimatyzuje się w nowym mieście, za to Aoi i Chiaki cieszą się z tego, że znalazły bezcenną ofia... znaczy, kolejną członkinię klubu, którą mogą wprowadzać w barwne tajniki prawidłowego obozowania. W międzyczasie okazuje się bowiem, że konserwy z tuńczyka mają całkiem niekonwencjonalne zastosowanie (i nie, nie chodzi wcale o zapraszanie dzików na kulturalny posiłek), a nic tak nie cieszy prawilnego kempingowicza jak... darmowe jadło do wygrania w loterii!

Nie spodziewałam się żadnych sensacji po krótkich odcinkach fillerowego zapychacza, ale że od paru sezonów ciężko jest mi trafić na jakikolwiek sensowny short, dlatego Heya Camp wypada na tym tle solidne i mega sympatycznie. Znalazło się tu miejsce na gościnne występy całej ekipy - przez co fani Shimarin musieli zgasić świeżo odpalone pochodnie - i chociaż kempingowania było tu tyle, co kot (albo Chikuwa?) napłakał, to chociaż wycieczka okołoFudżiznawcza się udała. No i... no. I było zwyczajnie miło. Doceniam, że twórcy potrafili połączyć te malutkie epizody - wyciągnięte połowicznie z głowy, a połowicznie z humorystycznych pasków dołączanych na koniec tomików - w jakiś logiczny wątek główny. Idealnie wpasowało się to w luzacki klimat całej marki i nawet jeśli ktoś nie zna pierwotnego Yuru Camp, to może sobie śmiało odpalić tego shorcika i czerpać radochę z ciekawostek krajoznawczych. Co najwyżej niespecjalnie załapie skąd dane postacie się znają, ale to chyba wystarczy założyć, że wszystkie młode dziewczęta chodzą do tej samej szkoły i będzie git. Co tu więcej opowiadać... graficznie wypadło uroczo i stabilnie, a piosenka z endingu w pełnej wersji jest niezwykle relaksująca (i, jak to ktoś w komentarzach na Youtubie zauważył, jest dłuższa niż sam odcinek Heya Camp). To było takie dobre, małe animu na poprawę poniedziałeczków. Będę tęsknić i mam nadzieję, że drugi sezon Yuru Camp, który pojawi się już za niecały rok, znów dostarczy tych przemiłych feelsów.

7/10 - w porównaniu z innym shortem z tego sezonu, Natsunagu, które miało się skupiać na Kumamoto po sławnym trzęsieniu ziemi (podpowiedź - gucio się skupiało), Heya Camp przynajmniej naprawdę robi coś dla turystyki i reklamy regionu.

Housekishou Richard-shi no Nazo Kantei

Wiesz, że twój podryw jest skuteczny, kiedy braki karoserii rekompensuje przystojny szofer.

Pewnego niepozornego wieczoru student ekonomii drugiego roku imieniem Seigi - dokładnie tak samo jak pisze się słowo "bohater" - ratuje zaczepianego przez pijaczków mężczyznę. Niedoszłą ofiarą okazuje się być przystojny, młody cudzoziemiec przedstawiający się jako Richard Ranashinha De Vulpian. Richard jest jubilerem, który przyjechał do Japonii w interesach. Ta informacja skłania Seigiego do skorzystania z usług szykownego specjalisty celem dowiedzenia się czegoś więcej o pierścionku należącym do jego zmarłej babci. Pierścionku, który z jakiegoś powodu był przez nią skrzętnie ukrywany i na który patrzyła jak na coś niesamowicie złego...

Jeśli na widok jakiejkolwiek grafiki czy zwiastuna z serii zmieniliście się w uroczą foczkę, która krzyczy na całe gardło "gay!"... nie powiem, że zupełnie się mylicie. Nie, to nie jest żadne rasowe yaoi, ale w tych wszystkich dzikich wyznaniach "lubię cię" czy udawaniem homoseksualnej pary celem dokonania przekrętu matrymonialnego wyczuwam potężną dawkę fujioshi-baitu celem podbicia sprzedaży serii. Za pierwszym czy drugim razem było to dość zabawne, ale po którymś z kolei mrugnięciu oczka, za którym nie stało nic poza wprowadzaniem tej dziwnej atmosfery - poczułam się trochę zmęczona. A przecież fabuła mogłaby się w zupełności bronić sama. Housekishou Richard-shi no Nazo Kantei jest takim sielskim proceduralniakiem z "zagadką kryminalną" tygodnia, tyle że zamiast trupów i łapania winnych mamy głównie do czynienia z jakimiś lokalnymi skandalami obyczajowymi czy zagadkami stojącymi za znaczeniem kamieni szlachetnych. Pierwsze odcinki były pod tym względem naprawdę solidne i mocno wciągały mimo niespiesznego tempa i zwrotów akcji mniejszego kalibru. Z czasem zaczęłam jednak dostrzegać coraz więcej drobnych niedoróbek i niewygodnych elementów. Najważniejszym z nich jest charakter jednego z dwójki głównych bohaterów, Seigiego. Na początku pracy dla Richarda jako pomocnik w sklepie jubilerskim mógł się zachowywać w sposób mocno nieokrzesany i spokojnie dało mu się to wybaczyć koniecznością odbycia praktyki i zrozumienia panujących tam zasad. Niestety, niczego się po drodze nie uczy i za każdym kolejnym razem bywa tak samo wścibski, głośny albo kompletnie nierozważnie używa słów, co zaczyna działać na nerwy. Pod pewnymi względami jest to ciekawe zagranie, ponieważ dzięki temu umiemy w mig rozgryźć reakcje obruszonego Richarda (obruszonego na grubiańskość bądź brak ogłady swojego pomocnika) i stanąć po jego stronie. Niemniej - taki pracownik w tak eleganckim i stawiającym na wysoką jakość usług sklepie... hmmm... brzmi jak odgłos plajtowania. Biedny Richard, naprawdę mi go żal, bo tylko on jeden jest tu kompetentną, inteligentną postacią. Nie do końca podoba mi się również strona graficzna serii. Pomysł i klimat mocno kojarzy mi się z Sakurako-san no Ashimoto ni wa Shitai ga Umatteiru (takie niszowe anime o licealiście i kobiecie rozwiązującej zagadki kryminalne na podstawie kości), ale wykonanie nie jest już niestety tak eleganckie jak w serii od studia TROYCA. Pewnie dlatego, że to tutaj robiło dogorywające studio Shuka, które ostatni raz zrobiło coś dwa lata temu, wypuszczając kinówkę do Natsume Yuujinchou. No cóż. Szkoda. Nie wszystko ma szansę na zostanie królem sza... królem sezonu.

6/10 - ale jak się pomyśli o tym, jakie tam siły przerobowe zostały w studiu, jeśli wypuszcza jeden produkt na dwa lata, to i tak wyszło to całkiem przyjemnie. Aczkolwiek ani to pies, ani wydra... znaczy, ani kryminał, ani yaoi, tylko takie obyczajowe coś.

Id:Invaded

*ja na widok obecnej gospodarki* Andrzej, to jebnie...

Sakaido, genialny detektyw, trafia do dziwnego, jakby żywcem wyrwanego ze snu fana science-fiction świata, w którym musi (musi...?) rozwikłać zagadkę zabójstwa pewnej dziewczynki, Kaeru. Problem polega jednak na tym, że jednocześnie Sakaido nie ma zielonego pojęcia o tym, co się dookoła niego dzieje ani nawet kim dokładnie jest (pomijając imię i profesję). Czemu świat wygląda jak trójwymiarowe, rozsypane na wszystkie strony puzzle i dlaczego jego ciało funkcjonuje mimo oczywistych braków w budowie? Kto za to odpowiada? Czemu pokój Kaeru był zamknięty? No i najważniejsze pytanie - kim jest morderca? No bo skoro mamy trupa, musi się znaleźć również i winowajca... choć jego neutralizacja będzie już zadaniem ekipy inspektorów, którzy przygląda się poczynaniom Sakaido przez wymyślny wynalazek nazywany studnią ID niczym Dumbledor stojący nad myślodsiewnią.

Wow, co to była za podróż! Jestem pod tym większym wrażeniem, ponieważ po obejrzeniu trailerów byłam umiarkowanie nastawiona do tej produkcji, węsząc w powietrzu kolejnego średniaka oryginalnej produkcji (została mi schiza po Fairy Gone). A tu proszę. Choć grafika jest mocno uproszczona, brakuje tu jakichkolwiek detali, a projekty postaci mają chorobliwie wąskie oczy (nawet jak na Azjatów), reżyseria bawi się tym wszystkim w tak niesamowity sposób, że kupiłam tę stylistykę w całości. Zresztą - nie czas żałować biszów, kiedy akcja zrywa skarpetki ze stóp. Sposób, w jaki rozwijany jest koncept badania zbrodni seryjnych morderców, ile można dowiedzieć się po zanurzeniu się w odmęty ich podświadomości, jak niesamowite światy potrafią zrodzić się gdzieś na dnie ludzkiej psychiki i dlaczego maszyneria do zaglądania w ludzkie głowy w ogóle działa - panie i panowie, wreszcie znaleźliśmy godne zastępstwo dla Psycho-Passa (i nie, kolejne sezony wcale nie są w najmniejszym stopniu "godne"). Jak sporo narzekam na ten sezon zimowy, tak tutaj mogę zużyć całe zaległe wiaderko pochwał, które zostało mi po Dorohedoro. Id:Invaded działa na każdym możliwym poziomie i pod względem każdego elementu z osobna. Historia, jak już wspominałam, jest zwarta, nastawiona na dużą dawkę akcji, potrafi wstrząsnąć widzem i - fanfary - jest w pełni zakończona. Dodatkowo jak przystało na serię skupioną na wyłapywaniu seryjnych morderców, znajdzie się tu sporo dosadnych scen, które nawet w formie rysowanej potrafią wywołać drobny niepokój lub dyskomfort (ale taki pobudzający i skłaniający do myślenia). Seria może się pochwalić również niezwykle interesującą gromadką bohaterów, z Fukudą oraz Hondoumachi ma czele, tym bardziej że ta dwójka przechodzi ogromną przemianę i na koniec stają się już primo gusto postaciami. Tak, ta niemrawa Hondoumachi, jedna z całych czterech żeńskich postaci, które cokolwiek znaczą (wliczając w to jednego trupa)! Jeśli chodzi o muzykę, to jestem bez reszty zakochana we wszystkich utworach Miyaviego *Dziab densi przy "Other Side" jak pokręcowa* W ogóle cały soundtrack niesamowicie zapadł mi w pamięć - łączy tradycyjne instrumenty z utworami wykorzystującymi elementy muzyki elektronicznej, co świetnie współgra z tym pół-cybernetycznymi, pół-wyśnionymi światami podświadomości morderców. I jeszcze ta prześliczna melodia z momentu, kiedy Sakaido ma przebitki z życia ze swoją rodziną - no dobra, nie ukrywam, że trafiło mnie to wtedy prosto w serce i beczałam jak popaprany bóbr. Z pewnością będę wracać do tej muzyki częściej... szczególnie że odpowiada za nią nasz utalentowany rodak, Sławek Kowalewski! No, moi kochani. Jeśli to nie jest dla was wystarczający argument, aby czym prędzej sięgnąć po serię, to ja już nie wiem, co zadziała. Id:Invaded przywróciło mi wiarę w oryginalne produkcje, szczególnie te z gatunku kryminalnego sci-fi.

8/10 - tak, oryginalne produkcje to jest to. Jeśli ktoś zdoła się przebić ze swoim pomysłem przez wymagania komitetu produkcyjnego, to w tym musi być jakiś potencjał (zazwyczaj, choć dla chcącego nic trudnego - patrz P.A. Works).

Isekai Quartet 2nd Season

Jak to casting do Show By Rock już się skończył?!

Do szkoły dla specjalnie uzdolnionych bohaterów isekajów dołączają nowi uczniowie z wymiany - tuż po zapowiedzi Roswaala w drzwiach pojawia się Naofumi z "Tate no Yuusha no Nariagari"... który zaraz szybko się wycofuje i idzie dalej szukać zagubionej gdzieś Raphtalii oraz Filo. Okazuje się, że kiedy natrafili w swoim świecie na potwora, z którym zamierzali walczyć, tarcza Naofumiego nagle sama z siebie zmieniła się w wielki przycisk, który przeniósł całą drużynę do kompletnie nowej rzeczywistości. Czy nowi bohaterowie sobie poradzą i czy znajdą wspólny język z pozostałą ekipą? Przekonamy się w kolejnych odcinkach cross-overowej serii na miarę chibi-Avengers!

Omawianie tej serii trochę już nie ma sensu, bo próg wejścia jest ustawiony wyżej niż belka startowa na skoczni w Planicy. Jeśli oglądaliście pierwszy sezon Isekai Quartet, to super, witajcie w klubie, klepiemy się po pleckach, my job is done. Jeśli nie sięgnęliście po pierwszy sezon, to drugi nagle nie zainspiruje was do działania (raczej). A znów jeśli nawet chcecie zaryzykować seans, ale nie oglądaliście tych wszystkich łączących się tu serii w wariancie co najmniej podstawowym, po jednym obowiązkowym sezonie... no to sporo jednak z tej zabawy stracicie. Jestem pod wrażeniem tego, jak wiele postaci zyskało tu swój własny mini-rozwój charakteru - za dobry przykład mogą tu robić panowie spod dowództwa Tanyi, którzy w swojej serii robili raczej za mało zajmujące tło, ot, żeby można było kogoś z gęby skojarzyć (i to niekoniecznie jakiejś mocno urodziwej). Tymczasem tutaj, choć chodzą zbici w stadku niczym grupka nastolatek udająca się do toalety, to faktycznie mają swój własny czas antenowy i zawierają z innymi bohaterami bliższe znajomości - na ten przykład z Kazumą jako ci bracia regularnie dający się zwodzić na pokuszenie. Wciąż ogromnie lubię też tę sztamę między Tanyą a Ainzem jako tej dwójki rozumiejących się korpo-ludzi, którzy utknęli w kompletnie nieprzystających do ich charakterów ciałach. Tak, Tanya i Ainz to w ogóle moi ulubieni bohaterowie, którzy znacznie zyskują w Isekai Quartet przez to, że nie muszą grać roli tych wiecznych wyku... wymiataczy, ale mają też znacznie mniej poważne problemy na głowach. Pojawiły się odcinki lepsze (jak próba kradzieży wina z gabinetu dyrektora czy próba ściągania na egzaminie), ale też i takie strasznie wymuszone (jak to z Victorią i jej milionem prac dorywczych). Jedyne, czego mogę żałować, to znaczne uszczuplenie czasu antenowego dla ekipy Tate no Yuusha, ale przy tym natłoku postaci widocznie i tak nie dało się ugrać więcej niż tych parę sporadycznych rólek drugoplanowych. Isekai Quartet 2 zaliczam do seansów udanych, piosenki z openingu i endingu znów lądują na mojej odświeżonej playliście... no i co? To do trzech razy sztuka? Oby tak i oby znów w większym składzie (Lista, widzę cię...).

7/10 - całkiem fajne to-to i idealne dla takich tru nerdów jak ja, co żadnego isekaia się nie boją. A tych wykorzystanych do tej kolaboracji wcale się nie boję i nawet bardzo je sobie cenię. Także polecam.

Itai no wa Iya nano de Bougyoryoku ni Kyokufuri Shitai to Omoimasu.

Jak się nie ma, co się lubi - to się wali, czym się ma!

Nastoletnia Kaede dostaje od swojej przyjaciółki Risy gorące polecenie pewnej gry VRMMO - New World Online. Po długich namowach główna bohaterka ugina się i z błogosławieństwem Risy, która przez kilka najbliższych dni musi się przygotowywać do egzaminów, Kaede loguje się do gry, żeby sprawdzić, czym to się je. W panelu wyboru klasy postaci decyduje się wziąć Wielkiego Tarczownika, argumentując wybór tym, że nie lubi bólu, więc będzie pakować wszystkie punkty w to, żeby nie odnosić obrażeń. Wreszcie jako Maple ląduje w mieście startowym, po czym zachwycona barwnym światem idzie polować na pierwsze potwory, żeby coraz bardziej i bardziej wzmacniać swoją absurdalnie idealną obronę oraz odporność na wszelkie zagrożenia.

Mam pytania. Dużo pytań. Mnóstwo pytań, przede wszystkim do fanów tego anime - lubicie je, bo jest miłe, wesołe i posiada zgraję uroczych bohaterek (i tego jednego, męskiego przydupasa, żeby trochę poudawać równouprawnienie)? Czy serio byliście zaskakiwani, kiedy Maple po raz n-ty z rzędu zdobywała jakąś absurdalną umiejętność, ponieważ admini umieścili w grze zadanie, którego nikt nigdy nie powinien przejść, ale ups - przypadkiem napatoczyła się główna bohaterka? Nie odnosiliście wrażenia, że jak na grę ze statystykami to każdy ma tyle mocy, umiejętności i punktów doświadczenia, ile tylko fabryka dała? Dla mnie konstrukcja BOFURI jest tak przykra i powtarzalna, że podczas oglądania czułam się bardziej zmęczona niż po Pannie Z Przeciętnymi Umiejętnościami. A to już osiągnięcie na platynę. Kluczowym założeniem serii miało być to, że Maple wszystkie punkty doświadczenia i itemki pakuje w obronę, bo boi się bólu... tyle że nie. W tej grze nie ma żadnego symulatora bólu, a dodatkowo bohaterka zdobywa absolutnie wszystkie umiejętności, ofensywne i defensywne, nie ma znaczenia, wszystko bierze i wszystko pasuje idealnie do jej klasy postaci, dlatego robi się z tego kolejna historia o przekoksie, który może wszystko w każdym aspekcie gry. Wchłania wrogów, pluje trucizną, strzela z karabinów maszynowych, staje się demonem,, boginią, mechem, lata, ma unikatowego chowańca, i tak dalej, i tak dalej. Uwaga, teraz poleci kontrowersyjna opinia człowieka, który przeczytał w życiu parę książek i obejrzał kilka angażujących filmów - żeby opowieść była opowieścią, główny bohater lub bohaterka powinien przejść jakąś drogę lub zaliczyć jakiś rozwój. Ta-daaa~ I już. Tyle wystarczy. Tymczasem autor light novelki BOFURI oraz twórcy anime nie zadali sobie nawet minimum trudu, aby historię tych rozmiarów zaopatrzyć w jakąkolwiek fabułę. Jeśli już, to ta seria jest takim animowanym poradnikiem albo zbiorem kodów do nieistniejącej gry - zrób to i to, a dostaniesz tamto, idź po tego questa, to wtedy zdobędziesz niesamowitego skilla. Nuda. Całkiem ładna, ale nuda. Beznadziejna nuda. Może czułabym więcej satysfakcji, gdybym przywiązała się w jakiś sposób do bohaterów, jednak tutejsi wydają się tylko kukłami bez wad czy słabości.

5/10 - myślałam, że przeciętni bohaterowie isekajów są irytujący, ale nieprzeciętne bohaterki isekajów i tworów isekajopodobnych zaczynają mi działać na nerwy jeszcze bardziej. Czy przyszło nam żyć w epoce pełnej Mary Sue 2.0?

Jibaku Shounen Hanako-kun

Pierwszy taki katalog awatarków w formie anime!

Praktycznie każda szkoła może pochwalić się posiadaniem strasznych historii zebranych pod nazwą Siedmiu Tajemnic - w Akademii Kamome najpopularniejszą wydaje się być siódma z nich, czyli opowieść o duchu Hanako. Ma ona zajmować trzecią kabinę w łazience dla dziewcząt na trzecim piętrze starego, zapomnianego budynku szkoły, a jeśli ktoś zapuka do drzwi i wezwie Hanako, spełni ona jedno życzenie śmiałka - oczywiście za odpowiednio wysoką cenę. Nieszczęśliwie zakochana Nene Yashiro postanawia skorzystać z usług legendarnej zjawy, ale gdy tylko zagląda do właściwej toalety, okazuje się, że zajmuje ją Hanako... tyle że w postaci ubranego w czarny mundurek chłopca. Na dodatek duch nie sprawia wrażenia szczególnie strasznego, a jego zdolności natury magicznej są, lekko mówiąc, mocno ograniczone.

Jibaku Shounen Hanako-kun to nie anime - to 12-odcinkowy pokaz slajdów wykonanych z pokolorowanych kadrów wyciągniętych żywcem z mangi. Już przy pierwszym odcinku problem był doskonale widoczny, ale pod koniec małam już serdecznie dosyć tej pseudo-stylistyki, co skutkowało nawet posiadaniem pewnych mocno destruktywnych myśli (czyt. chciałam zajeść się toną czekolady). Przejścia między scenami są wykonane topornie i na jedno kopyto: pojawia się jeden kadr, zatrzymuje się na jakąś chwilę, po czym pojawia się nowy kadr, bez jakiegokolwiek ruchu kamery czy zmiany tempa wydarzeń. Tylko to leniwe kolorowanie mangi i niewychodzenie z niczym poza przedstawione tam sceny. Szczerze? Nie zdziwię się, jeśli ktoś na serio przygotował to w całości w PowerPoinci, bo zachwycił się tamtejszymi możliwościami stosowania "wjazdów" i "wyjazdów" poszczególnych slajdów. Jak już wspominałam przy pierwszych wrażeniach, reżyser pracował chociażby przy Kanata no Astra, ale odniosłam wrażenie, że tam zdołano okiełznać jego temperament oraz skłonność do nadmiernego stosowania "kadrów w kadrach" (jak możecie to sobie zaobserwować na załączonym gifie). Hanako-kun to animacyjny bełkot i nie wyobrażam sobie, czemu ktoś miałby sobie fundować tę wątpliwą przyjemność oglądania serii zamiast sięgnięcia po mangę... a, no tak. Ja tak skończyłam. Co do pozostałych elementów - niestety, praktycznie wszystko oberwało rykoszetem od animacji. Gra seiyuu czy zachowanie postaci jest poszarpane i często nie ma sensu na przestrzeni sąsiadujących ze sobą scen. Najlepiej widać to przy odcinku 11, gdzie postacie najpierw śmieszkują - następuje dziwna pauza - znikąd zaczyna się akcja - następuje kolejna pauza - znowu atmosfera się rozpręża i postacie gadają o dupie Maryni - zgadnijcie, co tu następuje - i kolejny raz dobry bohater zostaje zaatakowany, żeby wymienić może ze dwa-trzy ciosy (co wynika głównie z dźwięku, nie z ruchu). Na jakiś plus zasługuje kolorystyka i ogólnie design... co i tak powinno iść na konto mangaki, a nie kogokolwiek ze studia... oraz niezła muzyka. No i sam koncept wydaje się dobry do rozwijania, nawet jeśli po raz kolejny wałkujemy motywy szkolne i legendy związane z Siedmioma Tajemnicami. Tutejsza komedio-groteska mocno przypomina klimatem Tasogare Otome x Amnesia, do którego i tak można było mieć pewne skojarzenia przez kiełkujący romans między człowiekiem a duchem dawnego ucznia. Tym bardziej szkoda, do czego to wszystko zabrnęło.

5/10 - ale co zaczęłam mangę, to moje. Liczę, że lektura będzie milsza w odbiorze niż powolne umieranie przed ekranem laptopa przez kilkanaście tygodni.

Kabukichou Sherlock

A jednak sprawdza się stare kocie porzekadło - miej wyjechane, a będzie ci dane.

Znacie taki jeden, krążący w biznesie rozrywkowym żart? "Przychodzi John Watson do Sherlocka Holmesa i chce rozwiązać sprawę"... No właśnie - bo jak nie ma na czym oprzeć projektu, to zawsze można sięgnąć do domeny publicznej i zassać coś, co każdy widz na świecie już w jakiejś formie przetrawił. Niech was jednak nie zmylą angielskie personalia naszych głównych bohaterów, ponieważ na potrzeby tego anime akcja zostaje umieszczona w samym centrum barwnego Kabukicho, dzielnicy czerwonych latarni zlokalizowanej w Shinjiku, w Tokio. Znajduje się tam między innymi bar Pipe Cat, prowadzony przez dość ekscentryczną Pani Hudson, pierwszorzędną okamę, która na zapleczu swojego przybytku prowadzi również nieco inny biznes. Otóż rozgrywają się tam specyficzne zawody, w których biorą najznamienitsi detektywowie tamtejszego półświatka - kto pierwszy wykryje sprawcę danej sprawy, ten dostanie sowite wynagrodzenie za swoje starania. Oczywiście jednym z uczestników "wyścigu" jest ekscentryczny Sherlock Holmes, podczas gdy John Watson jest klientem, który zgłasza się do Pipe Cat, aby poprosić o pomoc w swojej sprawie.

Jeszcze pod koniec stycznia byłam święcie przekonana, że będę wam tu opisywać nieoszlifowany diament sezonu jesień/zima. I wierzcie mi lub nie, ale do 14-15 odcinka bawiłam się świetnie. Do 17 miałam mnóstwo frajdy i byłam ciekawa, co nastąpi w powoli podbudowywanym finale drugiej połowy serii. Ale przy 19 odcinku nastąpił tak absurdalny zjazd logiki, rozwoju charakterów postaci czy scenariusza nawet, że nie umiem się z tego powodu pozbierać. Dlatego mam taki apel - gorąco zachęcam do obejrzenia 12-odcinkowego anime Kabukichou Sherlock, które w interesujący i celny sposób przerabia stare opowiadania Arthura Conana Doyle'a na współczesną modłę i łączy je z kulturą rakugo, osadzając wydarzenia w Kabukichou, nietuzinkowej dzielnicy czerwonych latarni. Brzmi to jak totalny zgrzyt, ale jednak działa. No, na pewno działa bardziej niż robienie z Sherlocka mahou shoujo albo idolki. Na dodatek warto pochwalić fakt, że seria mimo ogromu humoru (lepszego, gorszego albo skupionego na żartach o kupie - serio) nie ucieka od pokazywania trupów czy nawet brutalnej śmierci. Skoro to seria o detektywach, którzy zajmują się morderstwami, to nie wszystko, co się tu dzieje, będzie piękne czy zabawne. Nie wiem, czy to była najlepsza animowana rzecz z Sherlockiem Holmesem, ale z pewnością było najlepszą przeróbką, którą ja obejrzałam. Także tak. A teraz przechodzimy do kolejnej części programu... czyli totalnego zaorania skrupulatnie budowanej historii na rzecz zrobienia z Moriarty'ego socjopaty i świra piorącego ludziom mózgi hipnozą niczym Magase z Babylona. Serio, to wyglądało tak, jakby ktoś w studiu skończył oglądać Babylon i powiedział "panowie, robimy to samo!", co idealnie zgadza się z czasem, kiedy zjazd animacji i fabuły nastąpił (oczywiście to tylko teoria spiskowa dla zabawy, ale nigdy nie wiadomo, kiedy reptilianie wyjdą spod ziemi). WTF, ja się pytam. Czemu? Czemu...? Dlaczego ten Moriarty nie mógł pozostać zły w ten zupełnie inny sposób niż fundowały nam to zachodnie adaptacje, czy to filmowe, czy serialowe? Dlaczego to zawsze muszą być dzicy terroryści lubujący się w eksplozjach? Ech... Ale może to i lepiej, że ta druga część serii jest tak wyraźnie oddzielona od pierwszego "arcu". Normalnie jakby ją tasakiem przyciął. Przynajmniej mam ten lichy komfort psychiczny, że już dostałam swój kawałek satysfakcjonującej historii w grudniu. I dlatego pamiętajcie, moi mili. Nigdy nie oceniajcie anime bez obejrzenia finału. Szczególnie przy podsumowaniu roku.

6/10 - za pierwszą połowę miałam w planach dać mocno naciągane, ale pochodzące z serduszka 8/10, druga to znów 4/10 plus uroniona łezka. Średnia nie oddaje złożoności całej sytuacji, dlatego pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami i pójść leczyć migrenę.

Koisuru Asteroid

Czy ktoś tu powiedział, że w tym sezonie trafi się wszystko? Nawet yuri?

Pewnego razu na kempingu... nie, nie, chwila, spokojnie! To wcale nie kolejne omówienie Heya Camp! Ale ciężko nie pomylić bajek, bo tutaj również panuje lekki, uroczy klimat. W każdym razie pewnego razu na kempingu kilkuletnia Mira ogląda razem z Ao nocne niebo. Przy okazji dziewczynka dowiaduje się, że istnieje gwiazda, która nazywa się tak samo jak ona. Wtedy też dzieci obiecują sobie, że w przyszłości odnajdą zupełnie nową kometę, aby można ją było dla równowagi nazwać na cześć Ao. Latka mijają, drogi przyjaciół się rozdzielają, nadchodzi liceum, a pełna optymizmu Mira postanawia dołączyć do klubu astronomicznego, by spełnić dawne przyrzeczenie. Czekają na nią jednak dwie wiadomości - zła to ta, że klub astronomiczny został dopiero co rozwiązany, a jego członkowie wchłonięci wraz z klubem geologicznym do jednego, nie do końca spójnego, naukowego konglomeratu, natomiast dobra nowina jest taka, że do klubu uczęszcza również Ao... która okazuje się być dziewczyną!

Żeby anime od studia Doga Kobo się nie udało, to twórcy muszą już sięgać po naprawdę ciężkie motywy loli-pedofilskie, ale... hmm... ale miałam nadzieję, że uda się ociupinkę lepiej zarysować jakiś jeden dłuższy wątek. No na przykład ten z szukaniem asteroidy, który dopiero na finał nabrał jakichkolwiek rumieńców. Bohaterki nie musiały nawet faktycznie dokonywać czegokolwiek spektakularnego (jako i zresztą zostało zaprezentowane), ale systematyczne zbieranie wiedzy na ten temat - a i owszem, chętnie bym to zobaczyła. A tak to wyszła z tego słodziutka, dość wesoła obyczajówka idealna do obejrzenia przed położeniem się do łóżka. Istnieje multum gorszych od tego serii i nie trzeba się nawet mocno wysilać - pełen przegląd dobra macie w tym poście - natomiast czuję, że mojej miłości ani do gwiazd, ani do ziemi to nie obudziło. To już większą fascynację do Matki Ziemi rozbudziły we mnie odwiedziny w Muzeum Historii Naturalnej we Wiedniu. Ach, tamtejsze minerały i kamienie szlachetne, to dopiero było coś...! E-ekhem. No. Także ten. Akcja pędzi trochę za szybko, bo w ciągu 12 odcinków obserwujemy główne bohaterki od momentu wstąpienia do klubu, po odejście absolwentek i przyjęcie nowego narybka (którego niestety nie mamy praktycznie kiedy poznać, bo zostały na to przeznaczone nawet nie całe trzy odcinki). Mam też wrażenie, że Koisuru Asteroid jest o wiele bardziej skupione na części "koisuru" niż "asteroid", ponieważ obsada anime złożona wyłącznie z dziewczynek zapewniała mnóstwo sugestii i dwuznaczności w temacie yuri-baitowania. Oczywiście parę głównych bohaterek traktuje się raczej jako obiekt młodzieńczych żarcików, ale już na drugim planie faktycznie dzieje się nieco więcej, co zostaje zresztą zwieńczone wyznaniem przy okazji wręczenia walentynkowych czekoladek. I też nie oczekujcie tu jakiegoś ostrego liliowego porno, bo seria jest maksymalnie bezpieczna, milusia i trochę taka jakby chorobliwie neutralna we wszystkim, co prezentuje. Jedyna rzecz powyżej przeciętnej to anormalnie urocza animacja, no ale innego końca świata nie będzie... przynajmniej nie z Doga Kobo.

7/10 - pozostaną mi z tego miłe wspomnienia i niezachwiana wiara w produkcje o nietuzinkowych klubach pełnych uroczych licealistek. No a już na wiosnę pojawi się anime o dziewczynkach z klubu wędkowania! W to mi graj!

Kyokou Suiri

Pamiętajcie o myciu rączek i regularnej dezynse... dezynfekcji swoich waifu!

Podczas wizyty w szpitalu drobna Kotoko ratuje przed upadkiem przystojnego chłopaka imieniem Kurou. Żartobliwie czy też nie, Kotoko określa to zajście mianem ocalenia życia, na co Kurou oznajmia, że w sumie gdyby rozbił głowę, to na serio mógłby umrzeć, dlatego postanawia nie zapomnieć imienia swojej wybawicielki. I tak się jakoś składa, że po dwóch latach Kotoko ponownie spotyka się z Kurou, przypominając tym samym o swoim istnieniu, a jednocześnie wyznaje mu miłość, którą wcześniej ukrywała, bo wiedziała, że chłopak ma już narzeczoną. Doszło jednak do nieoczekiwanego zerwania, którego przyczynę Kotoko chce poznać równie mocno co odpowiedź na swoje wyznanie - pewnie dlatego, ponieważ w zakończenie związku Kurou zamieszane są byty niekoniecznie z tego świata.

Witajcie w teleturnieju pod tytułem Jak zarżnąć pomysł na serię przez jeden przeładowany rozmowami o dupie Maryni arc! Jasne, istnieją anime, w których bohaterowie pożytkują praktycznie cały czas antenowy na abstrakcyjne rozmowy czy dedukcje i nikomu to nic nie szkodzi (cześć Bakemonogatari, siemanko Zetsuen no Tempest), ale warto się wówczas chociaż pobawić wizualiami czy reżyserią. Tymczasem Kyokou Suiri dokonało w tej materii jakiegoś cudu. I to niekoniecznie w dobrym znaczeniu. Po dwóch i pół odcinka rozpoczął się arc o Stalowej Damie Nanase, który trwał i trwał, i trwał... i tak potrwał sobie aż do finału, angażując w całą akcję zaledwie tójkę bohaterów na krzyż plus niemego ducha. Ba - odcinek ósmy polegał wyłącznie na uzupełnianej fragmentami retrosów rozmowie między dwoma bohaterkami zamkniętymi w samochodzie! Na dodatek to właśnie wtedy znikąd dostaliśmy w twarz info o tym, kto stoi za całym spiskiem - i jasne, sam pomysł był interesujący i stanowił naprawdę fajny zaczątek o wiele większego konfliktu, ale realizacja... na Teutatesa! To była sama koszmarnie zrealizowana ekspozycja! Głupsza postać słuchała i okazjonalnie wzdychała z zaskoczenia na wyjaśnienia, które prezentowała ta mądrzejsza! Coś takiego to by w książce przeszło, ale nie w filmie, serialu czy komiksie, bo to przeraźliwie nudne do wizualnej prezentacji. Ych. Zmarnowany potencjał. Rykoszetem od tego podejścia dostał rozwój relacji między Kurou i Iwanagą. Na początku ona kleiła się do niego, a on traktował ją jako dość irytującą ciekawostkę, ale też dziewczynę, którą trzeba się zaopiekować, bo ta nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że poza wielkim umysłem ma dość słabe ciałok. Jednocześnie mają między sobą świetną chemię w rozmowach, bo widać, że oboje są inteligentni, ale też lubią się ze sobą droczyć. Natomiast nie wiem niby kiedy ewoluowało to w regularny romans (jak sugeruje końcówka serii). Przepraszam bardzo, ale poza tym dwu-i-pół odcinkowym wstępem widzowie nie obserwują praktycznie żadnej interakcji między tą dwójką, przez co pokazanie mi nowego status quo śmierdzi kolejną ekspozycją ala "a teraz tak to wygląda, żyj z tym i nie dopytuj". Jednocześnie jestem skłonna dać serii jeszcze jedną szansę w postaci mangi, bo gdyby ten wątek Kurou i jego kuzynki odpowiednio przedstawić, to z tego się robi naprawdę solidna, długoterminowa intryga. Ech, aż szkoda, że to nie light novel... czytałabym jak szalona i nie przeszkadzałby mi nawet przerost dialogów nad narracją...

7/10 - na całe szczęście intryga była niezła, seria miała śliczną animację, a muzyka przypominała nieco podobne produkcje z przełomu wieków. Natomiast jest to kolejne anime, które nie do końca sprawdza się jako anime. Widocznie nie wszystko nadaje się do bezmyślnej adaptacji jeden do jednego.


Magia Record: Mahou Shoujo Madoka☆Magica Gaiden (TV)

Mahou shoujo na miarę naszych (obecnych) potrzeb!

Witajcie ponownie w tym starym, dobrym, emocjonalnym burdelu dla nastoletnich dziewczynek pragnących zbawiać świat poprzez zostanie czarodziejkami! W mieście Takarazaki urzęduje Iroha, która poza byciem przykładną córką i dobrą koleżanką zajmuje się również nieco mniej codziennym zajęciem - a mianowicie poluje na wiedźmy jako magiczna dziewczynka. Oczywiście za ten stan odpowiada Kyubey, który w zamian za spełnienie jednego życzenia nakłada na nastolatkę obowiązek dożywotniej walki ze złem. Problem w tym, że Iroha kompletnie nie pamięta swojego życzenia, co znów zasiewa w jej sercu wątpliwości, czy aby na pewno było warto za to coś walczyć. Sprawy komplikuje również fakt, że jej koleżanka po fachu, Kuroe, miewa ostatnio dziwny sen, który wzywa ją do Kamihamy, gdzie wszystkie czarodziejki mają zostać ocalone. Co tu jest grane i czy te sprawy nie są przypadkiem ze sobą jakoś powiązane...?

Pewnie ciężko w to uwierzyć, ale naprawdę nie miałam żadnych szczególnych oczekiwań odnośnie tego spin-offu będącego jednocześnie adaptacją gry mobilnej (nawet jeśli wiąże się z serią, która należy do ścisłej topki moich ulubionych anime). Zresztą - sami chyba wiecie, jak to brzmi. Spin-off i adaptacja gry mobilnej. Jasne, spodziewałam się jakiegoś większego powiązania z główną historią, ale to wciąż były takie pobożne życzenia, nie faktyczne przekonanie. Mój entuzjazm zabił również upływający czas oraz istnienie Steins;Gate 0, które zniszczyło wspomnienia związane z inną wysoko cenioną przeze mnie marką. A jednak nie spodziewałam się, że seans Magii Record odbiorę tak bardzo obojętnie. Kompletnie nie mam emocji w stosunku do tej produkcji. Jest okej jak na spin-off, okej jak na adaptację mobilki, okej jak na animację... ale to tylko i aż tyle. Jedyne, co odczułam, to lekkie rozczarowanie, że to jeszcze nie koniec i że czeka nas jeszcze drugi sezon. No dobra, ale czas może na jakieś konkrety. Bohaterki Magia Record mimo swoich kolorowych i całkiem pieczołowicie zrobionych designów praktycznie niczym się od siebie nie różnią. Wszystkie to takie miłe, słodkie, lekko zagubione dziewczynki. Czasami ewentualnie któraś ma ostrzejszy styl walki albo jest bardziej wyalienowana, jednak w gruncie rzeczy żadna nie przykuwa uwagi. Z tego powodu żadne relacje w tej serii nie działają na żadnym poziomie, bo te postacie są dla siebie obce i mdłe. Złe w konstrukcji serii jest również to, że zadaje kilka pytań i niczego nie rozwiązuje, no, może poza kwestią tego, czemu Yachiyo jest taka niechętna wobec innych. Niemniej - to trochę za mało na wypełnienie 13-odcinkowej serii. Jasne, od razu ogłoszono drugi sezon, ale to poważny błąd w sztuce, że wszystkie rozwiązania zachowuje się na koniec, bo do tego czasu widzowie będą wyczerpani i znudzeni czekaniem. Boli to szczególnie mocno, gdy zestawi się Magię Record z oryginalną serią, w której 12 odcinków było przepełnione zwrotami akcji, śmierciami, dramatami, retrosami i w ogóle treścią. Tu treści nie ma. Są magiczne dziewczynki przechadzające się po mieście i natykające się na niebezpieczne Plotki niczym te questy w grze (którą Magia Record przecież jest, więc taka konstrukcja fabuły nie powinna nikogo dziwić). Z drugiej strony jeśli ktoś chce uznać anime jako luźne uzupełnienie uniwersum podobne do tych licznych mangowych seryjek jak Different Story, Oriko czy Kazumi, to wtedy istnienie Magii Record ma sens. I w takiej sytuacji ciężko jest mi się na nią gniewać, skoro stanowi tylko dodatek dla weteranów mahou shoujo. Życzę Shaftowi, żeby dużo na tym zarobił i kiedyś zagonił do pracy Urobuchiego, bo to aż żal patrzeć na takie rozmienianie się na drobne.

6/10 - zastanowię się jeszcze, co zrobię z drugim sezonem, ale na razie mam ambiwaletne uczucia. Może gdyby walki były ładniejsze (nie, nie tak jak ta z ostatniego odcinka), to przymknęłabym oko na braki w fabule. Ale jeden Fate/Grand Order na sezon wystarczy.

Nanatsu no Taizai: Kamigami no Gekirin

Ale ja już nie chcę...! Deen, proszę, przestań robić tak deenne anime...!

Wracamy do wielkiej wojny między Grzechami Głównymi (plus siłami ludzkości, bo coś tam się jeszcze szwęda w okolicy) a Dziesięcioma Przykazaniami, których ostatnio się nieco wykruszyło. Meliodas po zaliczeniu zgonu pod koniec drugiego sezonu i przebudzeniu w sobie ciemnej strony mocy - Imperator wszak czuwa - czuje się już całkiem dobrze i razem z Banem idzie oczyszczać okoliczne tereny z napadających ludzi demonów. W tym czasie w Lioness, stolicy królestwa Brytanii, trwa wzmożona akcja odbudowywania, a Święci Rycerze szykują się do ogłoszenia nowego mistrza zakonu. Gdzie indziej za to Przykazania liżą rany i już szykują kolejny odwet, który uderzy Meliodasa w samo serce.

Można było wymyślić jakiś bardziej humanitarny plan na zarżnięcie marki niż przekazywanie jej w ręce studia Deen. Ale serio - to był prawdziwie szatański pomysł z całą tą transakcją i ktokolwiek za nią odpowiada, powinien się z tego wytłumaczyć przed sądem. Uważam, że pierwszy sezon Siedmiu Grzechów Głównych można śmiało uznać za jeden z lepiej zrobionych shounenów w ogóle. Jasne, to nie tak, że kontynuacja nie jest kanoninczna, a nawet pojawiło się tam wiele nowych, interesujących wątków, jednak gdyby ktoś chciał opowiedzieć satysfakcjonującą historię, to tym właśnie były te pierwsze dwadzieścia cztery odcinki - fajną przygodówką ze świetną muzyką i zajmującą fabułą. Drugi sezon wciąż był ładny i ciekawy, nawet jeśli zaczęły się w nim pojawiać pewne irytujące detale (np. Hawk nawijający o poziomach mocy niczym Vegeta z Dragon Balla), ale żeby powstało TO... Wow. Tak skopać popularną franczyzę to też trzeba umieć. I po co ci to było, A-1 Picture? Po co się było łaszczyć na kontynuację One Punch Mana (też podrzuconego niczym kukułcze jajo) zamiast robić po cichu porządne Nanatsu no Taizai? Ale stało się i do życia powołano to epokowe dzieło. Jeśli w waszych wspomnieniach wciąż majaczy malownicza walka Paina z Naruto, to podpowiem wam, że trzeci sezon NnT dostarcza czegoś znacznie lepszego w 12 odcinku. Pojedynek Meliodasa z Escanorem, przez niektórych czytelników uważany za kultowy, został tak przeorany krzywymi, statycznymi kadrami, że fani aż nie wytrzymali i krzyknęli "to już my byśmy to lepiej zrobili!". I zrobili. Sprawdźcie to na YT, gdzie amatorsko rysowane ujęcia prezentują się dziesięć klas wyżej niż te oryginalne. Ponadto twórcy nie potrafili się zdecydować, czy będzie to bajka dla małych dzieci (na co wskazywała wczesna godzina emisji), czy może niekoniecznie, i ocenzurowywali wszystko, co się tylko dało, łącznie z samymi ranami ciętymi czy krwią. Tak, w losowych momentach tego sezonu animatorzy przemalowywali krew na biało bądź  czarno, a potem od czapy znów wracali do czerwonej. To anime to tak wielkie szambo, że nie potrafię tego ogarnąć rozumiem. Jest tylko jedna zaleta jego powstania - wreszcie zebrałam się w sobie i nadrobiłam zaległe 100 rozdziałów mangi aż do finału. Szkoda tylko, że tego straconego na seansie czasu nie odda mi już nic...

3/10 - kupsko jakich mało. To już pierwsza lepsza scena z krzyczącym Astą z Black Clover ma więcej walorów artystycznych niż cały ten sezon Nanatsu razem wzięty.

Pet

Zobaczysz, tak przepierzemy im mózgi, że tytuł AOTY mamy już w kieszeni.

Podczas wizyty w szpitalu pewien mężczyzna imieniem Hayashi natrafia na bezwolnie wpatrujące się w telewizor dziecko. Przypomina ono jego samego sprzed wielu lat, dlatego Hayashi postanawia wejść do pokoju i dotknąć ręki chłopca, by... przenieść się do jego wyobraźni. Tam okazuje się, że chłopiec - Satoru - nie może się ruszyć, bo przytłacza go wizja poćwiartowanej matki, która co chwila grozi na głos, że odbierze sobie życie (ta prawdziwa ma się dobrze, tylko nie może znieść opieki nad otępiałym dzieckiem i stąd wywołała u niego traumę). Hayashi pomaga chłopcu, ucząc go kontroli nad niepokojącymi wyobrażeniami, a przy okazji tłumaczy mu, że ma wielki dar, który musi chronić przed wpływem innych. Okazuje się bowiem, że niektórzy ludzie w tymże świecie rodzą się z ponadprzeciętnymi zdolnościami, dzięki którym potrafią kontrolować psychikę bądź mieszać we wspomnieniach. A to znów jest bardzo chętnie wykorzystywane do sprzątania szczególnie upierdliwych problemów i uciszania niewygodnych świadków...

Ja to bym nawet chciała zrozumieć, co tu się właściwie odtentegowiło, ale jak nie umiałam tego zrobić przy pierwszym odcinku, tak pozostałam z tym uczuciem aż do ostatniego. Pet jest takim brzydkim, młodszym, niekochanym kuzynem Id:Invaded, któremu nic się w życiu nie udało. Ani graficznie nie wygląda to dobrze (a przecież Id:Invaded też nie było oszałamiające, tylko że solidna reżyseria jest w stanie zrobić cudo z dość przeciętnej grafiki), ani bohaterowie nie są charyzmatyczni czy łatwi do polubienia, ani fabuła nie została przekazana w przejrzysty sposób. Spoko, jakiś ogólny zarys wyłapałam - organizacja ucisza niewygodnych ludzi, korzystając z usług osób zdolnych do mieszania we wspomnieniach, tylko że w pewnym momencie trzeba uciszyć mentora tych uzdolnionych asasynów, więc cała sprawa się komplikuje. Natomiast jak działały te wszystkie zasady związane z wnikaniem do myśli i możliwością nadpisywania wspomnień czy niszczenia psychiki... no jak głupia byłam, tak głupia jestem wciąż. Zresztą, historia została zrealizowana z polotem brazylijskiej telenoweli, w której "ten tego nie lubi, a tamten jest od ichniego uzależniony". Najbardziej obiecujący bohater serii - Hayashi - pojawia się w niej praktycznie na moment, po czym zostaje wyoutowany jak byle amator. Satoru jeszcze daje radę, bo jest dość cichy i potrafi samodzielnie myśleć, natomiast Tsukasa i Hiroki to tylko wkurzające na maksa bachory. Niby powinniśmy im współczuć, bo zostali zmuszeni do pracy dla The Organizacji, inaczej do końca życia pozostaliby warzywami, jednak dowiadujemy się o tym dopiero na poziomie... 9? 10 odcinka? I nie, żeby zmieniało to cokolwiek w fakcie, że przez całą resztę historii są w ten czy inny sposób niezrównoważeni psychicznie i nieprzyjemni w oglądaniu. Właściwie nawet nie mam się nad czym rozwodzić. Potencjał był, ale skończył się na opisie, plakacie i niezłym openingu. Reszta niech pozostanie milczeniem.

4/10 - wyżej niż Natatsu, bo było tylko brzydkie, a nie przeraźliwie brzydkie. I każdą brzydotę da się zdzierżyć, jak bohaterowie będą chociaż sympatyczni. A jedyna taka postać - Hayashi - wiedział, co się święci i czym prędzej z radaru prysnął. Dosłownie.

Rikei ga Koi ni Ochita no de Shoumei shitemita.

Męcz mnie, dręcz mnie, mów to mnie po naukowemu!

O dziwo patrząc na długość tytułu nie chodzi tu wcale o żaden isekai, ale o legitną komedię romantyczną (cóż, to i tak był jeden z dwóch ograniczonych strzałów do wyboru). Para młodych, pełnych zapału naukowców pracujących na uniwersytecie Saitama - Himuro i Yukimura - dochodzi pewnego dnia do wniosku, że chyba czują do siebie coś więcej i że może to być miłość. No ale właśnie. "Chyba" i "może". W świecie nauki to zaledwie wstępna hipoteza, którą należy potwierdzić lub odrzucić poprzez przeprowadzenie szeregu szczegółowych eksperymentów. I tak zaczyna się długa i żmudna praca dwójki życiowych nieogarów, aby zaakceptować nowy stan rzeczy, bazujący na kompletnie niemożliwych do zmierzenia uczuciach.

Już od samego początku seansu kupił mnie pomysł, aby w główny wątek komedii romantycznej zaangażować dwójkę jajogłowych studentów, którzy podchodzą do miłości jak do skomplikowanego równania matematycznego, które trzeba dokładnie zbadać, opisać i otabelkować. Na dodatek posiłkowano się prawdziwymi teoriami, wzorami i prawami, co nie tylko podbudowywało aspekt humorystyczny, ale też sprawiało, że te szalone "badania miłości" naprawdę miały sens (nie pytajcie - naukowcy naprawdę lubią tworzyć niszowe tematy analiz dla samej sztuki nabijania publikacji). I serio, takie przekrojowe badania to ja bym z chęcią poczytała w realu. Zgaduję jednak, że spora część widzów strasznie się przy tej serii wymęczy, jeśli tylko nie ma choć odrobiny pojęcia, o czym bohaterowie mówią lub nie czuje choć szczątkowej sympatii do nauk ścisłych. Mnie tam z matematyką już dawno nie jest po drodze, a studia skutecznie zamordowały moją miłość przykładami z całek i różniczek, jednak cała ta laboratoryjna otoczka, konieczność zbierania wielu próbek (inaczej nie będzie można wyciągnąć satysfakcjonującej średniej z pomiarów), zderzenia naukowego zacięcia z prozą nielogicznego życia i analizowanie wszystkiego z miliona kątów... tak, to jest mój kawałek podłogi. Niejednokrotnie śmiałam się w głos, co nie zdarzyło mi się chyba od Kaguyi-samy, a wcześniej to już łohohoho, minęły eony odkąd ostatnim razem widziałam tak trafiającą w moje gusta komedię. Na dodatek z dorosłymi postaciami! I to trzeba tym bardziej podkreślić, wyboldować i wypunktować. Tak, wszyscy bohaterowie są dorośli, co było niesamowicie odświeżającym konceptem, dzięki któremu można było zupełnie inaczej rozłożyć  dynamikę całej paczki z labu. Tu nikt niczego źle nie interpretował ani nie uważał, że to tylko przeziębienie - zresztą, nawet gdyby, to musiało to być poparte wysłaniem wymazów do badań diagnostycznych i regularnym mierzeniem temperatury. Na dodatek Kanade tak bardzo przodowała w świadomości "to właśnie miłość, motherfucker", że była mistrzynią drugiego planu rodem z mema "now kiss". Animacja nie należała do jakichś szczególnie wybitnych, ale wyjątkowo dobrze sprawdzała się w tym settingu i przy tej ilości przepływających przez ekran informacji. Zresztą, i tak najlepsze budżety poszły w końcówkę, która powinna w pełni wszystkich usatysfakcjonować. Co tu sobie więcej strzępić języka - jeśli jeszcze serii nie obejrzeliście, a dłuży wam się czas w oczekiwaniu na premierę drugiego sezonu Kaguyi, to ja nie wiem, co jeszcze robicie tutaj na blogu. Migusiem mi do nadrabiania materiału, bo za tydzień będzie z tego kolokwium!

7/10 - zaczynam odzyskiwać wiarę we współczesnych twórców i komedie romantyczne, które tworzą. Zachodni widz z pewnością doceni trend, aby obśmiewać pary, które są całkowicie świadome swoich uczuć, ale mają zabawne powody, aby się tak szybko nie przyznawać.

Runway de Waratte

Głowa do góry, pierś do przodu - chodzę po wybiegu nie bez powodu!

Chiyuki jako córka prezesa firmy modelingowej już od małego posiada jedno, konkretne, mierzące wysoko marzenie - chce być modelką, która wystąpi na paryskim Fashion Weeku. Wszystko wydaje się iść jak po maśle, bo dziewczynce urody nie brakuje, a i cały czas rośnie jak na drożdżach, by osiągnąć wymagane 175 cm... do momentu, gdy jej wzrost nie zatrzymuje się nagle na wartości 158 centymetrów. I tak aż do końca liceum. Dziewczyna nie chce się jednak poddać i mimo coraz ostrzejszej dezaprobaty ojca oraz czołowej modelki ich agencji, Shizuki, Chiyuki raz za razem odwiedza kolejne castingi. Boska interwencja przychodzi wraz z poznaniem niepozornego kolegi z klasy, Ikuto, który skrycie chciałby zostać projektantem ubrań.

Po branży modelingowej spodziewałam się najgorszego rodzaju dram rodem z Tap Madl czy amerykańskich produkcji, gdzie każda ambitna laska podkłada nogi innym, aby tylko wyprzedzić je w drodze na sam szczyt układu pokarmowego. Tymczasem Runway de Waratte jest... rasowym shounenem! I to także pod względem magazynu, w którym publikowana jest manga. Osobiście nie sądzę, żeby młodzi chłopcy tłumnie sięgali po ten tytuł, zafascynowani krawiecką nomenklaturą czy modelkami, które nieustannie muszą udawać wewnętrznie martwe, żeby być w stanie występować na wybiegu. Mimo to historia ma o wiele lżejszy klimat, a przesłanie nie różni się wcale od takiego Boku no Hero Academia czy One Piece'a: jeśli w to, co kochasz, włożysz odpowiednio dużo wysiłku, to ostatecznie odniesiesz niesamowity sukces (aka "od zera do bohatera" lub "każdy z was może zostać Hokage"). Cenię sobie takie nieco naiwne podejście do tematu mody, bo w przeciwnym wypadku nie byłabym w stanie znieść psychicznie natłoku absurdu, który kieruje tą branżą - czy to pod względem głodzenia modelek, czy zrozumienia projektantów, dla których byle worek na śmieci narzucony na manekina byłby "kreacją". Oczywiście nie ma tu samych kwiatków i motylków. Bohaterowie często dostają od życia po dupie i muszą się borykać z wieloma uprzedzeniami. Jednocześnie ich wysiłki są proporcjonalnie wynagradzane. Chiyuki nie staje się od razu powszechnie uwielbianą modelką, ale ma możliwość wzięcia udziału w pokazie w znanej szkole dla projektantów; Ikuto znów jako samouk wykazuje sporo braków warsztatowych, ale dla równowagi kilka jego projektów zdobywa uznanie i zostaje zakupione przez doceniające jego talent marki odzieżowe. Lubię też w tej serii to, za co szanuję takiego Bakumana, Shirobako czy Honzuki no Gekokujou - każdy zawód można przedstawić jako barwną podróż i pełną zwrotów akcji przygodę, co rezonuje z widzem/czytelnikiem znacznie bardziej niż wymyślne fantasy-shouneny, gdzie problemy rozwiązuje się za pomocą magicznych mocy. Ach, no i jeszcze jedna warta wspomnienia rzecz. Ogromnie podziwiam Runway de Waratte za to, jak wiele fajnych strojów się tu przewija i widać ogromną dbałość w tym, żeby to wszystko naprawdę miało ręce i nogi (czy raczej rękawy i nogawki). Super rzecz, a ten niebieski kostium z plakatów to sama chętnie bym założyła.

7/10 - zdaję sobie sprawę, że anime jest tylko zgrabnie domkniętą reklamą, ale kompletnie mi to nie przeszkadza... szczególnie że mam tablet i nie zawaham się go użyć do czytania mangi.

Show By Rock!! Mashumairesh!!

No, no... podoba mi się ta nowa, rozjaśniona skórka do Firefoxa...

Do białej lisiczki Howan przychodzi list z dalekiego Midi City - okazuje się, że nastolatka przeszła z powodzeniem pierwszy etap przesłuchania i jest zaproszona do studia na kolejną audycję, tym razem na żywo. Z błogosławieństwem rodziców, dziadków oraz całej wiejskiej społeczności, Howan wyrusza do wielkiego świata robić karierę. Niestety, podczas wędrówki przez miasto niechcący gubi list z zaproszeniem, bez którego nie będzie w stanie wejść na przesłuchanie. Kartkę podnosi jednak Himeko - pasiasta kotka, która za sprawą wujka-producenta dołączyła niedawno do żeńskiego zespołu, żeby móc grać na gitarze. W ten oto sposób ścieżki przeznaczenia nastolatek przecinają się, a opowieść o młodzieńczej pasji do muzyki może rozpocząć się na dobre!

Mamy jakiś wyjątkowo pechowy sezon związany z przerzucaniem produkcji z jednego studia na drugie, co niestety rzadko kiedy wychodzi seriom na dobre (farta miało chyba jedynie... nadrabiane na szybko przed startem trzeciego sezonu Yahari?). Show By Rock!! jako reklamówka dla mobilnej gry oraz okazjonalnego merchu okazało się niegdyś strzałem w dziesiątkę, ale ja sama lubiłam tę franczyzę również jako legitną serię o idolach i idolkach, gdzie w każdym odcinku musiał pojawić się chociaż jeden, zupełnie nowy, skoczny kawałek. Spin-off produkcji Kinema Citrus to jednak tylko piąta woda po kisielu głównej serii, bez tamtejszego humoru, uroku i masy dopieszczonej animacji. Ten sezon dostał za to w spadku reżysera-debiutanta z Korei, a scenarzysty to nawet nie podam, bo nie można znaleźć żadnych informacji, czy jakakolwiek fabuła była tutaj zaplanowana. Przyznaję, że bohaterki z zespołu Mashumairesh są urocze i sympatyczne... przynajmniej trzy z nich, bo solą w oku stała się fioletowa wilczyca Ruhuyu, robiąca za głośny i maksymalnie wymuszony comic relief. Ale to wciąż nie jest najgorszy element tej serii. Pal sześć licho urocze dziewczynko-zwierzaczki dla koneserów moe, ale DOKONJOFINGER, czyli zespół męski, to była jakaś nieudana parodia angstujących nastolatków. Przedstawiona czwórka bohaterów nawet nie była prawdziwym zespołem, tylko zbieraniną delikwentów regularnie napieprzających się po pyskach, którzy w ramach szkolnej kary mieli dawać wspólnie koncerty. Dla mnie to jest pewnego rodzaju brak szacunku dla kogokolwiek, kto przejawia szczerą pasję w jakiejkolwiek dziedzinie, bo najwyraźniej można skrzyknąć byle kogo i pod byle pretekstem, żeby nagle odnosić sukcesy. Ych. Tutaj nawet gościnny występ ShinganCrimsonZ został sprowadzony do kilku wałkowanych aż do zajechania gagów (np. Yaiba i jego ciągłe zaczynanie wypowiedzi od "yue ni", co dawniej było tylko sporadyczną naleciałością, a tu - kompulsywnym tikiem). Jedyne, za co szanuję najnowsze Show By Rock!!, to odcinek z curlingiem.  Jasne, to tam zmarnowano cały potencjał obecności ShinganCrimsonZ, ale z drugiej strony trzeba szanować każdą próbę oddania hołdu dla tej niedocenionej, a przepięknej dyscypliny olimpijskiej. I na tym może ten pochód fanowskiego zawodu zakończymy...

5/10 - jeśli zapowiedzianą już kontynuacją z udziałem wszystkich dotychczasowo wprowadzonych bohaterów znów przez przypadek zajmie się Kinema Citrus, to na pewno ucieknę od tego z krzykiem. Nawet moje zafascynowanie miałkimi moe-seriami ma swoje granice.

Somali to Mori no Kamisama

Ten uczuć, kiedy uda ci się upolować w Biedronce ostatnią sztukę mięsiwa.

Patrolujący od wielu setek lat las golem natrafia pewnego razu na ludzkie szczenię, które nie dość, że wygląda na porzucone i mocno zaniedbane, to w pierwszym odruchu nazywa mechanicznego strażnika swoim tatą. I widać tyle wystarczy, żeby pociągnąć maszynę do płacenia alimentów... albo przynajmniej do przebudzenia silnego instynktu ojcowskiego, bo golem bierze dziewczynkę - Somali - pod pachę, porzuca las i rusza z nią w podróż, aby odnaleźć innych ludzi, którzy mogliby się fachowo zaopiekować małą. Jest to jednak o tyle trudne, ponieważ świat zamieszkiwany jest przez rozmaite stwory i mityczne bestie, a jakakolwiek wzmianka o ludziach powoduje, że napotkanie istoty oblizują się ze smakiem...

Somali to Mori no Kamisama jest dość ciekawym przypadkiem adaptacji. Z jednej strony kompletnie przemodelowuje charaktery postaci z mangi i tworzy coś nie do końca miłego dla uszu widzów. Zupełnie nie podoba mi się kreacja tutejszej Somali - w anime jest wrzaskliwym, kompletnie pozbawionym jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego bachorem, czym diametralnie różni się od swojego pierwowzoru. Jasne, oryginalna Somali była momentami nierozważnym dzieckiem, które szło w boczną uliczkę, bo coś przykuło jej uwagę, jednak w mandze jest o wiele, wiele cichsza i wyraźnie niepewna świata (który mocno ją przecież doświadczył). Podobnie nasz spokojny Golem - w anime jest absolutnie wyprany z uczuć, tymczasem w mandze możemy zapoznać się z jego myślami i wtedy okazuje się, że przybrany papa Somali jest znacznie bardziej emocjonalny niż moglibyśmy zakładać po maszynie. Za idiotyczny zabieg uznaję również wsadzanie tych wszędobylskich refleksów słońca, które tylko irytowały i wskazywały na niekompetencje twórców, gdy były skierowane pod absurdalnymi kątami (ach ta scena w gospodzie z początku serii, no opus magnum przeszarżowania z pomysłem). Z drugiej jednak strony podjęto wiele trafnych i słusznych decyzji jeśli chodzi o konstrukcję historii. Pochwalę zmienioną kolejność, w jakiej twórcy postanowili przedstawić przygody dwójki nietypowych podróżników. W mandze bardzo szybko odwiedzany wioskę wiedźm i dowiadujemy się czegoś więcej o ludziach. Jak dla mnie zdecydowanie za szybko. Tymczasem w anime pozwolono widzom zbudować jeden pogląd - że ci ludzie to tacy biedni są, tak ich mordują, ojojoj, te wstrętne potwory - a potem, w drugiej połowie anime, z hukiem nam go wywrócono, przez co finał wybrzmiał kilka razy lepiej. Ponadto wiele przygód znacznie rozwinięto i uzupełniono o dodatkowe dialogi między postaciami, na czym mocno zyskał chociażby wątek z harpią Uzoi albo scalony z inną historyjką wątek z poznaniem Shizuno i Yabashiry. Sumarycznie sprawia to, że Somali to Mori no Kamisama jest serią wartościową i dającą wiele od siebie jako adaptacja, choć oczywiście nie idealną. Szykujcie też w pogotowiu jakieś chusteczki, bo choć twórcy sięgają po emocjonalne chwyty naprawdę niskich lotów, to są one, cholera, aż za bardzo skuteczne.

7/10 - nie ma co jednak liczyć na szybką kontynuację, bo wyczerpano praktycznie cały materiał z mangi, a ta od jakiegoś czasu przebywa na dziwnym quadi-hiatusie. Może to z powodu produkcji anime...? Oby.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika 
Co by nie mówić o pretekstowej fabule, to jest to niesamowite, ile pracy zostało włożone w zanimowanie Fate/Grand Order: Zettai Majuu Sensen Babylonia. Prawdziwa uczta dla oczu, o ile się je zamyka, gdy na ekranie pojawia się jakiś gigantyczny potwór nie do ogarnięcia standardowymi technikami rysowania kredkami. I gorąco (hehe) polecam odcinek 18.
 
Najlepsza muzyka 
Muszę jeszcze trochę pomyśleć nad tym, czy soundtrack w Id:Invaded jest dziełem przełomowym, ale z pewnością wywiązało się z powierzonego zadania najlepiej ze wszystkich oglądanych mi serii sezonu (Haikyuu!! i BnHA nie uwzględniałam, bo pobite gary). Posiada i mega zapadające w pamięć insert songi, i powtarzające się motywy, które nie są stosowane w chorobliwym nadmiarze (wada Eizoukena), no i dobra muzyka orkiestrowa wciąż potrafi jeszcze czymś zaskoczyć.

Najlepszy opening

Mówiłam to od samego począteczku i pozostaje mi to tylko powtórzyć raz jeszcze - "Welcome to Chaos" od (K)NoW_NAME - czyli opening do Dorohedoro - to po prostu złoto. Muzyka oddaje cały wyzierający z serii chaos przemieszany z solidnym beatem i dawką łupiącego w tle metalu, a klip z gotującą Nikaidou jest zdecydowanie nieodłączną częścią fabuły. W końcu to, ile Caiman wpieprzył pierożków gyoza, to nawet trzy sezony Shokugeki nie obejmą...

Najlepszy ending 
Pod względem "animacji" ending z Id:Invaded z pewnością nie należy do mojego ulubionego, ale już pomysł w połączeniu z mega charyzmatyczną piosenką Miyaviego - który zalicza jakiś genialny renesans współpracy z anime - robi niesamowitą robotę. No i chociaż tekst nie jest jakoś super skomplikowany, to idealnie pasuje do fabuły i do tego, że główny bohater faktycznie regularnie zamyka oczy i przechodzi na tę "drugą stronę".

Najlepsza postać

Przez wiele, wiele lat z bólem serca (a równie często i tyłka) starałam się śledzić rozwój polskiej sceny politycznej... ale teraz jest inaczej. Teraz już wiem, komu mogłabym oddać swój głos wyborczy i jest nim jedyny, wspaniały król Gilgamesh z Fate/Grand Order. Tak, ten sam Gilgamesh, który we wcześniejszych seriach Fate był nadętym bufonem, teraz okazał się najbardziej charyzmatycznym i kozackim władcą na świecie, pobijając nawet Broskandera. All hail Gilgamesh!

Moje OTP
Wypadałoby docenić pairing Yukimura x Himuro z romansidła z prawdziwego zdarzenia, jakim byli Zakochani Naukowcy... ale znacznie bardziej oczarował mnie duet (jeszcze duet) Shin x Noi z Dorohedoro. Ja wiem, że historia w sposób oczywisty pogrywa sobie z widzem i robi żaluzje bez pokrycia, ale chemia między tą dwójką jest tak fantastyczna, że uwierzę zarówno w nieopierzone uczucie, jak i cool braterstwo z najwyższej półki. A i shippować nikt mi nie zabroni, o!

Największe feelsy
Wspomniana już scena z rodziną Sakaido z Id:Invaded mocno mną ruszyła, ale sumarycznie częściej stawałam się mięciutka przy seansie Somali to Mori no Kamisama. Niewiele, bo niewiele, ale jednak częściej, łącznie z nieautoryzowanym bekiem na koniec, kiedy myślałam już, że to będzie bardzo zły bad end... Ale jeden morał można wyciągnąć z ostatnich dwóch sezonów - nic tak dobrze nie targa serduszkiem Dziab jak typowo rodzinne smuteczki.

Największe wtf?!
 
Nie powiem, było w czym wybierać, ale nawet Darwin's Game nie zdołało doskoczyć do poziomu animacji Nanatsu no Taizai: Kamigami no Gekirin i przepysznej walki między Meliodasem a Escanorem. Wiem, że studio Deen ma jednak więcej chwalebnych serii na koncie, ale w tym jednym momencie przebili jakością wszelkie leniwe produkcje Pierrota... i flashowe gierki sprzed dwudziestu lat też, niestety...

Moje guilty pleasure 
To nieszczęsne Nanatsu no Taizai jeszcze umiem wytłumaczyć resztkami szacunku do materiału źródłowego (powtarzam - resztkami, ale i one gdzieś wyparowały przy trzecim fake'owym zakończeniu mangi), natomiast co sezon muszę sobie znaleźć tego standardowego gniota opartego na morderczym battle royale. Well, Darwin's Game po prostu po to powstało, żeby je z zawstydzeniem oglądać. A na wiosnę po cichu liczę na Gleipnira.

Największy zawód
 
Chyba najbardziej zawiodło mnie zakończenie Babylonu, które nie dowiozło tego, co chciałam, żeby dowiozło. I to nawet nie musi być faktycznie zły finał. Po prostu moje oczekiwania kompletnie rozminęły się z tym, jak prowadzono fabułę i jak wiele rozsądnych argumentów pojawiło się w sprawie tak mało rozsądnej jak legalizacja samobójstw. Widocznie ten autor tak ma, przed czym przestrzegali mnie przecież widzowie Seikaisuru Kado...

Najlepsza kontynuacja
 
Okej, ja wiem, że arc treningowy ssał jak... jak głodny mangowiec loda na patyku. Ale jak już wracamy do turniejów, to Haikyuu!! To the Top jest epickie nawet po częściowych przetasowaniach w ekipie. Szkoda, że doszło do takiej sytuacji, ale dobrze, że studio wróciło na dobre tory. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że za trzy miesiące czeka nas ciąg dalszy. I proszę mi tu już nie przerywać tej dobrej passy!

Najlepsza nowa seria
 
Dorohedoro ostro walczyło z Id:Invaded i chociaż w kwestii tego pierwszego już zaczęłam nadrabiać mangę i jestem praktycznie na wydarzeniach, na których skończyło się anime (jaram się), to jednak oceniamy tu anime. A jako anime pełniejszym tworem jest Id:Invaded. Jasne, nie jest idealne, jasne, wymagane jest spore zawieszenie niewiary w kwestii pewnego wątku sci-fi, ale seria zapewnia ogółem masę frajdy, intelektualnego wysiłku i dobrze poprowadzonej akcji. Order Zasług Psycho-Passa należy się Sakaido jak psu soczysta kiełbaska.

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Ahoj, Dziab. Macham Ci z dystansu społecznego.

    Babylon – ach, w końcu. Podobnie, mam mieszane uczucia. Początek bardzo mi się podobał. Ale koniec… no powiedzmy, że nie na to czekałam cały ten hiatus. Seria mnie zgubiła ostatecznie gdzieś przy drodze w scenie, w której przywódcy państw swobodnie dryfują w powietrzu i na głos rozprawiają co jest dobrem, co złem.

    BNHA – dalej nadrabiam! Ale ja mam z tą serią inny problem. Jak włączę odcinek, to ogląda się samo. Natomiast wyłączę, i nic mi z tego w głowie nie zostaje, żadne późniejsze przemyślenie, no nic, zero totalne, włączam potem za parę dni kolejny odcinek i taka zwiecha „ej, czekaj, gdzie my w ogóle byliśmy… a, tu, okej” ._. dziwnie mi jakoś.

    Richard i jego kamienie – Dziab, nie wiem czy pamiętasz, pod zapowiedzią sezonu powiedziałaś mi odnośnie faktu studiowania przez Seigiego ekonomii, że nie ma znaczenia do fabuły. (Wtedy jak napisałam że to przykuło moją uwagę i poszłam oglądać z tego powodu.) Otóż. Kto, jak nie student ekonomii, wykonując przekręt matrymonialny pyta o kwestie podatkowe? No kto? Moja finansowa persona miała z tego jednego pytania niesamowity zaciesz (bo ludzie dziwnie na mnie patrzą jak wtrącam coś o podatku od gier losowych przy dyskusjach o wygranych na loterii).
    Ekhm. Ale pomijając ten nieszczęsny kierunek studiów – jak nie powiem, żeby zrobiło się źle, wolałam tę część sezonu, w której był faktycznie kamień tygodnia, a nie rozwlekła rodzinna drama. Jakoś… jakoś no. I w ogóle odcinki 11 i 12 były w odczuciu bardziej jak jakieś OVA, jakby główna fabuła skończyła się w 10, i potem takie ups, trzeba coś jeszcze zanimować…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Id:Invaded – na wszelki wypadek nastawiłam się na obronę w okopach, bo to dla mnie (z tego co oglądałam) seria sezonu… ale nie. Podzielamy tu zdanie w zupełności, wraz z muzyką włącznie. (No dobra, prawie. Mi grafika absolutnie nie wadzi, pomijając parę derp-kadrów wręcz się podoba.)
      Trafiło mi się, że ID komentowałam cotygodniowo ze znajomą i łopanie, co my dziwnych teorii miałyśmy… najlepsze: każdy kolejny odcinek te teorie zaorywał od razu. No i sprawa tego, kim był John Walker… powiem tak, obie doszłyśmy do wniosku, że hinty z odcinków są zdecydowanie zbyt oczywiste i to musi być ściema. I obie podejrzewałyśmy wszystkich (WSZYSTKICH.) poza… no, faktycznym winowajcą. Bo „to by było zbyt proste”. Ukryte na widoku. Brawo. Ja byłam legitnie zaskoczona w efekcie.
      Jestem też pozytywnie zaskoczona tym, w jaki sposób postacie powoli wkradały się w moje łaski. Choćby Fukuda. Na początku? „Łe, po co oni go w ogóle dalej robią, następnego seryjniaka proszę”. Na końcu? Nie, nie przyjmuję do wiadomości że nie żyje. Mówili, że część się jeszcze nie wybudziła ze śpiączki. On na pewno też! Cicho! Hondoumachi mi akurat najmniej z Morderczego Tria podpasowała (nie że zła, po prostu najmniej), ale Narihisago. Jeżu zielony. Mamy seryjniaka z modus operandi „ja ci nagadam a ty się sam zabijesz”… i ten seryjniak jest świetną postacią. Jak zwykle nie lubię motywu tragic backstory tak tu został zrobiony wzorcowo i jest mi go po prostu naprawdę żal. Jednocześnie mam z tyłu głowy, że on w pełni świadomie będąc w celi pchnął innego więźnia do samobójstwa, i mając możliwość zmiany przeszłości, poszedł popełnić to samo zabójstwo tylko w inny sposób… ugh, skomplikowana sprawa.
      Id:Invaded sprawiło, że co tydzień powtarzałam sobie „ale on/a jest spoko… nie, czekaj, zabija ludzi, nie jest spoko. (5 minut potem) ale jest spoko…” Czekam na merch w postaci zawieszek do telefonów z łańcuszkami/rzemykami przechodzącymi przez dziury w głowach.
      P.S. Jest sequel mangowy! Dwa rozdziały póki co, ale jest!

      Sherlocka rzuciłam po 3 odcinkach. Jednak nie moje klimaty, po prostu, nic osobistego, serio. Ale widzę że całościowo może i lepiej.

      (nie)Madoka – o tototo, mogę się podpisać? (nie)Madoka po prostu… no, była. Podtrzymuję, designy wiedźm mi się podobały, ale poza tym meh. Nie czuję się zachęcona do sięgnięcia po drugą połowę historii, bynajmniej. (Zniechęcona też nie. To totalna obojętność.)

      Pet - *bardzo głęboki wzdych* pomysł był, nawet niezły. Założenia też były, i okej. Wykonanie… coś poszło nie tak. (Czemu inna znajoma której kilka razy podsuwałam Id:Invaded zamiast tego pytała ze 3 razy czy Pet jest dobry? Czemu?!) A był hype, no i co się z nim stało, zniknął niczym makaron ze sklepowych półek.

      Białe Kitle – miałaś mi na koniec sezonu potwierdzić, czy warto. Okej, obejrzę. o/

      Wyróżnienia, eh, mam za mało serii żeby tu było coś rozsądnego.
      *mamrocze pod nosem coś o OTP Narihisago z żoną*

      Usuń
    2. Ahoj, M.W.! Nie, żeby ten dystans nie był stały niezależnie od koronawirusa XD

      Babylon - no to w tej kwestii pozostaje nam tylko uścisnąć sobie dłonie. Cieszę się, że nie nagrabiłam sobie u Ciebie tą opinią (w sumie to spotkanie G7 było śmiszne i nawet dobrze się oglądało, choć faktycznie było bessęsu) ^^"

      BNHA - kibicuję mocno w nadrabianiu! I rozumiem, o co ci chodzi. Problem w tym, że autor postanowił wrzucić wszystko naraz i od początku ma nam na wszystkim zależeć. W efekcie wszystko zbija się w taką papkę, gdzie jest multum postaci, którym co odcinek trzeba dostawiać tabliczki z personaliami, inaczej widz nie zapamięta, kto był kim.

      Richard i jego kamienie (hohoho, nie powiem, jak to brzmi...) - jak dla mnie ten przekręt martymonialny to był wynikiem znajomości zasad prawa, a konkretnie testamentów w Wielkiej Brytanii XD Ale dobrze, niech będzie, że ekonimiczna wiedza nie przeszkadzała. Natomiast z całą resztą też się zgodzę i poklepię po pleckach. O dziwo lepsze były te kamienie tygodnia, natomiast ta drama z ojcem, a wcześniej z majątkiem... brrr. Zrobione tylko po to, żeby jakoś podsumować sezon.

      Id:Invaded - no i po tym widać, że to był świetny sezon, skoro tak bardzo się zgadzamy :3 Grafika mi też nie przeszkadzała i w zupełności wypełniała swoje zadanie. Po prostu na pewno nie była najsilniejszą stroną serii. Z Johnem Walkerem to faktycznie nie było trudne do rozwikłania i w żadnym momencie nie miałam wątpliwości, kto nim był... co nie znaczyło, że nie byłam ciekawa, dlaczego do tego doprowadził... Hehe, ładna sztama. Fukuda best boi <3 Hondoumachi może nie była najlepiej rozpisaną postacią (ten jej nagły skok osobowości był jednak co najmniej dziwny), ale jakby odciąć ten początek, to na końcu była już megamózgiem i fajnie uzupełniała chłopaków. No i pamiętajmy, że to dla niej Fukuda poświęcił się i zrobił sobie drugą dziurkę ;) Dzięki za cynk o mandze! Z pewnością ją sprawdzę, jak się uzbiera nieco więcej materiału. Wiem, że można (a nawet warto) pociągnąć kontynuację, choć odrobinkę się tego boję. Tylko żeby i w tym segmencie nie było jak z Psycho-Pasemm...

      Sherlock - w sumie nawet lepiej, że rzuciłaś. Szkoda by było tego zawodu, gdybyś jednak chciała dobrnąć do samego końca.

      (nie)Madoka - do trzech razu sztuka klepania się po pleckach :) Jak nie będę miała co robić w sezonie, kiedy kontynuacja wyjdzie, to poświęcę się dla dobra ogółu. A tak to chyba sama poczekam na opinie innych.

      Pet - [*] i jeszcze to zakończenie takie ni to przypiął, ni wypiął... Broń Boże przed kontynuacją, bo się do reszty załamię.

      Białe Kitle - no, moja kochana. Jeśli tak bronisz Rysia i Ekonomisty, to Kitelki nie mają prawa ci się nie spodobać. Kto jak nie ty zrozumie te wszystkie wzory i teorie? :3 I to takie mięsiste, z podaniem pełnych nazw i twierdzeń, więc naprawdę zadbano o pełny research.

      No wiadomo, Narihisago z żoną i córką to best family całego sezonu. Przebijają nawet Golema i Somali :3

      Dzięki za komentarz! Moje serduszko takie szczęśliwe, a paluszki już nawet nie bolą od pisania tego całego gigantycznego posta ;u;

      Usuń
    3. Ale się naklepałaś :’)

      Co do przekrętu matrymonialnego, to sam pomysł – jak najbardziej, znajomość prawa spadkowego, mi bardziej o sam aspekt podatkowy chodziło. No bo tak, dostajesz spadek, super, yay! Kto normalny od razu pyta ile od tego się podatku odprowadza?

      Skok charakteru Hondoumachi po prawdzie przypisałam trochę dziurze w mózgu. A co do mangi, na razie po prostu zaczęli kolejny kejs ze studnią. Sakaido budzi się w samochodzie ze standardową amnezją, i pierwsze trzy pytania: „kim jestem?” – „czy mam jakieś dokumenty?” – „nie mam, dlaczego prowadziłem samochód bez prawa jazdy?”
      Zabijać ludzi to jedno, ale prowadzić bez prawka nie wolno! :D

      No a przy Kitelkach to mi ten fragment w którym mówisz że jest dużo wzorów też zaświecił lampkę w głowie, więc jak najbardziej. Tak mi się przypomina ten wzór, którego wykres dawał serce na osi współrzędnych…

      No i ba, widzimy się pod zapowiedzią sezonu wiosennego o/

      Usuń