Coś się kończy, coś się zarzyna - recenzja mangi Akame ga kill! (tomy 11-15)

Czasami bywam sprytna (ale tylko czasami), dlatego za serię Akame ga kill! postanowiłam wziąć się dopiero wtedy się, kiedy na horyzoncie pojawiło się już widmo zbliżającego się zakończenia. I oto stało się! 6 grudnia 2019 roku w Polsce miała premiera piętnastego, ostatniego już tomu, wieńczącego całkiem długą opowieść o grupie zabójców starających się przywrócić ład i porządek w zrujnowanym przez zachłannych polityków kraju. Dzięki temu mogłam fryknąć historię na praktycznie jeden, nieco rozciągnięty przez inne obowiązki raz - a to istotne, mając na względzie fakt, że fabuła praktycznie nieustannie trzyma w napięciu i nie szczędzi wciągających akcji, które rzadko kiedy kończą się bezkrwawo i beztrupowo. Zresztą, dla wielu świadomość posiadania zakończonej serii będzie niewątpliwą zaletą, bo choć fajnie czyta się takie pół-młodzieżowe-pół-dorosłe Ataki Tytanów czy inne Ajiny, to mangi zamknięte w rozsądnej liczbie tomów wciąż stanowią towar mocno deficytowy. A tu o, jest sobie takie Akame ga kill! i zapewnia dokładnie taką ilość flaczków, jaką potrzeba... nie zapominając przy tym o widowiskowym finale zwieńczonym odpowiednio rozwiniętym epilogiem.


Tytuł: Akame ga kill!
Tytuł oryginalny: Akame ga kill!
Autor: Takahiro (scenariusz), Tetsuya Tashiro (rysunki)
Ilość tomów: 15
Gatunek: shounen, dramat, akcja, fantasy, romans
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)


Po przetrzebieniu szeregów Wild Hunt przez połączone siły Jaegers oraz Night Raid, niedobitki morderczej zgrai Shury ukrywają się w pałacu, opracowując zupełnie nową strategię z wykorzystaniem alchemii Dorothei. Jednocześnie z zachodniego frontu zostaje ściągnięta Esdeath, aby wzmocnić siły w stolicy w przygotowaniu na nadchodzący wybuch powstania i atak sił Armii Rewolucyjnej od strony południa. Tymczasem Night Raid zajmuje się inwigilacją miasta, by mieć pod kontrolą dalsze działania grupy dowodzonej przez syna premiera. Nie wiedzą jednak, że ostatnia żyjąca członkini Czterech Demonów Rakshasy, Suzuka, zdołała przeżyć konfrontację z Tatsumim i widziała, że to właśnie on kryje się za zbroją Incursio, czym zresztą decyduje się podzielić z premierem. W odwecie Wild Hunt postanawia zastawić pułapkę, w efekcie której niczego nieświadomi Tatsumi i Lubbock zostają ujawnieni, a następnie przeniesieni teleportem bezpośrednio do pałacu, gdzie muszą się zmierzyć nie tylko z podwładnymi Shury, ale również z Esdeath i Budou, dwójką generałów i najpotężniejszymi znanymi użytkownikami teigu. Jak można się spodziewać, nie wszyscy wyjdą z tej potyczki żywi...

Tatsumiego kopnął niezły zaszczyt, za to biedny Lubbock nie załapał się na okładkę ani razu... cóż, taka już widać rola drugoplanowego, zboczonego kumpla...

O! Ale to szybko zleciało! Trochę się niepokoiłam, że po 10 tomie wypełnionym parszywymi wyskokami Wild Hunt będziemy musieli się jeszcze trochę męczyć z tymi szujami, które niechcący postanowiły pozostać przy życiu (tfu, na psa urok...), ale tak po prawdzie całą końcówkę poświęcono już zaognianiu się rebelii i zmasowanemu atakowi na stolicę. To miło, że autorzy przeznaczyli na to adekwatną ilość rozdziałów, jednocześnie starając się stopniować ważność misji - od zajęcia się resztką Wild Hunt przez ostatnią potyczkę z Jaegersami, aż po atak na stolicę i zlecenie pozbycia się premiera wraz z jego zaufanymi pachołkami. Każda ważna postać w ten czy inny sposób dostaje swoje pięć minut, które kończy się popisową śmiercią lub ewentualnie trwałym kalectwem (tru story, nie ma innej opcji na wyjście z tej historii). Pan Takahiro zdecydowanie się nie oszczędzał przy tworzeniu scenariusza i każdemu zafundował jakiś wyjątkowy... i wyjątkowo przykry koniec. A jeśli trzymaliście kciuki za to, żeby co większym zwyrodnialcom tej serii przytrafiło się coś naprawdę paskudnego - spokojnie, znajdzie się tu również sporo mięska dla prawdziwych koneserów. I jak na zgony lubianych postaci czy randomowych, ale wciąż niewinnych ludzi czasami ciężko mi było patrzeć, tak odkryłam w sobie podobnego do Esdeath sadystę, kiedy niektórzy kończyli na stole do tortur. No i spoko - skoro nie ma sprawiedliwości na tym świecie, to chociaż mangi trochę rozładują tę moją frustrację.

Albo chodź, przytul mnie, albo odejdź i przebacz~

Jestem jednak zaskoczona, jak finał mangi mocno pokrywał się z zakończeniem anime. Warto bowiem zaznaczyć, że seria telewizyjna zakończyła się w grudniu 2014 roku, natomiast komiks w grudniu 2016 roku - patrząc na czas serializacji, scenariusz do ostatnich odcinków anime mógł powstać najpóźniej w momencie, kiedy manga była na poziomie 9-10 tomu. Dziwi mnie więc to, że autorzy oryginału postanowili mimo wszystko w dużej mierze powielić wątki, które widownia już znała. Nie uważam, żeby była to zła decyzja, tym bardziej jeśli zamierzali tak zrobić od samego początku, tylko spodziewałam się czegoś... no, czegoś zupełnie nowego. Tymczasem (bez wgłębiania się w szczegóły i mając nadzieję, że wielu czytelników tej recenzji kiepsko pamięta anime) sporo postaci dotarło do bliźniaczego punktu w historii w przypadku obu wersji: Akame, Leone, Esdeath, Najenda, cesarz, trochę premier, pod pewnymi względami Tatsumi... jak również chłopi z jego rodzinnej wioski... no całkiem pokaźna gromadka, no. Są oczywiście i pewne różnice - tu dobrym przykładem może być chociażby Run z Jaegers, z którym pożegnaliśmy się już przy okazji 10 tomu, a w anime udało mu się szczęśliwie dotrwać do końca - ale dość symboliczne i dotyczące głównie postaci z drugiego planu. No i jestem trochę zawiedziona tym, że w finalne pojedynki Tatsumiego, Akame i Leone rozegrano praktycznie jeden do jednego co w anime. Bo jasne, można się było spodziewać podobnego przebiegu walk czy rozłożenia przeciwników, ale miło by było pokazać to choćby w innej otoczce.

A teraz hop, wyskoczymy sobie ponad onomatopeję!

Na duży plus zaliczę natomiast kierunek, w którym potoczył się wątek Wave'a oraz Kurome. Jeśli czytaliście poprzednią recenzję, to wiecie, że po cichu kibicowałam tej relacji, nawet jeśli miałaby ona pozostać czysto przyjacielska. No i proszę, rozwinęło się to w sposób, którego kompletnie się nie spodziewałam po tak brutalnym, obfitującym w malownicze zgony tytule. To miłe, że przy tym nawale ludzkiej nikczemności znalazło się też miejsce na odrobinę całkiem zgrabnie poprowadzonego romansu (co innego pary tworzące się po stronie Night Raid, które wyszły raczej mocno średnio i na szybko). Przy czym warto też jeszcze raz podkreślić, że chociaż kilku bohaterom udaje się przetrwać do końca wojny, to praktycznie nikt nie wychodzi z niej bez szwanku - i to się akurat chwali, bo ciężko byłoby sądzić, że walka o tak okrutnym przebiegu miała szansę skończyć się tęczowym happy endem. We wszystkim musi być równowaga i chociaż niejednokrotnie drżałam nad losem bohaterów, to widziałam, że będąc zabójcami po jednej czy drugiej strony barykady nie mieli szansy zaznać na starość całkowitego spokoju. Jedna postać ma poharatane narządy wewnętrzne, inną męczy ciągły ból, jeszcze kto inny ma stany lękowe i obwinia się o to, do ilu niepotrzebnych śmierci doprowadziła... Wszystko to razem daje słodko-gorzkie, ale wciąż mocno satysfakcjonujące zakończenie.

Weź nie pytaj, weź się przytul~

Im bliżej było do rozstrzygnięcia wojny między Imperium a Rewolucjonistami, tym nie tylko pojawiało się coraz mniej nowych postaci, ale zaczęło również ubywać starych gwardzistów. Oznaczało to jednak poświęcenie znacznie większej ilości czasu antenowego bohaterom, którym udało się dotrwać aż do tego momentu - a zyskali na tym przede wszystkim Akame, Tatsumi, Kurome oraz Wave. Nie sądziłam, że będę w stanie sympatyzować do tego stopnia z Kurome, której chyba ciężko wybaczyć to, co zrobiła Chelsea, ale dowiadując się, jak bardzo narkotyki oraz wpływ Yatsufusy (jej miecza do przywoływania zmarłych) pomieszały jej w głowie, można częściowo zrozumieć, że to nie była tak do końca jej zła wola. Pozytywnie zaskoczyło mnie również to, że Wave nie okazał się tylko śmiesznym popychadłem i kopią Tatsumiego o płytszym charakterze, ale finalnie zdołał wyjść z tego całego szamba znacznie bardziej obronną ręką i - co tu dużo mówić - wypadł naprawdę cool (jak mało pamiętam z anime, tak jego dźwięczny głos w wykonaniu Yoshimasy Hosoyi będę słyszeć aż po sam grób). No i przyda się jeszcze standardowe słówko o Esdeath - z jednej strony wciąż imponuje mi jej podejście do zarządzania armią oraz oddziałem Jaegersów, bo i jednym, i drugim dawała zawsze mnóstwo swobody, wierząc w ich siłę i kompetencje, ale nie da się ukryć, że zaczęło mi zgrzytać, jak nieskończoną mocą sama dysponowała. Każdy inny użytkownik teigu, nawet tak genialni jak Budou czy Akame, którzy latami szlifowali swoje umiejętności, mieli swoje limity wytrzymałości. Tymczasem tworząca coraz to nowe lodowe techniki Esdeath w żadnym momencie się nawet nie zasapała. Po którymś z kolei rozdziale jednostronnej jatki zaczęło się to robić po prostu uciążliwe. Wiem, że autorzy chcieli wystawić wszystkie najlepsze, najefektowniejsze działa na sam finał, ale odrobinę się w tym zatracili.

Czasami odnosiłam wrażenie, jakby Akame powstała specjalnie na rynek polski.

Niektóre sceny walki również mogą wzbudzać pewne wątpliwości - i mam tu na myśli wielkie, robotyczne teigu bijące się z Tatsumim i paroma innym osobomami, które nawinęły się przypadkiem pod gigantyczną piąchę. Jest to akurat problem wielu innych mang (na myśl przychodzi mi chociażby Magic Knight Rayearth, gdzie ostateczna bitka Rycerzy z końcówki trzeciego tomu również potrafiła być w pewnych momentach nieczytelna), kiedy to masa kanciastego, nieszczególnie cieniowanego złomu próbuje zginać się tak, żeby czytelnik zdołał załapać podczas lektury, czy mech dostał cios w nogę, czy może jednak w korpus. Ech... jak zobaczę kiedyś w mandze sensownie rysowane roboty, to na pewno dam wam znać. Kiedy jednak to ludzie przecinają na pół ludzi (uroczo, co nie?), to wszystko widać w najskrupulatniejszych detalach i pod tym względem kreska robi idealną robotę. Po raz kolejny zwrócę również uwagę na wstawiane w polskiej edycji onomatopeje. Czasami trafiają się jakieś bardziej toporne i zbyt mocno wystające ponad kadr jak przykładowo ta poniżej (przydałoby się jakieś stonowanie koloru liter, skoro cała strona tonie w łagodnych szarościach), a czasami wygląda to naprawdę popisowo jak ta wcześniejsza Esdeath skacząca ponad "wyskok" (fajny zabieg podkreślający dystans między walczącymi paniami). Tym chylę czoła i liczę na to, że coraz więcej osób doceni warsztat Polskiej Szkoły Tworzenia Onomatopej™.

No to cytując mistrza Jaskra w wykonaniu Zbysia Zamachowskiego... smoku, jesteś piękny!

To była naprawdę dobra, trzymająca w napięciu lektura o świetnej, dynamicznej kresce, z barwnymi (pod różnymi względami i z całego przekroju tęczy) bohaterami i zwrotach akcji, które niejednokrotnie powodowały niekontrolowaną kompresję przepony. Ostatni tom pochłonęłam praktycznie w godzinę, mimo że miał potężne 300 stron i działo się w nim łohoho i jeszcze więcej. W ogóle późniejsze tomy rzadko kiedy miały mniej niż 230 stron, dlatego jeśli przemawia do was czynnik ekonomiczny, to przy Akame ga kill! macie korzystniejszy przelicznik złotówki na metr bieżący fabuły. Jedyne, o co można się martwić, to to, że jest to lektura na jeden, porządny raz - bo wątpię, żeby ktokolwiek zdołał na dłuższą metę zapomnieć, komu i w jaki sposób się po drodze umarło. Ale tak poza tym to kawał porządnej mangi dla wszystkich tych, którzy szukają w mangach stylistyki nieco bliższej zachodniej estetyce i bezkompromisowości w zgonach. Bo jak tu już ktoś odpadnie, to nie ma że przebacz i inne nakama power. Takich shounenów to nawet rasowe seineny by się nie powstydziły.

No i śpieszmy się doceniać zakończone serie - wydawnictwa tak szybko się z nich wyzuwają...

Pozdrowienia dla wszystkich studentów szykujących się na bitwę z sesją zimową.

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. Dzień dobry, Akaneł mnie nie interesuje zupełnie, ale kocham tytuł tej notki, szacunek razy milion :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Wolałabym szacunek za notkę (notki), no ale widocznie takie mam szczęście w życiu, że aż wcale.

      Usuń