Isekaj na isekaju i isekajem pogania - pierwsze wrażenia z sezonu anime (jesień 2019)

Cześć i czołem! Witam ponownie w animcowym zestawieniu, tym razem dotyczącym pierwszych wrażeń z serii jesiennych roku 2019. To już ostatni kwartał przed wielkim finałem roku, więc bądźcie czujni, bo łatwo można przegapić niezłą perełkę bądź guilty pleasure, które zmieni wasze podejście do życia. Sama zdążyłam rozpocząć 16 serii - jedna zdążyła już pójść do odstrzału - jednak wciąż czekamy jeszcze na początek trzeciego sezonu Psycho-Passa, który zaplanowano na 25 października (wtedy postaram się dorzucić o nim kilka słów tutaj oraz na fejsie). Mimo to ostatnie dwa tygodnie zapewniły masę hajpu, rozrywki oraz zaskoczeń o różnym stopniu intensywności. W ramówce znalazły się bowiem kontynuacje mega popularnych serii (co ciekawsze - cztery z nich to takie czwarte sezony, co kiedyś było sytuacją nie do pomyślenia), franczyzy zupełnie nowe, hałda nikomu niepotrzebnych interesujących isekajów oraz parę seinenów z nieco wyższej półki wiekowej.

Zapraszam więc serdecznie do tego małego przeglądu sezonu i czekam na wasze typy jesieni, które zamierzacie oglądać.

Chleba i isekajów! Chleba i isekajów!

Babylon

Że jak ciemna paleta barw, to od razu seinen? No shit, Sherlock.

Dzień jak co dzień, ujawnienie malwersacji jak ujawnienie malwersacji. Na firmę farmaceutyczną Agras zostaje przeprowadzony prokuratorski nalot, który ma wykazać nielegalne badania tej placówki przy współudziale kilku uniwersyteckich szpitali. Podczas przeglądania dokumentacji prokuratorzy Seizaki oraz Fumio natrafiają na bardzo dziwną, gęsto zapisaną literami "F" kartkę, na której znajdują się czyjaś krew, włosy oraz skóra. Dokument jest powiązany z anestezjologiem Shinem Inabą, do którego nasi bohaterowie się udają, sądząc, że ma to jakiś związek ze sprawą Agrasu. Problematycznie zaczyna być wtedy, gdy odnajdują lekarza w jego mieszkaniu, ale nagiego i martwego, a za jego śmierć odpowiedzialna jest dozowana przez maszynę dawka znieczulenia, która okazała się letalna dopiero po trzydziestu godzinach...

No powiem wam, że zaczyna się grubo, a to zaledwie pierwsza połowa pierwszego odcinka - w drugiej dochodzi do jeszcze większego, khem, odkrycia. Ale nie musicie się martwić, że plottwist zostawi was z uczuciem głębokiego niedosytu na całą resztę tygodnia. Serią zaopiekował się bowiem Amazon Prime, więc podobnie jak to miało miejsce sezon temu z Vinland Sagą, tak i teraz od razu wypuszczono trzy odcinki. Tylko że potem trzeba czekać kolejne trzy na kontynuację... ech... chciałby człowiek zjeść ciastko i mieć ciastko. Wracając - anime jest kryminalnym thrillerem jak się patrzy, z ogromną aferą w tle - coś jak Psycho-Pass, tylko bez futurystycznych duperelków. W sprawę zamieszany jest sekretarz głównego kandydata na burmistrza miasta Shiniki (takiej drugiej po Tokio metropolii, istniejącej na potrzeby świata przedstawionego), więc wiadomo, że polityczne macki będą sięgać głęboko, a i możliwość zgonu w międzyczasie jest bardzo prawdopodobna. Studio Revoroot ma na swoim koncie zaledwie FLCL Alternative i jakiś mały teledysk, więc można tu mówić o świeżynkach w biznesie, którzy starają się żyć na własny rachunek. I póki co się udaje. Grafika jest niezła i klimatyczna, zatrudniono bardzo dobrych aktorów głosowych, tempo również wydaje się w sam raz do nadążania za fabułą (choć ta do powolnych nie należy). Z pewnością mają mnie na swoim pokładzie i nawet wydaje mi się, że z dwóch Babylonów w tym sezonie, to ten będzie tym ciekawszym i przystępniejszym.

Beastars

Słuchaj no, misiu-pysiu. Nie rób teraz takich sarnich oczu, bo dobrze wiesz, że w kontakcie mamy zaznaczone robienie co najmniej czterech soczystych yaoi-sugestii na odcinek.

Co wy na to, żeby zainkorporować do anime świat rodem z disneyowskiej Zootopii i przerobić je na pełnoprawny serial? Jasne, proszę bardzo - tylko nie zdziwcie się, bo skoro w japońskich bajkach królują serie szkolne (iisekajeekhuekhu...), dlatego wszystkie śliczne tygryski, nosorożce, kotki i pawiany zostały przebrane w mundurki i wysłane prosto do liceum. Niestety, poza konceptem antropomorficznych zwierzaków pojawia się również i motyw zbrodni. Zamordowany zostaje pewien alpaka imieniem Tem, a w sprawę zamieszany jest któryś z jego drapieżnych kolegów... Pech chce, że w szkołach wieści szybko się rozchodzą, dlatego już niebawem wśród uczniów zaczyna narastać dziwne napięcie, skutkujące tym, że mięsożercy i roślinożercy zaczynają żywić do siebie coraz więcej niechęci. Dodatkowo śmierć Tema jest kłopotliwa jeszcze z jednego względu - działał on aktywnie w przygotowującej się do przedstawienia grupie teatralnej, dlatego teraz, po stracie ważnego aktora drugoplanowego, pozostała obsada musi czym prędzej załatać po nim lukę. Wszystkiemu z pewnego dystansu przygląda się Legoshi, wilk i członek wspomnianego klubu, który według niektórych ma więcej za uszami, niż mogłoby się wydawać.

Dobra wiadomość - seria została przygarnięta pod skrzydła Netflixa. Zła wiadomość - seria została przygarnięta pod skrzydła Netflixa. Oznacza to, że oczywiście za jakiś czas będziemy mogli cieszyć się pełną legalnością, ale kto liczy na cotygodniowe śledzenie kolejnych odcinków, ten musi się uzbroić w sporą cierpliwość i dobre linki do grup suberskich. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to typowa szkolna drama z wątkiem kryminalnym w tle, ale przez to, że zamiast ludzi mamy tu do czynienia ze zwierzętami, dodatkowo podbudowuje to klimat i zaznacza różnice klasowe (nie, nie tylko te szkolne) między bohaterami. Zamiast pięknego bisza, który pozjadał wszystkie rozumy, mamy jelenia z dumą prezentującego poroże, a wilk i króliczka zdają się zaprzeczać swoim archetypom, nawet jeśli w podbramkowych sytuacjach wychodzi z nich to, co pierwotne. Oprawa wizualna w wykonaniu studia Orange (long time no see you!) wypada tu naprawdę dobrze - nie jest tak widowiskowo jak w przypadku Houseki no Kuni, ale też pokazano trochę, hehe, pazurków. Na dodatek w tle przygrywa cudowny, jazzowy soundtrack, więc można być chociaż pewnym, że ta seria będzie miała swój własny charakter. A ja tak bardzo nie mogę się doczekać kolejnego odcinka, że już ostatkiem sił z instynktem, który chce sięgnąć po mangę...

Boku no Hero Academia 4th Season


W niektórych przypadkach naruszanie strefy komfortu może skończyć się trwałym kalectwem... dla strony zbliżającej się, oczywiście.

Czyli kolejna runda przygód superbohaterów w wydaniu japońskim. Po tym, jak All Might abdykował z pozycji Symbolu Pokoju, mówiąc w nieokreśloną stronę "teraz twoja kolej", pewni dziennikarze zaczynają węszyć, że nie chodzi tu wcale o prosty przekaz "złoczyńcy, szykujcie się, bo wy będziecie następni w kolejce do ostrzału", ale kieruje je w stronę domniemanego następcy. I tak drogą dedukcji wychodzi na to, że ten następca i protegowany All Mighta znajduje się w samym U.A., a dokładnie w klasie 1-A. Freelancer Taneo Tokuda podejmuje się więc zadania odkrycia tożsamości przyszłego Symbolu Pokoju i pod przykrywką wywiadu z uczniami klasy Aizawy-senseia, stara się dotrzeć do tego właściwego ucznia. I jak się szybko okazuje, nie jest to wcale taka tytaniczna robota...

Wzorem poprzedniego sezonu, także i ten rozpoczął się od całkowicie fillerowego odcinka przypominającego nam o głównej ekipie nastoletnich bohaterów i ich zdolnościach. I przyznaję, zrobiono to nieco zgrabniej niż w przypadku "zajęć na basenie", ale wciąż... Twórcy kochani, mam do was tylko jeden apel - naprawdę, uwierzcie w tę odrobinę inteligencji widzów, którym od 63 odcinków co epizod pokazujecie plansze z imionami, nazwiskami i rodzajem mocy bohaterów. Wasza marka wciąż jest jedną z najpopularniejszych w caluśkiej Japonii, więc NIE MUSICIE PRZYPOMINAĆ, KTO JEST W KLASIE 1-A I CZYM AKURAT WŁADA. Dziękuję za wyrozumiałość. Natomiast o fabule tego fillera ciężko mi się jakoś konkretnie wypowiadać. Jasne, był całkiem sympatyczny, dodał kilka smaczków, które co prawda nie wpływają w żaden sposób na dalszą fabułę, ale jakoś tak wzbogacają świat i w ogóle awww, jak miło jest tu wrócić. Natomiast odniosłam dziwne wrażenie, że przez cały odcinek obraz był wyraźnie nieostry. Upewniłam się jednak, że mam dobrą jakość dopasowaną do prawidłowej rozdzielczości ekranu, więc kompletnie nie wiem, co tam się niechcący zadziało. Podejrzewam, że nikomu się po prostu nie chciało przykładać do robienia byle zapychacza i dlatego wyszło nam takie lekko niedorobione cudo. No cóż, prawdziwy test jakości zacznie się więc od kolejnego odcinka, kiedy to wkroczymy na tereny już jak najbardziej adaptacyjne, a do gry włączy się Overhaul wbijający na chatę Ligi Złoczyńców. Hell yeah!

Fate/Grand Order: Zettai Majuu Sensen Babylonia


E, słuchaj no ty! Jeśli jeszcze raz usłyszę, że jestem podobna do jakiejś trzecioligowej współczesnej tsundere, to cię eksmituję prosto do Fate/Extra, zrozumiano?

Rok 2016 - ludzkość jest, łagodnie mówiąc, w głębokiej de. Położona 6000 metrów nad poziomem morza Chaldea wydaje się być jedynym bastionem prawości i ostatnią działającą placówką, w której zgromadzeni magowie starają się zapobiec nadchodzącej katastrofie. W tym celu opracowano technologię Rayshift, która pozwala Mistrzom i pół-Sługom podróżować w przeszłość i eliminować powstałe z powodu ingerencji Świętego Graala nieregularności, przyczyniające się do tego, że świat skręcił na niekoniecznie dobre tory. Ritsuka Fujimaru (jedyny "działający" Mistrz na pokładzie Chaldei) oraz Mash Kyrielight (pół-Sługa posługująca się ogromną tarczą) wyruszają w siódmą z kolei podróż, aby zaradzić ostatniej z wykrytych Osobliwości. Celem jest miasto Uruk przeszło dwa tysiące lat przed narodzinami Chrystusa, kiedy to nastąpić miał zmierzch Ery Bogów.

Ważna kwestia - jeśli macie ochotę oglądać Fate/Grand Order: Babylonię, to nie tylko nie zapomnijcie zerknąć do wydanego parę miesięcy temu odcinka Initium Iter, ale jeszcze wcześniej nadróbce wydany pod koniec 2016 roku godzinny special First Order. Jeśli graliście w grę to oczywiście nie było sprawy, jednak bez tamtejszego wprowadzenia możecie poczuć się zupełnie skołowani, co tu się właściwie odsejberowia, bo sama Babylonia niestety leci sobie mocno w kulki pod względem chronologii czy ustanawiania jakichkolwiek podwalin świata przedstawionego. Wiele sobie obiecywałam po pełnoprawnej serii, bo gry cieszą się ogromną popularnością, jednak prawda jest taka, że anime trochę rozjeżdża się między grupami docelowymi, w które chce uderzać. Z jednej strony wali mało finezyjną ekspozycją dla świeżynek, z drugiej - pomija sześć wcześniejszych przygód i to, co bohaterowie w ich trakcie przeżyli (spoilując przy okazji nadchodzący w 2020 film F/GO: Camelot, czyli Osobliwość szóstą), bo przecież gracze załapią odniesienia. Pierwszy odcinek oceniam więc średnio na jeża pod względem fabularnym, natomiast graficznie jest bardzo dobrze, z zastrzeżeniem że niektóre widoczki czy bestie w CG wyglądają już mocno przeciętnie. Ech... czy naprawdę tak ciężko powtórzyć sukces Fate/Zero...? Bo mnie już trochę witki po tych wszystkich odnogach franczyzy opadają...

Hataage! Kemono Michi

Równouprawnienie mówili.

Shibatę Genzo (pseudonim "Kemona Mask") można opisać za pomocą zaledwie dwóch określeń - profesjonalny wrestler oraz pasjonat wszelkich zwierząt. Na scenie zawodowej osiągnął już praktycznie wszystko i jedyne, co musi zrobić przed odejściem na zasłużoną emeryturę (na której zamierza założyć sklep ze zwierzętami), to wygrać walkę o tytuł mistrza. Niestety, w trakcie popisowego skoku, który ma powalić na deski przeciwnika, Shibata zostaje wezwany do magicznego świata, gdzie zjawia się przed oblicze tamtejszej księżniczki. Księżniczka oznajmia cnemu Bohaterowi, że pragnie, aby ten zajął się eksterminacją potworów, a następnie zgładził samego Lorda Demonów i... chwila, chwila, chwila. Że on, Kemona Mask, miałby skrzywdzić jakieś uszate stworzonko? Mało tego - ma je zabić? Na takie insynuacja jest tylko jedna rada - księżniczka zostaje znokautowana przez German Suplex, a główny bohater ucieka, by szukać swojego futrzastego szczęścia gdzieś indziej.

Ja wiem, że jestem naiwna, ja wiem, że to kolejny dziwny isekai do kolekcji, ale... matuniu kochana, aż mi łzy pociekły od tego śmiechu! Kemono Michi zaczyna się naprawdę z grubej, komediowej rury i chociaż wiem, że te żarty mogą się bardzo szybko znudzić, zrobić powtarzalne albo nawet lekko zniesmaczyć (uwaga na furasów!), ale mam podstawy sądzić, że przynajmniej warto dać temu szansę. Grafika prezentuje się naprawdę ładnie - może bez szału, ale na przykład walka z cerberami miała w sobie nietuzinkowy, reżyserski smaczek. Nie rozumiem jedynie, czo ten ending i czo ten sztywny piesek, robiony od czasu do czasu w pełni komputerowo. Na ogromny plus zaliczam również występ Konishiego Katsuyuki, który ostatnio jakoś nie miał wiele szczęścia do radośniejszych ról. A przecież ma taki pełen energii, idealny do wygłupów głos (Ameryka z Hetalii czy Kamina z TTGL)! Także widzę sporo zalet i kiełkującego potencjału, dużo nieskrępowanej niczym głupawki - z naciskiem na bohatera, który co prawda ma swoje odchyły, ale chociaż nie patrzy na uszate panienki jak na obiekt prokreacji - i szansę na fajną rozrywkę przez najbliższe trzy miesiące. Bo jak już brać się za isekai, to za ten najbardziej wariacki!

Honzuki no Gekokujou: Shisho ni Naru Tame ni wa Shudan wo Erandeiraremasen

Jupi! Mój niszowy isekai na dwieście rozdziałów dostał reklamę w postaci anime!

Piekło nie musi wcale wyglądać jak płonące ogniem zaplecze w KFC. Wystarczy, jeśli w pobliżu nie będzie tego, co darzy się największą miłością, a już cała reszta żywota jawić się będzie jako istne katusze. Właśnie w takiej sytuacji nagle znajduje się Motosu Urano, niedoszła bibliotekarka i wielka miłośniczka książek, która ginie przygnieciona złogami powieści i... zgadliście! Przenosi się do innego świata! Tam budzi się w ciele kilkuletniej dziewczynki - Maine - i zaczyna powoli odkrywać, w jakiej to niekomfortowej sytuacji się znalazła. Świat, do którego trafiła, jest mocno zbliżony do naszego średniowiecznego, więc książek jest tam na lekarstwo. Nasz mały mól książkowy nie chce się jednak tak łatwo poddać. Skoro świat odmawia jej wolnego dostępu do prasy, to ona sama ją sobie stworzy!

Proszę państwa, przed państwem Dr.STONE w wersji isekai, tylko że zamiast szeroko pojętą nauką będziemy zgłębiać i odkrywać tajniki poligrafii! Jako że mangi to też książki - no a kiedyś wsuwało się wszystko, co tylko szkolna biblioteka miała sensownego na stanie - to ogromnie rozumiem ból głównej bohaterki. Jasne, większość dzisiejszych ludzi dostałaby ślinotoku już od braku prądu przez kwadrans, ale gdyby ktoś odebrał mi tak podstawową rozrywkę jak czytanie w ogóle... brrr! Okropieństwo! Dlatego założenie tej serii ogromnie mi się podoba i widzę w tym fajny potencjał fabularny. Gorzej, że reżyseria jest nudna i ociężała, a ujęcia kamery są nieruchawe,, że aż boli. Nie, do animacji nic nie mam, buźki bohaterów wyglądały dobrze, natomiast ich usta poruszały się sprawnie. Ale to tyle. W tym odcinku nie działo się praktycznie nic ciekawego poza jednym wyjściem z łóżka i jednym wyjściem na targ, zupełnie jakby ten marazm braku książek miał się przenieść również na widzów. A jeśli tak miało być, to pogratulować skuteczności. Oczywiście dam jeszcze serii szansę, ale mój palec wskazujący nieprzyzwoicie często wyciągał się w stronę skrótu do przyspieszania.

Houkago Saikoro Club

A jak dostaniemy pozew o łamanie praw autorskich planszówek, to się przebranżujemy na serię o zwiedzaniu Kioto!

Sielskie, wiosenne Kioto. Aya niedawno przeprowadziła się do nowej szkoły, ale że nie jest raczej typem ekstrawertyka, dlatego przerwy czy czas po szkole spędza samotnie, zakładając słuchawki i starając się odciąć od otaczającej jej rzeczywistości. Aby jednak ochronić najpiękniejsze lata młodości dziewczyny, z pomocą przychodzi niejaka Miki oraz... jej zepsuty rower, przez który dziewczyna wpada do rzeki. Aya pomaga doprowadzić się Miki do porządku, a potem wspólnie wybierają się na przechadzkę, dzięki której zapoznają się z kolejnymi urokliwymi zakątkami swojej okolicy. Gdy znów nastał wieczór, dziewczęta wróciły do miasta i zupełnym przypadkiem natrafiają na przewodniczącą klasy, która mimo zdecydowanie zbyt późnej godziny kręci się po dzielnicy handlowej. Kiedy Midori - przewodnicząca - wreszcie wchodzi do jednej z kawiarenek (chociaż mają surowy zakaz uczęszczać tam wieczorami!), Aya i Miki idą jej śladem, po czym odkrywają, że to wcale nie jest żaden tajemniczy przybytek rozpusty, a sklep z grami planszowymi.

I w ten oto sposób dochodzimy do głównego założenia całego anime, polegającego na tym, że "słodkie dziewczynki będą robić słodkie rzeczy z użyciem kostki i pionków". W przeciwieństwie jednak do starszych tytułów, kiedy to klub stanowił raczej kompletne tło albo wymówkę dla znacznie ważniejszej komedii romantycznej, w Houkago Saikoro Club naprawdę prezentowane są konkrety, a w tle przewijają się pudełka bardzo znanych, istniejących planszówek. W pierwszym odcinku zaprezentowany zostaje "Marrakesz" - i mało tego, że objaśniane są zasady gry, ale zadbano nawet o to, aby pudełko czy sama plansza również była idealnym odwzorowaniem rzeczywistości! A w zapowiedzi przyszłego odcinka pojawiła się znów karcianka "Karaluszek Kłamczuszek". Nie wiem, jak to zrobili i czy trzeba było wydać jakieś grube hajsy na licencje tego wszystkiego, ale szanuję ogromnie poświęcenie twórców/autora oryginału. Dlatego poza uroczą, niezobowiązującą obyczajówką możecie potraktować to anime jako bardzo udaną reklamę, ewentualnie ładnie zanimowane kompendium wiedzy podstawowej o tym, w co ludzie posiadający życie łupią sobie popołudniami. Jako fanka wszelkich Yuru Campów, Yama no Susume, Senryuu Shoujo czy Anima Yell!, dzięki którym mogłam się zapoznać z zupełnie nieznanymi wcześniej tematami, również Planszówkowe Dziewczynki trafiają na moją listę do obowiązkowego oglądania.

Kabukichou Sherlock


Mam wrażenie, że poza Sherlockiem zaplątał się tu też detektyw Monk.

Znacie taki jeden, krążący w biznesie rozrywkowym żart? "Przychodzi John Watson do Sherlocka Holmesa i chce rozwiązać sprawę"... No właśnie - bo jak nie ma na czym oprzeć projektu, to zawsze można sięgnąć do domeny publicznej i zassać coś, co każdy widz na świecie już w jakiejś formie przetrawił. Niech was jednak nie zmylą angielskie personalia naszych głównych bohaterów, ponieważ na potrzeby tego anime akcja zostaje umieszczona w samym centrum barwnego Kabukicho, dzielnicy czerwonych latarni zlokalizowanej w Shinjiku, w Tokio. Znajduje się tam między innymi bar Pipe Cat, prowadzony przez dość ekscentryczną Pani Hudson, pierwszorzędną okamę, która na zapleczu swojego przybytku prowadzi również nieco inny biznes. Otóż rozgrywają się tam specyficzne zawody, w których biorą najznamienitsi detektywowie tamtejszego półświatka - kto pierwszy wykryje sprawcę danej sprawy, ten dostanie sowite wynagrodzenie za swoje starania. Oczywiście jednym z uczestników "wyścigu" jest ekscentryczny Sherlock Holmes, podczas gdy John Watson jest klientem, który zgłasza się do Pipe Cat, aby poprosić o pomoc w swojej sprawie.

Zaraz po niekwestionowanym liderze - Odzie Nobunadze - oraz Alicji z Krainy Czarów, Sherlock Holmes jest jedną z bardziej wyeksploatowanych przez rynek japoński postaci (nie wspominając już o popkulturze jako całość, bo tu już można dostać oczopląsu od możliwości). Większość z tych inkarnacji jest dość wątpliwej jakości bądź w najlepszym razie mocno odtwórcza... jednak w przypadku tego anime można powiedzieć, że twórcy wzięli coś w zastaw, ale i dorzucili naprawdę sporo od siebie. Animacją zajmuje się Production I.G., więc naprawdę nie byle kto. Za projekty postaci odpowiada utalentowana osoba tworząca m.in. postacie do Joker Game. Za sterami stoi reżyserka od pierwszego sezonu Oregairu czy Ao Haru Ride. Wśród seiyuu znajdują się takie gorące nazwiska jak Katsuyuki Konishi, Yuuichi Nakamura, Souma Saito czy - le gasp! - Junichi Suwabe (i to w roli pani Hudson - naprawdę, ktoś słyszał mój apel o byciu "głosowym seksem" i zrobił z tego popisowy dowcip). A jeśli to nie wystarcza, żeby zainteresować się tą produkcją, to warto jeszcze zaznaczyć, na czym polega trik z tutejszym Sherlockiem. Otóż nie jest on wcale specyficznym angielskim dżentelmenem lubującym się w boksie i używkach. Nasz nowy, lepszy Holmes - choć uwielbia wyciągać zaskakujące wnioski - trąci trochę nieogarniętym życiowo introwertykiem, który uwielbia brzoskwinie z puszki i ma słabość do wygłaszania dedukcji poprzez występy rakugo. I to ogromnie mu pasuje! Znaczy rakugo, nie brzoskwinie... Głos Konishiego sprawdza się tutaj genialnie w roli ekspresyjnego gawędziarza, który łączy zgromadzone poszlaki w formie nieoczywistej, żartobliwej historyjki. I trzeba też przyznać, że tutejszy kryminał to faktycznie kryminał, a rozwiązanie zagadki zabójstwa jest całkowicie logiczne i satysfakcjonujące (nawet jeśli nie jest ono dostępne do rozgryzienia dla widza). I może nie jest to seria, która rzuca się na pierwszy rzut oka, to produkcja zaskakuje swoją konsekwencją, humorem oraz nietypowym zamysłem. Spróbujcie, polecam. Najwyżej skończycie po pierwszym odcinku i uznacie to za zamkniętą OVA.

Mairimashita! Iruma-kun

Dzień dobry! Oto ja! Niszowy bieda-shounen stawia się na żądanie!

Jeśli myśleliście do tej pory, że niekwestionowanym zwycięzcą w przypadku poziomu pecha jest Lancer z Fate/stay night, to wyrzućcie to chwilowo za okno i poznajcie naszego świeżo upieczonego protagonistę, Irumę. Ten to dopiero ma przerypane, bo jego rodzice są skończonymi nierobami, przez co na utrzymanie rodziny musi zarabiać ich syn. Obecnie pracuje statku rybackim łowiącym tuńczyki i kto wie, czy nie byłaby to jego ostatnia robota, a za przyczynę zgonu nie wpisanoby pięknego "śmierć przez zmiażdżenie zmrożonymi rybami", gdyby nagle nie przeniósł się do innego wymiaru. Okazało się, że jego rodzice poszli nawet o krok dalej w wykorzystywaniu syna i postanowili sprzedać go wąsatemu demonowi. Ten jednak nie tylko nie żywi do niego morderczych zamiarów, ale upatrzył sobie, aby przysposobić go sobie jako... wnuka?

Chciałam się przekonać, czym się je ten tytuł, bo Studio JG zapowiedziało wydanie u nas mangi - a skoro tak, to musi to być coś wartego uwagi i pieniędzy odbiorców - ale okazało się, że jest to do bólu przeciętny, niemający na siebie pomysłu shounen z gatunku "a weź, Staszek, wrzuć tam jakie rogate demony i coś o magii jak z tego Herego Portera, na pewno się sprzedo". I o, jakoś to sobie jest, istnieje i nawet dorobiło się adaptacji. Niestety, mocno nieoglądalnej. Główny bohater jest nudny, płaski, a jego jedynymi cechami charakteru jest wieczny nieogar oraz strach, że w szkole dla demonów odkryją, że jest człowiekiem. Poza tym kolory użyte w anime są okropne, zupełnie jakby ktoś wyrz... splunął na to tęczą i jeszcze doprawił plastikowym blaskiem, a projekty postaci tak bardzo nikogo (ach, ten główny bohater z ahoge większym od mózgu), że aż podziwiam, że taki tytuł rozpoczął swoją publikację zaledwie w 2017 roku. Najwidoczniej japońska publika domaga się również nieco mniej skomplikowanej rozrywki, skoro serializacja nie zakończyła się po trzech rozdziałach. No i jeszcze ten koncept dawania bohaterom różnych, oczojebnych kolorów włosów, żeby tylko dało się ich rozróżnić. Uch. Wypisuję się z tego statku i wolę, żeby mnie przywaliła ta góra zmarzniętych tuńczyków niż żeby odpalać dalsze odcinki.

Nanatsu no Taizai: Kamigami no Gekirin

Czy to jeszcze moja bajka, czy jakaś reklama nowego singla Beatlesów?

Wracamy do wielkiej wojny między Grzechami Głównymi (plus siłami ludzkości, bo coś tam się szwęda w okolicy) a Dziesięcioma Przykazaniami, których ostatnio się nieco wykruszyło. Meliodas po zaliczeniu zgonu pod koniec drugiego sezonu i przebudzeniu w sobie ciemnej strony mocy - Imperator wszak czuwa - czuje się już całkiem dobrze i razem z Banem idzie oczyszczać okoliczne tereny z napadających ludzi demonów. W tym czasie w Lioness, stolicy królestwa Brytanii, trwa wzmożona akcja odbudowywania, a Święci Rycerze szykują się do ogłoszenia nowego mistrza zakonu. Gdzie indziej za to Przykazania liżą rany i już szykują kolejny odwet, który uderzy Meliodasa w samo serce.

Nie wiem, jak mogło mi to umknąć, choć może po prostu do późna to ukrywali, ale z jakiegoś względu prawa do produkcji trzeciego sezonu zostały przeniesione z A-1 Picture do... poproszę o werble... do studia Deen! Tak, do TEGO studia Deen! Naszego ukochanego studia od Deennej animacji. Oklaski! Chyba możecie się już spodziewać, co zaraz nastąpi, czyż nie? Czas na regularny rant na coś, czego oglądać się zwyczajnie nie da. Jedyne, co zachowano w faktycznym sensie, to aktorów głosowych i muzykę. Całą resztę można wyrzucić prosto do kosza i nawet Hawk się nie zainteresuje takimi odpadkami. Animacja jest biedna, gdzie się dało, tam powciskano nieruchome kadry, sceny walk składały się z tak nudnych cięć robionych połowicznie off-screen, że to aż smutne, a krew z jakiegoś względu zastąpiono spe... EKHU! Zastąpiono mlekiem. I ja wiem, że już oryginał w tym momencie trochę rozlatywał się fabularnie (aczkolwiek skok w przeszłość jeszcze bardzo lubię), jednak to już jest jakaś kpina. Na dodatek uraczono nas połowicznym fillerem, bo trzeba było przypomnieć, jak bardzo zarąbiście silne są Grzechy, dlatego poklepali sobie trochę pociotków napadających na jedną wioskę. Uch, daruję sobie dalsze psucie opinii o serii. W zamian sięgnę sobie po te kilka wydanych już tomów mangi i przypomnę sobie, jaka to była fajna przygoda...

No Guns Life

Silne, niezależne kobiety też lubią długie, twarde... spluwy...

Rozmaite serie sci-fi przyzwyczaiły nas do tego, że automatyzacja ciała dąży do zachowania ludzkiego wyglądu albo przynajmniej do zrobienia z człowieka napakowanego, nabitego mięśniami Terminatora. Ale co się stanie, jeśli usprawnienia będą wyglądać nieco bardziej, hmm... nowatorsko? Na przykład jeśli ktoś zamiast głowy będzie posiadać wielki rewolwer? Taką to nietypową facjatą może się poszczycić Juuzou Inui, przydomek Resolver - były żołnierz, który w czasach pokoju (no, względnego pokoju) podejmuje się zleceń jako swego rodzaju najemnik. Akceptuje praktycznie każdy typ roboty, od niańczenia dzieci po robienie za ochroniarza, choć nie spodziewajcie się, że już na wstępie będziemy śledzić jego poczytania z zafajdanymi pieluchami czy coś w tym rodzaju. Juuzou dostaje bowiem grubą sprawę, gdy do jego biura przez okno wbija Rozbudowany, czyli podobny do niego koleś również będący byłym żołnierzem-cyborgiem. Nie jest on jednak sam, bo na ramieniu niesie nieprzytomnego, sponiewieranego, uprowadzonego z sierocińca chłopaka, który nie jest tylko nieprzytomnym, sponiewieranym, uprowadzonym z sierocińca chłopakiem, na jakiego wygląda...

Niby wiem, że te chińskie bajki nie robią specjalnie dobrze na mózg, ale ach...! Jestem oczarowana kreacją Juuzou, mimo że mówimy tu o chodzącym, gadającym gnacie, a nie żadnym przystojniaku po czterdziestce. Mimo to jest to chłop jak dąb, z solidnym kodeksem moralnym, ma niezłą gadkę, od czasu do czasu potrafi strzelić (haha) zabawną miną, pali papie... a nie, tego akurat nie lubię... no i za jego seiyuu robi Suwabe Junichi, czyli jedyny taki człowiek w Japonii, w przypadku którego synonimem słowa "głos" jest "seks". Sprawia to, że Juuzou to konkretny kawał głównego bohatera, który przypadnie do gustu zarówno męskiej, jak i żeńskiej części widowni. Muszę też przyznać, że pierwszy odcinek całkiem fajnie wprowadza w tajniki świata przedstawionego - że tam praktycznie wszyscy ludzie mają wszczepione to i owo, choć ci dziwniejsi są zwykle wynikiem wojennych eksperymentów - i sprawnie prezentuje ramy konfliktu na linii główny bohater a złe korpo, które prawdopodobnie maczało palce w przemodelowaniu mu facjaty. Opening (całkiem niezły zresztą) zdradza, że Juuzou doczeka się dwójki młodych pomagierów, czego nie mogę się doczekać, bo pożądam jakiejś konkretnej chemii między bohaterami. Na dłuższą metę mogłoby to bowiem nieźle wymęczyć, gdyby nasz wyborowy najemnik jedynie snuł się po mieście, palił fajki i rzucał w myślach filozoficznymi jednozdaniowcami. Cieszy mnie to ogromnie, że Madhouse znów robi jakąś klimatyczną perełkę z porządną grafiką i charyzmatycznym bohaterem. Do tej pory jeśli coś miało dobry pierwszy odcinek, to było dobre do samego końca i tego się może póki co trzymajmy.

Ore wo Suki nano wa Omae dake ka yo

Moja młodzieńcza komedia romantyczna jest tak zła, jak się tego spodziewałem, czyli spin-off, którego nikt się nie spodziewał.

Licealista Amatsuyu Kisaragi - w skrócie... eee... Joro - przeżywa głęboki, wewnętrzny, młodzieńczy konflikt. Utrzymuje bliskie kontakty z dwiema ślicznymi dziewczętami: przyjaciółką z dzieciństwa Himawari oraz przewodniczącą szkoły Kosmos. Obie wyraźnie go lubią i obie pewnego weekendu postanawiają zaprosić go na miasto, aby coś mu wyznać. To co, myszki wy moje nieuczesane? Myślicie, że to wstęp do długiego i żmudnego trójkąta miłosnego? A i owszem, nie mylicie się... tyle że w tej geometrii kompletnie nie ma miejsca na Joro! Obie ślicznotki podkochują się bowiem w jego najlepszym przyjacielu, kapitanie drużyny baseballowej, Sun-chanie. Żeby jednak dodatkowo posypać sól na rany naszego przeciętnego drugoplanowego bohatera, Himawari i Kosmos proszą Joro, aby ten pomógł im w planie zdobycia serca wybranka. I owszem, zrobi to - ale tylko żeby móc skorzystać później z okazji i wkraść się w łaski kandydatki, która zostanie odrzucona! Muahahahahaha!

Początek odcinka kompletnie uśpił moją czujność i bałam się, że nie będę miała nawet co wstawić w ramach graficznej prezentacji serii - ale wtedy nadszedł pierwszy zwrot akcji i pan Joro pokazał swoje prawdziwe oblicze niezłego diablątka, ukrywającego się pod kompletnie przeciętną fizjonomią. Dalibóg, przecież jak się ma za seiyuu Daikiego Yamashitę, czyli Deku z Boku no Hero Academia, to wszystko powinno aż krzyczeć z ekranu, że ma się do czynienia z kompletnym niewiniątkiem. Ale nieeee. To kolejny aktor głosowy w tym sezonie, który wychodzi z siebie i staje obok, żeby dostarczyć widzom nietuzinkowego bohatera o bogatej ekspresji. Tak samo warto wspomnieć o animacji, która naprawdę wyśrubowuje poziom jeśli chodzi o haremówki i zapewnia mnóstwo pięknych, sparklących ujęć... przetykanych przezabawnymi, wewnętrznymi (lub niekoniecznie) rzutami na stan łamiącej się psychiki Joro. Duże nadzieje wiążę też z kreacją panny Sumireko (czy tam Pansy, jak wolą subberzy), bo jeśli Joro zapewnia żarty na poziomie Kyona z Haruhi, to ona doprowadza sytuację do absurdu i czystej parodii. Podsumowując - reprezentacja komedii jest w tym sezonie przeraźliwie silna, dlatego nie pozostaje mi nic innego jak tylko się cieszyć. Naturlich~

Shinchou Yuusha: Kono Yuusha ga Ore Tueee Kuse ni Shinchou Sugiru

Jak masz mi coś do zarzucenia, do powiedz mi to w boskie oblicze!

W królestwie bogów raz na jakiś czas odbywa się pewien teletur... ekhu, ekhu... odbywa się pewna specjalna gra, według której wylosowane bóstwo ma ocalić świat z pomocą jednego przyzwanego przez siebie Bohatera. Pech chciał, że pomniejsza bogini Listarte dostała za zadanie ocalić świat o trudności zbawienia rangi S (jak "Siostro, weź ty lepiej pakuj manatki i spitalaj stamtąd do najbliższego uniwersum, bo wszystko będzie lepsze niż to"). No ale że Lista wyjścia specjalnego nie ma, a w ramach nagrody ma szansę dodatkowo stać się pełnoprawną boginią, dlatego siada nad stertą CV i kmini, kogo przydatnego mogłaby sobie przywołać. Wtem! Natrafia na bardzo zachęcającą kartkę z kandydaturą pewnego Japończyka, którego statystyki niebotycznie przewyższają pozostałych. To co, panie kierowniku? Wzywamy? Wzywamy! I szkoda tylko, że Lista nie przeczytała małego kruczka prawnego, informującego, że Seiya Ryuuguuin to... maksymalnie ostrożny cynik!

Jak widać, jesienne środy będą nam upływać pod znakiem zmasowanego ataku isekajów. Ale za to jakich isekajów! W tym wyścigu jest metoda, bo konkurenci wręcz wychodzą z siebie, żeby pokazać coś ciekawego bądź nietypowego. W tym przypadku mamy do czynienia z KonoSubą na podkręconych statystykach i grafiką, która jest czystym, animacyjnym fanserwisem (czy tam się nie zaplątał przypadkiem ktoś ze studia TRIGGER?). Postać Listarte wygrywa moje serce jeśli chodzi o jej mimikę i zachowanie na ekranie - nie dość, że rysownicy dali z siebie wszystko i pewnie gdzieś tam na Sakugabooru już tworzą się właśnie kolejne opasłe wpisy na ten temat, to jeszcze Aki Toyosaki - zasłużona aktorka seiyuu, którą możecie znać z występów jako Yui z K-On! czy Yunyun z KonoSuby właśnie - wspina się na absolutne wyżyny swoich umiejętności i robi taki wokalny popis, że mam ciary od głosowej euforii. Dynamika między pełną ekspresji boginką a mało chętnym do współpracy, ale za to wszędzie węszącym drugie dno Seiyą powinna dać komedię pędzącą na najwyższych obrotach. Warto też wspomnieć o ważnym szczególe, bo występujące tu MYTH & ROID robiło też openingi do najznamienitszych znanych isekajów: do Re:Zero, do Youjo Senki, do Overlorda, do... do Isekai Cheat Magician... więc jest to podprogowa sugestia, że i Shinchou Yuusha dołączy do tego zasłużonego grona!

Shokugeki no Souma: Shin no Sara


Kiedy wszystkim innym życie daje cytryny, ale tylko tobie jednemu serwuje szynkę... i to prosto w przeponę.

Wracamy do przerwanego po pierwszej rundzie Grupowego Shokugeki... odbywającego się przeciwko Elitarnej Dziesiątce... w którym bohaterowie stawiają na szali los swój oraz swoich niesprawiedliwie wyrzuconych z Tootsuki kolegów i... i chwila, chwila, chwila! Przecież tu trzeba przypomnieć co najmniej parę istotnych detali, żeby ogarnąć ten burdel zwany trzecim sezonem! A zatem - papa Eriny, Azami Nakiri, przejął władzę nad Akademią Tootsuki i wprowadził nowy porządek, zakładający gotowanie według ściśle zaakceptowanych przez Centralę przepisów. Część uczniów z Soumą i Eriną na czele nie zgadzają się na taki stan rzeczy, dlatego wyzywają szanownego ojca dyrektora na pojedynek. I tak niewydalona ze szkoły grupa Rebeliantów ma się zmierzyć z nieco uszczuplonym zespołem Elitarnej Dziesiątki, a kto wygra cały zaaranżowany "turniej", ten zdobędzie władzę nad szkołą, a w efekcie będzie mógł zapanować nad działaniami Azamiego. W pierwszej rundzie grupa Rebeliantów wygrała dzięki brawurowemu gotowaniu Isshikiego, Megishimy i Soumy, pokonując dwoje randomów i miejsce szóste w Elitarnej Dziesiątce, czyli Nene. Teraz jednak czas na kolejny potrójny pojedynek, w którym Megishima zmierzy się z Rindo, Kuga z Tsukasą a Mimasaka z Saito.

Ufff, to było dość żmudne wprowadzenie, ale chyba całkiem konieczne. Sama zdążyłam już do reszty zapomnieć, w jakim miejscu staliśmy pod koniec drugiej połowy trzeciego sezonu i poza mglistym wspomnieniem Isshikiego wygrywającego z okularnicą nic nie świtało mi w głowie. Zresztą, wina w tym długiej przerwy oraz tego, jak bardzo po macoszemu został potraktowany ten poprzedni sezon (rozbity na dodatek na dwa mniejsze, bezsensowne coury). Podobną tendencję do chaotycznego prowadzenia fabuły i gnania na łeb, na szyję widać również w sezonie czwartym, ale jestem w stanie uwierzyć, że to tylko problem pierwszego odcinka, który ma za zadanie wprowadzić widza z powrotem w świat i jednocześnie szybko zawiązywać kolejną akcję. Plusem jest też to, że animacja wygląda dobrze - nie ma fajerwerków, ale przynajmniej chibiki nie wyglądają jak psu z gardła wyjęte, a sceny nie są nieruchomymi plaszami. Sam zaprezentowany pojedynek jest oczywiście do bólu przewidywalny, ale bardziej niż bohaterowie obchodzi mnie jedzenie, które przygotowują. No, może ewentualnie miło się śledzi poczynania Rindo, bo jednak zrobiło na mnie wrażenie, kiedy ta bez mrugnięcia okiem filetowała świeżo zgładzonego aligatorka... więc co by tu nie mówić, dziewczyna przebija drapieżnością wszystkich innych członków królestwa zwierząt plus całą obsadę Fruits Basket. Będę więc oglądać Shokugeki dalej, bo jak się powiedziało A, B i C, to teraz czas zakończyć to na D jak "domknijcie już wreszcie te wszystkie wątki i pozwólcie marce odejść w spokoju".

Sword Art Online: Alicization - War of Underworld


Truuudne spraaawy~

Po pół roku wracamy do zamętu dziejącego się w Podziemiu tuż po pokonaniu Administratorki. Kirito udaje się skontaktować z rzeczywistym światem i dowiaduje się o ataku na placówkę RATH. Chwilę potem dochodzi do jakiegoś spięcia, Kirito trafia w czółko promień z nieba i chłopak pada na ziemię bez życia. Jednocześnie w Kościele Aksjomatu dochodzi do wrzenia. Święci Rycerze są załamani bieżącą sytuacją i tym, że dwóch pochodzących z zewnątrz chłopaków dokonało pogwałcenia wszelkich zasad świata, przy okazji podnosząc rękę na władzę, ale jednocześnie wojownicy z Kościoła muszą stawić czoła wrogim siłom z Dark Teritory, które szykują się na inwazję na niespotykaną dotąd skalę. Pośrodku tego chaosu tkwi rozdarta Alice, świadoma nadchodzącego zagrożenia, ale ostatecznie decyduje się wpakować warzywo-Kirito na grzbiet smoka i uciec do Rulid, by tam znaleźć nowy sens życia plus odpokutować za dotychczasowe błędy.

No dobra, przez te pół roku zdołałam jako tako zapomnieć o koszmarnym finale poprzedniej części i darowałam sobie wątpliwą przyjemność oglądania odcinka 0, który był tylko przywracającym traumy recapem. Jedyne, czego oczekuję od obecnej Wojny o Podziemie, to jakiejś porządnej animacji i popisowej rozpierduchy. Na fabułę to już nawet nie chcę liczyć, nie po tym, co się do tej pory zadziało. Niestety, pierwszy odcinek uświadomił mi, że jakkolwiek ludzie hejtują Kirito i jego nieuzasadnioną niczym zajebistość, która jest generatorem ciągnącego się za nim haremu, to jednak w roli protagonisty wciąż sprawdza się lepiej niż taka Alice borykająca się z zespołem stresu pourazowego i życiem w ubóstwie przy jednoczesnym zajmowaniu się niepełnosprawnym męż… znaczy, eee… kolegą po fachu? Jasne, jest to jakaś ciekawa odmiana, ale pasuje jak pięść do nosa w stosunku do dotychczasowych dram i zwrotów akcji. Dodatkowo zgrzyta mi, że Alice po zaledwie dobie znajomości z Kirito (i nieprzywróceniu jej żadnych wspomnień z dzieciństwa) zachowuje się jak jakaś strzaskana życiem Matka Teresa, która musi cierpieć za grzechy całego świata. Sprawia to, że SAO jest tylko ładną wydmuszką bez krzty pomyślunku.

Watashi, Nouryoku wa Heikinchi de tte Itta yo ne!

Na swój sposób jest to bardzo przeciętna moc... jak na standardy anime.

Chyba wszyscy się zgodzimy, że najbardziej uniwersalnym i sprawdzonym środkiem transportu do innego świata są dzikie ciężarówki, o czym doskonale wiedzą wszyscy główni bohaterowie bajek. I główne bohaterki też, rzecz jasna, bo będziemy mieć tutaj do czynienia z niejaką Misato Kuriharą, odrodzoną jako Adele von Ascham, alias pod specjalnym kryptonimem Mile. Po śmierci dziewczyna budzi się przed obliczem boga, który informuje ją o możliwości poproszenia o dowolny bonus, z jakim uda się następnie do nowego, lepszego świata (Kazuma alert). Myślicie więc, że dziewczyna poprosi o niesamowitą urodę? O bogactwo godne Sknerusa McKwacza? O szczęście rangi S? A gdzieżby! Z powodu swojego alienowania w trakcie ziemskiego życia bohaterka woli być tym razem tak przeciętna i stereotypowa, jak to tylko możliwe...! Uhmm... no cóż... to ten... to co właściwie poszło tu nie tak, że ostatecznie jest zdolna strzelać z dłoni kamehamehamami?

W zeszłym sezonie oglądałam zaledwie jeden legitny isekai (i nie był on ani trochę dobry - bo który był?), za to tym razem połowa mojej listy to same serie o wątpliwym poziomie oryginalności. Ale wracając do omawianego anime - nooo... nie było źle... chyba? Nie, nie było. Natomiast tak zupełnie dobrze to chyba też nie. W tym przypadku mam chyba najsilniejszą ze wszystkich obawę, że główny gimmick nie wystarczy na zbyt długo i trochę nie wiem, na ile można ciągnąć z tym żarty. Okej, Mile/Adele stara się być normalna, ale w pewnych momentach nie wytrzymuje i koksi aż furkocze. Właściwie tyle. Sprawę ratuje grupa sympatycznych, całkiem dobrze zbalansowanych jeśli chodzi o charaktery bohaterek, które są różne, ale nie w sposób głupi czy karykaturalny. Grafika również jest przyzwoicie ładna i płynna, ale że nie było okazji do pokazania żadnych potworów (no bo hej, co to za isekai bez potworów?), dlatego jeszcze nie jestem w pełni przekonana, czy uda się twórcom nie sięgać po jakieś CGI-skróty. Nie do końca wiem też jak ustosunkować się do głównej przygody odcinka, czyli pomysłu na porywanie małych dziewczynek przez panią lolicon, która chce je tulić i ściskać, i kłaść się na ich niewinnych kolankach (ych, te przebitki z Wietnamu związane ze scenkami Watatena, którego nawet nie oglądałam). Mam nadzieję, że to był tylko taki nieporadny wstępniak na rozruszanie serii, a nie typ humoru, który ma dominować. Daję szansę, ale bez niecierpliwego czekania na kolejne odcinki.

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Babylon mi się na razie podoba (a graficznie to już w ogóle!), choć nie jestem przekonana do tego modus operandi że sru, trzy odcinki, a potem sobie czekaj. (Oprotestowałam, oglądam jeden tygodniowo. Haha, na pewno się Amazon przejmie…)

    Sherlock na razie mnie wstępnie kupił (choć ten brak nosów w profilu, hm…), pytanie jak długo pociągną epizodyczność.

    Overkill Hero (zapomnij, że będę pisać pełną nazwę) jest isekajem którego wzięłam na tapet ze względu na to, że od dawna we wszystkich bitewniakach czekam aż ktoś w końcu rzuci w diabły konwencję i od razu pie…khm, rzuci silnym atakiem i co się wtedy stanie. No bo pomyślmy, na głupim prostym przykładzie z choćby Blicza, gdyby taki Byakuya zamiast się certolić od razu poszatkował Truskawę na kawałki przy pierwszym spotkaniu zanim ten dostał miliard power upów z nakama power i treningów… cóż, koniec Blicza tak trochę od razu. Ja wiem że fabuła, ale to jest zwyczajnie nieefektywne, jak się zastanowić… (Zresztą coby nie było że chcę przedwcześnie fabułę kończyć: choćby Saint Seiya, no czemu, CZEMU Seiya zawsze zaczyna od podstawowych Meteorów, nawet jak idzie na solo z Niepokonaną Oh-Ah Elytą, zamiast choćby spróbować silniejszej Komety? No czemu?!)
    OH miałam nadzieję że pokaże mi Co By Było Gdyby, ale mam wrażenie że jednak… ciut… przesadza. Hm. (Tak, wiem, narzekam w jedną, narzekam w drugą stronę.)

    Czwartą serią miał być Pet (bo manipulacja umysłowa, czyli powiedzmy coś jak esp, a na pewno już zauważyłaś że to moje klimaty), ale z braku nawet daty premiery na chwilę jak to piszę nie wiem czy w ogóle się załapie.

    P.S. Z okazji tego że Netflix zaczął mi wyświetlać Magmela jako główną polecaną (???!) nowość, zebrałam się w końcu do Made in Abyss. Słuszne święte oburzenie w tej sprawie można wygaszać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony kapuję model emisji przyjętej przez Amazon - żeby to był taki pół-Netflix, a pół-HBO czy Disney - ale najgorsze jest to, że to nie są trzy odcinki naraz, a potem normalnie emisja, tylko czekaj człowieku praktycznie miesiąc na kontynuację. Każdy by zapomniał, że coś w ogóle oglądał (i dlatego ja też jestem dopiero po pierwszym odcinku, jutro do obiadku planuję zapuścić drugi <3)

      Braki nosów brakami nosów, ale skoro Ufotable potrafiło ludzi przyzwyczaić do braków nosów, to dla mnie to pestka ;)

      Spoko, na isekaje i haremówki trzeba stosować skróty (jak dla mnie możesz to nawet nazywać Ostrożnym Seiyą). I jak dla mnie to już takie isekaje występowały wcześniej i nazywały się np. Overlord czy TenSlime. Choć trzeba przyznać, że Seiya jest jeszcze bardziej bezpardonowy i on nawet w żadne przyjaźnie nie chce się pakować, tylko pozamiatać i finito. Jego pojedynek z Chaos Machiną był na swój sposób świeży, ale mam nadzieję, że to tylko jednorazowy trik i teraz skupią się na czymś innym.

      No na Pet też czekałam i też miałam w planach, ale skoro nawet trailera nie ma, to nie ma szans już na ten sezon :/

      PS. O Magmelu na Netflixie wyskoczyło mi info na fejsie, ale nawet legalność mnie nie skłoni do obejrzenia. Za to cieszę się, że Made in Abyss dostąpił zaszczytu obejrzenia. Na naukę nigdy nie jest za późno. Na nadrobienie dobrych bajek też :3

      Usuń
  2. Ja bym ten tytuł notki oszczędziła na jakieś podsumowanie dekady w anime czy cuś xD

    Babylonu jeszcze nie zaczęłam, ale odkąd się dowiedziałam, że zdaje się facet od scenariusza pisał też moją ukochaną katastrofę Seikaisuru Kado, mam z jednej strony trochę hajpu, a z drugiej już się szykuję, jak bardzo to w końcu zje... khm, spartolą i jak okrutnie potraktują moją ulubioną postać (ktokolwiek nią tu będzie) ;p

    Te isekaje jakieś takie fajne w tym sezonie imo. Najgorsze, na co na razie trafiłam, to Choyoyu, które ma szmergla ma punkcie majonezu (kto je pieczone ziemniaki z majonezem?!!) i zaserwowało mi prawdopodobnie najobrzydliwszą scenę w animcu evah, ale przez większość czasu ogląda się bezboleśnie. Cała reszta już na starcie łapie mi się gdzieś tam bardziej w górnej połowie rankingu obejrzanych do tej pory isekaiów, a Shinchou Yuushę ostrożnie (xD) typowałabym nawet gdzieś tam w rejonach czołówki i jeszcze bonusowo do listy ulubionych animcowych komedii. Mam nadzieję, że po świetnym pierwszym wrażeniu się tam dalej na nim nie zawiodę.

    W ogóle jak na razie jeśli jakaś seria mi się spodobała, to przynajmniej po części komediowa - Shinchou Yuusha, Kemono Michi, Houkago Saikoro Club, Honzuki, Iruma-kun, OreSuki... Dla równowagi muszę w końcu się wziąć za ten Babylon czy No Guns Life. No i oczywiście jako główną atrakcję mam drugi sezon nowego LoGH-a, którego się spodziewałam najwcześniej za parę miesięcy po wyjściu blurayów, bo to miały być filmy, a tu się okazuje, że poza Japonią zamiast trzech kinówek będzie dystrybuowany w formie normalnych cotygodniowych odcinków :D Ktokolwiek to wymyślił, ma mój dozgonny szacunek i wdzięczność.

    I jeszcze oprócz serii komediowych i niekomediowych mam jedną fanserwisową dokładnie pod mój gust, czyli Azur Lane - anime na podstawie gry o dziewczynkach-okrętach wojennych, które ze sobą walczą. Co prawda już tam widzę zaczątki jakichś ckliwych melodramatów między bohaterkami, ale, no, są ładne okręty, ładnie się biją, dla takich fajnych rzeczy wytrzyma się na przyśpieszeniu dramy miliona nieodróżnialnych bohaterek :P

    (A w ogóle to trafiło mi się akurat 18181. wyświetlenie Twojego bloga, co w sumie nie ma znaczenia, ale uznałam, że się podzielę ładną liczbą xD)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, ta dekada isekajami stoi... choć powiedziałabym, że kluczowe są ostatnie dwa-trzy lata. Teraz w jednym sezonie ukazuje się tylko, że wcześniej w całym roku XD

      A tak, to o Babylonie też mi się obiło o oczy, kto odpowiada za scenariusz, ale powieść ma tylko trzy tomy (i już istnieje), więc wierzę, że reprezentuje nieco stabilniejszy jeśli chodzi o końcówkę poziom ^^" W Kado to jednak szyli na bieżąco, więc wyobrażam sobie, że finał to był wypierdek braku pomysłów i braku czasu.

      Ano przyznaję, że życzyłabym sobie tylko takich isekajów jak te z tego sezonu :D Mól książkowy jest taki uroczy, spokojny i bardzo kochany, Przeciętna Wymiataczka ma całkiem zabawne odniesienia do innych animu, Wrestlinkowy Zierzoholik jest supcio wykonany (walka z orkiem!) i ma spoko humor, a Ostrożny Seiya to taka mała perełka animtorów. Choyoyu też miałam sprawdzić, ale po odpaleniu odcinka wydało mi się jednak trochę za mocno generyczne. Ale tak, obrodziło w sensowne i przyjemne isekaje. Szkolne i seineny też wypadają bardzo fajnie - Saikoro Club ogląda mi się przefantastycznie przez te wciągające planszówki (normalnie jak pojadę na Pyrkon to zupełnie inaczej spojrzę na halę z grami), OreSuki też się ciekawie bawi konwencją haremówki, No Guns Life to ja mogę oglądać dla samego występu Suwabe... No jeden Iruma mi nie podszedł, ale powiedzmy, że z dobrym nastawieniem to też jest miły, prosty shounen. I wow, Gwaciu, ty też sporo oglądasz! :O I jeszcze LoGH (myślałam, że to od początku miało mieć telewizyjny drugi sezon... ale też nie śledzę serii, żeby móc za to zaręczyć głową).

      Ach, Azur Line... no mam z tym problem - bo bym obejrzała, ale już to widziałam pod nazwą Kantai Collection (i serio - nawet te przeciwniczki mają identyczny design). Nie wiem, czy to jest jakiś legitny plagiat, czy to ta sama firma próbowała dwa razy ugrać pieniądze na tym samym, ale mój entuzjazm jest znikomy.

      Awww~ Jak ślicznie się trafiło :D Może powinnam rozdawać jakieś komisze za złapanie takich ładnych liczb jak to się kiedyś na Deviantarcie robiło ;)

      Usuń