Więcej was matka nie miała? - recenzja mangi Siedmiu książąt i tysiącletni labirynt (tomy 1-4)

Jak świat światem długim i szerokim - zamki, książęta, spiski i góry skarbów są nieodłącznymi elementami fantazji, które na początku życia współczesnego człowieka przybierają kształt baśni oraz bajek na dobranoc, a później zmieniają się w prozę fantasy, czytaną przede wszystkim dla rozrywki i dla oczyszczenia głowy z toksycznych myśli o szkole bądź pracy w korpo. I chociaż w Siedmiu książętach i tysiącletnim labiryncie nie ma magii jako takiej, żeby można tu mówić o fantastyce pełną gębą, to jednak cała reszta motywów, które kojarzymy z historii o szlachetnych rycerzach, sprytnych złodziejach czy nadobnych damach dworu, jest już jak najbardziej obecna. Szczególnie pod względem książąt, których zgodnie z tytułem uświadczymy tu całe multum. Ale żeby nie było tak słodko i bezproblemowo, bohaterowie powinni być uwikłani w jakiś krwisty spisek, w którym ktoś będzie dybał na ich życia i kto wie - może okaże się nim któryś spośród kompanów? Otwórzmy zatem wrota tej opowieści i zajrzyjmy, jakież to tajemnice skrywają przed nami cztery piękne okładki...


Tytuł: Siedmiu książąt i tysiącletni labirynt
Tytuł oryginalny: Sennen Meikyuu no Nana Ouji
Autor: Yu Aikawa (scenariusz), Haruno Atori (rysunki)
Ilość tomów: 4
Gatunek: akcja, dramat, fantasy, josei, tajemnica
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)


Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami... żyło sobie - oczywiście - siedmiu książąt... czy raczej siedmiu przystojnych chłopców, z których co prawda każdy byłby świetnym materiałem na arystokratę co się zowie, jednak zostaje przedstawiony przed nimi znacznie ciekawszy kąsek do zgarnięcia. A chodzi o ciepłą posadkę cesarza. Jak niektórzy może dobrze wiedzą, pracodawcy na rozmowach kwalifikacyjnych potrafią dawać różne dziwne rzeczy do wykonania w ramach sprezentowania swoich umiejętności, dlatego zgodnie z tą zasadą również i naszych bohaterów czeka trudny test. Siedmiu utalentowanych w różnych dziedzinach młodzieńców (no, powiedzmy, że młodzieńców) zostaje zamkniętych w opuszczonym zamku i ma tam obradować do momentu, aż uzgodnią między sobą, który z nich będzie tym jednym, jedynym, najlepszym cesarzem. I normalnie nie byłoby w tym nic dziwnego, jednak miejsce, gdzie trafiają, pełne jest tajemnych przejść i śmiertelnych pułapek. Bohaterowie dochodzą więc do wniosku, że trafili do Tysiącletniego Labiryntu, w którym według legend miał niegdyś zginąć ostatni cesarz z dynastii Ignisów, jego jedyny syn oraz siedmiu podległych im markizów. Krwawe wydarzenie spowodowało, że monarchię dynastyczną zmieniono na elekcyjną, tym bardziej że chciano się w ten sposób ustrzec przed sytuacjami, gdy mądry władca doczeka się niekoniecznie inteligentnych synów. Tym razem jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem, a siódemka pretendentów do tronu odkrywa, że ósmy z nich nieco wcześniej został pozbawiony głowy, natomiast zamek zalewa woda, uniemożliwiając bohaterom jakikolwiek logiczny namysł. Trzeba uciekać, jednocześnie próbując rozgryźć, czy to aby nie ktoś spośród nich stara się zgładzić pozostałych...

Czterech przystojniaków na umrzyka skrzyni - hej-ho i butelka rumu!


Poza opisem fabuły warto jeszcze wspomnieć w kilku słowach o głównych aktorach tej sztuki, bo równoważną rolę ma ich faktycznie cała siódemka. Jako pierwszego poznajemy Yuana, który teoretycznie wydaje się najbardziej przeciętnym chłopakiem o dużych oczach, bujnej grzywie i urodzie niewiniątka, jakiego znajdziecie w promieniu wielu setek shounenów, ale jak się można domyślić, nikt nie pojawia się tu zupełnie bez przyczyny. Potem mamy Lawrence'a - dalekiego kuzyna Kageyamy z Haikyuu!! i przyrodniego brata ze strony wuja babki Uenoyamy z Given - który ma wypisane na twarzy, że powinien z marszu zostać pasowany na dowódcę gwardii przybocznej. Jest sobie również Titus, pewny siebie rzezimieszek i dowódca szajki zbójeckiej, który wygląda tak, jakby żywcem wyciągnięto go z samego środka Magi. Pojawia się Messiah, genialny detektyw z nie mniej genialnym pieprzykiem pod okiem, który dodaje mu +40 do seksapilu; niewidomy Zan będący idealnym kandydatem do zostania księżniczką Disneya przez swój czarujący talent operowy oraz niebagatelny stosunek falbanek na metr bieżący jego ubrań; towarzyszący mu Gideon, rzutki i skory do pomocy... eee... polityk tak w sumie?.., aż wreszcie akcja zawiązuje się, gdy z jednej sali wybiega piękna, wiotka niewiasta - August, no bo dobra manga nie może obyć się bez kinder-niespodzianki - a na podłodze w komnacie zostaje odnaleziony bezgłowy korpus Amadeusa, genialnego matematyka, który nieco przeliczył się co do własnej śmierci.

Manga z Japonii wyjść może (na przykład w Polsce), ale Japonia z mangi - nigdy!


Wydawałoby się więc, że to będzie taki prosty jak budowa cepa battle royale osadzony w jakby quasi-XIX-wiecznej krainie, a bohaterowie już od pierwszych rozdziałów zaczną padać jak muchy na prawo i lewo, nie wzbudzając w czytelniku nawet krztyny współczucia. Ale nie! Chociaż śmierć depcze chłopcom po piętach, a powietrze jest gęste od tajemnic (czy to pełnego pułapek zamku, czy też skrywanych przez nich samych), to nie tani szok stanowi tutaj główny wyznacznik fabuły. Razem z bohaterami przeżywamy tę trudną wędrówkę, aby zrozumieć, czym jest współpraca i dlaczego właściwie pozostała szóstka powinna podążyć za tym, który zostanie ostatecznie wybrany na cesarza. Ma się wręcz wrażenie, że to wszystko zostaje ukartowane jako wielki egzamin mający sprawdzić ich odwagę, inteligencję, przystosowanie do radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi i wiarę w towarzyszy. I to działa na kilku fajnych poziomach, bo widząc, ile pułapek muszą pokonać, ufając sobie nawzajem lub piorąc się po pyskach w odpowiednich momentach, czytelnik również jest w stanie uwierzyć, że ci goście to naprawdę spoko ludzie, którym chce się kibicować. Ale, ale - żeby nie było tak różowo, to nie wszystkim udaje się ujść z życiem. Przyjemne historie przyjemnymi historiami, jednak cieszę się, że postarano się o taki delikatny posmaczek goryczy w całej tej hecy.

Yuan prawie w stylu "narysuj mnie jak jedną z twoich francuskich dziewcząt"


Manga jest śliczna w absolutnie każdym calu. Styl (i w ogóle historia trochę też) przypomina tu mocno Księcia Piekieł, jak również w pewnym stopniu Pandora Hearts. Niezależnie od tego, czy chodzi o wielki splash page, czy o drobny kadr gdzieś pomiędzy, czy o zbliżenie na twarz bohatera, czy o wartką scenę akcji - wszystko jest niesamowicie dopracowane, a rysowniczka nie bała się poświęcić mnóstwa czasu i wysiłku, aby ożywić cały zamek, w którym zostali uwięzieni bohaterowie. Zresztą - oni sami również nie posiadają łatwych projektów, a co drugi chodzi tam w strojnych kubraczkach pełnych falbanek, wstążek i cekinów. Na szczególne uznanie zasługują jednak tła pełne cegieł, figur, ozdobnych arrasów i czego sobie tylko nie zażyczycie, co stanowi dla mnie główny powód zachwytów nad stroną graficzną Siedmiu książąt. Dbanie o różnorodny wygląd wcale licznych pomieszczeń okazuje się bardzo ważne w kontekście budowania napięcia i konieczności nieustannego popychania bohaterów coraz dalej w głąb (czy raczej wzwyż) zamczyska, aby mogli oni umknąć przed wodą. Tytułowy Tysiącletni Labirynt jest tu tak samo ważnym bohaterem jak postacie ludzkie i to on przede wszystkim zmusza mężczyzn do konfrontowania się ze sobą nawzajem - nic więc dziwnego, że pani Atori z taką dbałością podeszła do planowania. I wielkie, wielkie chapeau bas jej za to.

I co ja robię tu, uuu... Co ty tutaj robisz?


Skoro już wspomniałam o Księciu Piekieł, to pozwolę sobie na jeszcze jedną, małą dygresję - w porównaniu z 15-tomową historią o potomku Salomona i przystawiających się do niego demonów, gdzie ciężko jest uwierzyć w to, że postacie łączy jakakolwiek więź przyjaźni czy cokolwiek yaoistycznego by nie przyszło czytelnikowi na myśl (ach ta cudowna postawa roszczeniowa Williama) - Siedmiu książąt wypada w tym zestawieniu o wiele solidniej, bo stawia na to, aby bohaterowie rozmawiali, wykazywali się niemałym intelektem (nawet taki łagodny Yuan!) i wypracowywali sobie kolejne sojusze. Każdy z nich ma swój moment chwały, aby w ten czy inny sposób pokazać coś więcej niż tylko prosty talent, za który zostali wyznaczeni na pozycję kandydata na cesarza. Zaczynamy ich lubić nie za to, jakie ładne buźki mają... chociaż to zawsze można zaliczyć na miły plus... ale za to, co sobą reprezentują, co za bagaż trudności ze sobą noszą, jaka przeszłość sprawiła, że chcą się przysłużyć swojej ojczyźnie. To naprawdę niesamowite, jak niewiele potrzeba, żeby zarysować relacje i różnorodne charaktery u tak licznej obsady. I udało się to zrealizować na przestrzeni zaledwie czterech tomów.

It's a trap! Bardziej niż myślicie!


Wydanie, choć mniejsze od standardów, do których jesteśmy stopniowo przyzwyczajani, jest bardzo ładne i wydrukowane w doskonałej jakości. Problemów z czenią nie miałam absolutnie żadnych, co jednak jest zaskoczeniem przy tej ilości detali, rastrów i gradientów. Obwoluty tomików są błyszczące i kryją pod sobą kilka niespodziewanych dobroci - po pierwsze, na okładkach znajdziemy pewne bonusy, które wydają się być inspirowane twórczością Yany Toboso w Kuroshitsuji. Tutaj również autorki pobawiły się konwencją i za każdym razem przedstawiły bohaterów w nieco odmiennej stylistyce, od samurajskiej po absolwentów współczesnej uczelni. Po drugie i nie mniej ważne, każdy tomik otwiera kolorowa ilustracja z odpowiednym panem znanym już z danej okładki: czyli pierwszy tom z Yuanem ma nową ilustrację z Yuanem, tom z Lawrencem ma nowego, ponętnego Lawrence'a... khem... i tak dalej, i tak dalej. Tłumaczenie również wypada solidnie i nie miałam z nim żadnych problemów. Język nie jest przesadnie uwspółcześniony, choć oczywiście nie ma też szczególnego manieryzmu, aby na siłę oddawać charakter "epoki". To dobra, rzemieślnicza robota.

Yaoistycznie skojarzenia bardzo mile wskazane.


Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić - choć nie leży to już w gestii rodzimego wydawnictwa - to momentami zawrotne wręcz tempo całej historii. Mandze zdecydowanie przydałoby się, żeby wprowadzenie zostało rozciągnięte na jeden rozdział więcej, i to samo bym zrobiła z epilogiem, gdzie trochę za krótko pobyliśmy na zewnątrz labiryntu. Jak się człowiek nie skupił, to informacje przeciekały mu przez palce w mgnieniu oka. Mimo to te cztery tomy uznaję za  naprawdę przyjemną, mocno wkręcającą lekturę. Spośród krótkich serii, które wydawnictwo Waneko wypuściło ostatnimi czasy, Siedmiu książąt wypadło jako najmilsze zaskoczenie z wszystkich (Kuro czy adaptacji filmów Hosody nie liczę, bo już z góry wiedziałam, czym to się je). Dało mi mnóstwo dziecięcej radochy ze śledzenia przygód miłych, ładnych chłopaków, jak również parę przydatnych rad odnośnie prowadzenia nafaszerowanej zwrotami akcji historii, że finalnie daję serii soczysty kciuk aprobaty.

Po co zachwycać się jednym Małym Księciem... jak w sklepiku Waneko można ich mieć aż ośmiu <3

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. Przeczytałam na razie pierwszy tom i zdecydowanie muszę doczytać resztę. :D Skojarzenia z Pandorą czy z Księciem Piekieł (którego pierwszy tom mi za bardzo nie podszedł, ale już sama okładka jest mega podobna) też mi przeszły przez głowę. Ogółem na razie mam bardziej pozytywne niż negatywne odczucia. ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to przybijam piąteczkę! :3 Niby to porównanie z Pandorą wydaje się na wyrost, ale początkowe tomy baaaardzo to przypomina, kiedy na tego niewinnego chłopca dybią jacyś złole i w ogóle okazuje się on kluczową postacią w całej hecy. Tylko na szczęście jest to załatwione nieco szybciej ^^"
      (taaak, ta okładka z Księcia to po prostu jest wykapana! Aż można by ich uznać za bliźniaków jednobiszowych!)

      Usuń