Na górze róże, a na doe moe - podsumowanie sezonu anime (wiosna 2019)

Witajcie w kolejnym odcinku z cyklu podsumowań sezonu! Tym razem naprawdę nie mamy nawet czasu, żeby złapać oddech, bo jeszcze nie wszystkie anime się skończyły (patrzę z wyrzutem na ciebie, One Punch Manie 2), a już od 1 lipca startuje świeżutki sezon wyładowany nowymi tytułami, w których przez kolejne trzy miesiące będziemy upatrywać nadziei na lepszą ramówkę. Czas więc uporządkować wiosenny bałagan i sprawdzić, co z tego minionego burdelu wypadło dobrze, a co wypadło, ale bardziej sroce spod ogona. W podsumowaniu znalazło się 13 serii, łącznie z pozostałym po zimie Dororo i Tate no Yuusha no Nariagari. Niestety nie udało mi się jeszcze dokończyć Zoku Owarimonogatari, ale po trzech odcinkach zaręczam, że to stabilna seria, więc jeśli ktoś kocha to uniwersum, to będzie je uwielbiać dalej. Znów takie Fruits Basket cz Kimetsu no Yaiba musi jeszcze poczekać na swoją kolej w ostatecznej ocenie, co w przypadku tego pierwszego i pogłoskach, że ma trwać 63 odcinki, nie nastąpi zbyt prędko...

Dość jednak tego przynudzania, a zapraszam do czytania! Może przyda się ta te gorące, bezsenne noce...


My się sezonu ogórkowego nie boimy!


Aggressive Retsuko (ONA) 2nd Season

All day, all night~

Kontynuacja przygód (cóż, to trochę zbyt wielkie słowo - wszak chodzi tu po prostu o zwykłe życie) pandy czerwonej imieniem Retsuko, która musi sobie radzić z ciężką pracą w księgowości. Choć stosunki z szefem Tonem wydają się być już względnie ustabilizowane, to jednak korporacja wciąż nie jest miejscem, gdzie należałoby spodziewać się długoterminowego spokoju. Do działu przychodzi bowiem nowy pracownik - Anai - który wydaje się typowym, nieco nadgorliwym świeżakiem, ale już niebawem pokaże niezłe rogi, natomiast w sprawy prywatne głównej bohaterki zaczyna coraz śmielej ingerować jej mama. Rodzicielka, jak to one mają w zwyczaju, pragnie doprowadzić do szczęśliwego zamążpójścia córki i dlatego organizuje jej swaty... oczywiście wbrew woli samej zainteresowanej.

Ufff! Netflix się postarał i dostarczył serię tuż przed zakończeniem sezonu wiosennego, więc postanowiłam co rychlej nadrobić te dziesięć krótkich odcinków i dołączyć je do zestawienia. I, rzecz jasna, było warto! Bo co jak co, ale Aggretsuko udowodniła już w pierwszym sezonie, że słodkie zwierzaczki spod szyldu marki Sanrio to tylko przykrywka. Tak naprawdę znajdziecie tu mnóstwo szczerej satyry i przeraźliwie celnych uwag odnośnie życia zwykłych ludzi, którzy utknęli w wielkich miastach, próbując zbijać po studiach wielkie kariery... nierzadko wywalając się przy tym na zbity pysk i uderzając podbródkiem o kant rzeczywistości. Tak jak w pierwszym sezonie głównym problemem były stosunki z przełożonym i chęć ucieczki z dotychczasowej pracy, tak w nowej części nacisk położono nieco bardziej na życie uczuciowe, czy może raczej usilne starania Retsuko, by znaleźć porządnego faceta na własnych warunkach (a nie wedle przepisu szanownej pani matki). Przyznam jednak, że nieco mniejszy wątek Anaia był tu zaprezentowany tak dobrze, że po trzecim odcinku obawiałam się odpalić kolejny, bo widziałam przebitki z Wietnamu... znaczy, przypominała mi się własna sytuacja z pracy, kiedy to jedna babka zaczęła mnie traktować jak kompletne powietrze przy innych ludziach z działu. No, w każdym razie - Aggretsuko to perła gatunku i uszczypliwa komedia dla każdego dorosłego, który choć raz musiał shańbić się pracą z innymi ludźmi. Nawet jeśli szata graficzna wydaje się wybitnie prosta, to jednocześnie jest mega dopracowana i niesamowicie pomysłowo bawi się formą. Polecam absolutnie każdemu, bo i każdy znajdzie tu coś dla siebie - jeśli nie pod względem zawodowym, to chociaż ze względu na upierdliwych rodziców.

8/10 - ja się tylko pytam, gdzie jest trzeci sezon, bo tu wciąż nie rozwiązali do końca wątku z Washimi i Gori! Tam się musi odbyć walka na gołe klaty!

Bungou Stray Dogs 3rd Season

No bo wiecie - jeśli ktoś ma swoje za uszami, najlepiej ukryć to... eee... pod uszanką!

Zanim przejdziemy do właściwej draki związaną z kolegą z dalekiej Rosji, cofnijmy się nieco w czasie i rzućmy okiem na... 15-letniego Dazaia i jego nastoletnie problemy. Pieczę nad Portową Mafią dopiero od roku trzyma doktor Mori, który "ponoć" został namaszczony przez poprzedniego, konającego na łożu śmierci szefa. I właśnie o to "ponoć" rozgrywa się cała heca, tym bardziej że stary mafiozo nagle wstał z grobu i bryka sobie po Yokohamie, władając wyjątkowo niszczycielską mocą. Aby go powstrzymać, Dazai nie tylko będzie musiał wziąć sprawy we własne ręce, ale też konieczne będzie sprzymierzenie się z pewnym narwanym chłystkiem (a tak naprawdę rówieśnikiem), który potrafi kontrolować grawitacją...

Czeka mnie ciężki orzech do zgryzienia, bo nie wiem, co jeszcze nowego da się powiedzieć w temacie adaptacji Bungou Stray Dogs. Tu wystarczy tak naprawdę jedno słowo - Bones. Studio, które jest wyznacznikiem i gwarantem stabilności tego, co zaprezentowano od pierwszego odcinka pierwszego sezonu, niezależnie od tego, jak długie przerwy robiono między sezonami (pozdrawiam fanów Moba). Tak samo jest i w tym przypadku. Animacja jest świetna, zaprezentowane walki to miód, powidła i bita śmietana dla oczu, a pan Takuya Igarashi, reżyser wszystkich trzech sezonów oraz kinówki, powinien dostać owacje na stojąco, bo niezmiennie odwala kawał świetnej roboty przez całość trwania serii. Jedyny problem, jaki można mieć z sezonem numer tres to jego... hmm... zawartość. Historia z trzech pierwszych odcinków jest naprawdę mocno oderwana od całej reszty, a i ta reszta wydaje się nie mieć odpowiednio pełnej puenty, zupełnie jakby to był zaledwie wstęp do jeszcze większego planu złego pana Dostojewskiego. Plus jest taki, że odpadło wiele okazji do głupiego śmieszkowania - z Fiodorem w zestawie po prostu się nie da. Liczę więc na to, że czwarty sezon jest tylko kwestią czasu i wytworzenia odpowiedniej liczby tomów mangi, bo jest tu wiele potencjału na świetny finał historii i widowisko nie z tej ziemi.

8/10 - ach, no tak, przypomniało mi się jeszcze coś - jestem absolutnie zawiedziona kreacją Puszkina! Gdzie się podziała jego grzywa wieszcza natchnionego? No gdzie? Tak się zwyczajnie nie robi!

Dororo

"Podróż za jeden uśmiech (i parę innych organów)", wersja 2019.

Lordowi Daigo za chwilę ma się urodzić dziecko, jednak jednocześnie nie ma on powodów do zadowolenia, bo jego poddanych dotykają ciężkie klęski chorób i nieurodzaju. Decyduje się więc sięgnąć po dość radykalne rozwiązanie i wzywa demony, aby pomogły mu odzyskać dawną chwałę w zamian za dowolną, upatrzoną sobie przez siły nieczyste rzecz. Wybór pada na nowo narodzonego syna lorda, któremu odebrane zostają wszystkie ważne organy (nie wyłączając oczu czy ust). Sam chłopiec w tajemniczy sposób jednak żyje, choć decyzją lorda ma zostać potajemnie zgładzony i zapomniany. Starowinka, której zostaje powierzony malec, w ostatniej chwili go ratuje...

Niby wszystko poszło tak jak trzeba, a jednak pozostał w ustach jakiś taki dziwny niesmak... Ale może od początku - Dororo miało o tyle trudniej, bo za materiał źródłowy miało mangę nawet nie starą, ale praktycznie przestarzałą, więc nie dało się zrobić z niej bezpośredniej, wiernej, a przede wszystkim aktualnej adaptacji. Ekipa odpowiedzialna za powstanie anime miała więc pewną dowolność w budowaniu historii na nowo. I fakt, o ile wątki poświęcane potworom tygodnia wypadły naprawdę porządnie, o tyle główna fabuła sprawia nieco więcej problemów w ocenie. Wszystko dlatego, bo w pierwszej połowie serii nic takiego praktycznie nie istnieje. Sporadycznie przez ekran przemyka wzburzony Tahomaru, który będzie węszyć w zachowaniu matki coś podejrzanego i tyle. Dopiero kiedy ścieżki Hyakkimaru i rodziny się krzyżują, dochodzi do bardzo nienaturalnego i bardzo nagłego wyklarowania stron konfliktu - Tahomaru nagle bezkrytycznie popiera działania ojca, matka niemal rzuca na pierworodnego klątwę, lord Daigo uśmiecha się niczym Aizen w czasach Bleachowej świetności, a sam Hyakkimaru zaczyna mieć dziką obsesję w temacie odzyskania swojego ciała. Wszystko dzieje się tak, jakby scenarzyście nagle się przypomniało, że hej, powinien zrobić jakichś porządnych antagonistów, których widzowie będą mogli hejcić na całego. Uważam więc za wielkie marnotrastwo to, co zrobiono z młodszym z braci. Gdyby dokładniej przedstawiono jego rozterki, to, jak styka się z cierpieniem zwykłych ludzi i widzi, że poświęcenie jednostki jest złe, ale konieczne dla ratowania kraju, to by go miło odróżniało od ojca i nadało niezwykłej głębi. A tak wyszło mega płasko i nieprzekonująco - szczególnie w kontekście finału i nagłego nawrócenia się wszystkich bohaterów. Pojawia się też wiele dziur fabularnych jak choćby to, czemu ostatni posąg demona, który ponoć nie zabrał nic z ciała Hyakkimaru, posiadał na samym końcu jego oczy i ręce, natomiast o naiwności Dororo to już możnaby pisać całe elaboraty. Nie jestem więc szczególnie zadowolona z tego, jak to się wszystko skończyło i wolałabym raczej wrócić wspomnieniami do pierwszych odcinków, kiedy im mniej wiedzieliśmy, tym bardziej klimatyczniej się to wszystko prezentowało.

6/10 - i jeszcze jestem zawiedziona tym, że zmieniono świetny opening i ending z pierwszej połowy na dwa średnie (w przypadku endingu to wręcz nieoglądalne) cosie. Oj, im dalej w las, tym zdecydowanie więcej pojawiało się tu drzew...

Fairy gone

No i po co mi to? Rozboli mnie jelito... a na pewno kark od oglądania...

W tym świecie wróżki to nie żadne urocze stworzonka występujące w bajkach dla małych dzieci - to rzeczywiste istoty o potencjale magicznym, które wykorzystywane są w wojnie... a przynajmniej tak było do momentu wygranej Zesskii, jednej ze stron konfliktu. Po tym czasie wszystkich Wróżkowych Żołnierzy czekają dwie drogi. Albo ich moce zostaną uznane za nielegalne i skończą oni w więzieniu, albo ewentualnie mogą zacząć pracować dla organizacji zwanej Dorothea, która zajmuje się wyłapywaniem tej pierwszej podgrupy. Dołączenie do śledczych wybrała także główna bohaterka, Mariya, która pragnie wykorzystać tę współpracę, aby skontaktować się z drugą (poza nią samą) ocalałą z wioski Suna, przyjaciółką Veronicą.

Współczuję sobie tylko jednego - w sezonie letnim pojawi się anime Katsute Kami Datta Kemono-tachi e, u którego pomysł na uniwersum jest bliźniaczo podobny do tego z Fairy Gone (ale było pierwsze ze względu na mangę), jednak niezależnie od tego, jak faktycznie zaprezentuje się to nowsze anime, to już na samą myśl o przeżywaniu tego samego cringe'u co z wróżkami dostaję bólu głowy. Podejrzewam, że większość ludzi będzie miała dokładnie tak samo. Więc tak, Fairy Gone jest tego typu anime, którego nikt nie potrzebował i którego kontynuacji w sezonie jesiennym nikt nie chce. Bohaterowie są nieznośni i płascy, ich motywacje - żadne, moce znów brzydkie i bez większego sensu. W przypadku Siriusa studiu udało się sprzedać idealnego średniaka o fabule nieskomplikowanej jak konstrukcja czekoladowego Pocky. Tym razem jednak nie tylko nie powtórzno tego sukcesu, ale nawet zasiano w widzach pewne ziarno niepewności, czy w tym P.A.Works nie robią sobie aby regularnego poligonu doświadczalnego dla animatorów, którym podrzuca się pretekstową fabułę, byleby tylko coś robili. Sądzę, że nie jest to wcale dalekie od prawdy, dlatego ja temu dziełu już podziękuję - za lipne dramaty rodzinne, za gafikę komputerową sztywną jak plecy po lumbago i za to, że wpakowano do projektu o wiele za dobrą grupę (K)NoW_NAME, których piosenki są co prawda czadowe, ale w przypadku wielu scen pasują niestety jak pięść do nosa...

4/10 - jak ulał pasuje tutaj tag #nikogo.

Hitoribocchi no Marumaru Seikatsu

Znowu w życiu mi nie wyszło~

Główna bohaterka, Hitori Bocchi (jej imię i nazwisko to japońskie określenie na osobę samotną) właśnie zaczyna naukę w nowym gimnazjum. W pojedynkę. Bez żadnych znajomych z podstawówki. Trochę ciężko jak na taki wiek, no nie? Mimo to jedyna przyjaciółka Bocchi, Kai, zachęca dziewczynkę, aby ta znalazła sobie nową paczkę kumpel i poczuła się szczęśliwa w świeżym środowisku - do tego czasu daje jej jednak soczystego bana na kontakty z nią samą, tak dla motywacji. Bocchi nie ma więc szczególnego wyboru jak tylko próbować znaleźć sobie w klasie własne miejsce... a przynajmniej nie za mocno się tam zbłaźnić.

Z Hitoribocchi jest trochę jak z tym niezłym żartem opowiadanym przez nieśmiesznego kumpla - wiesz, że tam pod spodem czai się coś dobrego, wiesz, że ktoś się starał, ale efekt końcowy wypadł tak miernie, że aż zęby bolą od przymusowego szczękościsku. I nie mogę odmówić serii, że jest ładniutka, obła i moe do potęgi słodziasznej. Problem w tym, że fabuła - czy raczej decyzje scenariuszowe wraz z całą reżyserią - kompletnie z tym nie współgra. Nie da się jednak zrzucić winy na mangę, ponieważ ta jako prosta 4-coma radzi sobie naprawdę solidnie i bardzo ją sobie chwalę. Sądzę, że główny błąd popełniono podczas robienia skryptu, gdzie na siłę starano się dośmieszniać wydarzenia bądź ustawiać je niechronologicznie (nadal nie rozumiem, czemu tak potraktowano opowieść Bocchi z drugiego odcinka), natomiast reżyser tylko wzmocnił efekt porażki poprzez przeciąganie dowcipów do granic możliwości oraz nieradzenie sobie z tempem żartów, przez co nie wybrzmiewają one we właściwych momentach. I zgadzam się, że nie każdy humor musi każdemu przypaść do gustu, jednak w tym jednym przypadku czuję, że nie jest to wina samych postaci (jakkolwiek by to nie brzmiało). Akurat one miały wyjątkowo proste zadanie - po prostu mieć ze sobą interakcje i tyle filozofii. Nie ma tu żadnego kółka zainteresowań, nie ma żadnego większego celu, do którego należałoby dążyć, ot, chodzi o kumpelowanie się dla kumpelowania się. Dlatego wszelkie niedociągnięcia i zgrzyty w logice tym mocniej widać, bo nie ma co tego zasłaniać. Poddałam się już po drugim odcinku. Może dalej wypadło to lepiej, ale nie mam w sobie wystarczająco dużo masochizmu, by dać Bocchi kolejną szansę. Wystarczy, że Kai była tak wspaniałomyślna.

4/10 - ale przyznaję, że gify z tej serii są ładne i zabawne. Może w tym szaleństwie jest metoda - zamiast oglądać odcinki, trzeba dopowiadać sobie fabułę na własną rękę i nie przejmować się wymysłami twórców...

Isekai Quartet

Olśniewająca bielizna jest rzeczą niezbędną, aby wyglądać właściwie w miejscu, gdzie Imprerator musi chodzić piechotą.

Czy bohaterowie, którzy zostali wciągnięci do innego świata, mogą wpaść w jeszcze większe kłopoty? Oczywiście - wystarczy, że zostaną wyssani z tego swojego-innego świata i wrzuceni do jeszcze inszego... ale tym razem wspólnego! Zobaczmy więc, do jakich kuriozalnych sytuacji doprowadzi zderzenie postaci pochodzących z czterech mega popularnych serii isekai: Re:Zero, Overlord, KonoSuba oraz Youjo Senki.

No to ten... upsik? Przepraszam? Pomyliłam się? Nie, w porządku, nie w kwestii tego, że Isekai Quartet zgodnie z przewidywaniami okazało się fajną komedyjką, którą oglądało się z prawdziwą przyjemnością. Po prostu nie da się w pełni cieszyć jego formułą bez podstawowej znajomości wszystkich użytych tu serii. Na późniejszym etapie Isekai Quartet pojawiały się nawet gagi tak bardzo osadzone w danych uniwersach, że można wiele stracić, nie znając pewnych szczegółów (na przykład tego, że zarówno Eris z KonoSuby, jak i Shaltear z Overlorda używają wkładek do biustonoszy, żeby poprawić swoje wdzięki). Również w przypadku Re:Zero lepiej obejrzeć anime przynajmniej do połowy, natomiast przy Youjou Senki wystarczy naprawdę podstawowa wiedza z... czterech pierwszych odcinków? Tak jakoś na oko. Więc skoro mamy już wyjaśnioną tę kwestię, to przejdę do listy pochwał. Animacja jak na oszczędne chibiki jest naprawdę urocza i zdecydowanie robi swoją robotę, a ending w konwencji pół-rozmowy, pół-8-bitowej gierki już trafił na moją playlistę. Myślałam też, że żarty skupią się na samym gatunku isekai, ale o dziwo nie ograniczano się wcale w konfrontowaniu postaci ze sobą nawzajem i doprowadzono do zawiązania wielu niezwykle ciekawych relacji. Chyba każdy się zgodzi, że absolutnym wygrywem jest tutaj sztama, która wywiązała się między Ainzem a Tanyą. Dwóch kosmicznych badassów, którzy kiedyś pracowali w korpo, ale potem skończyli w zupełnie wykręconych ciałach jako kościotrup oraz loli? To się nie mogło nie udać. I właśnie popisy ekip z tych serii dają zdecydowanie najwięcej radochy. Znów KonoSuba wydaje się w tym przypadku najsłabszym ogniwem i po przypomnieniu sobie charakterku Aquy dalej nie chcę tykać kijem zawieszonego w próżni drugiego sezonu. Ale wciąż - bohaterów do wyboru jest tak dużo, że daje to potencjał na jeszcze mnóstwo śmiesznych sytuacji, więc nie zrażajcie się grafiką i tym, że wygląda to jak byle dodatek do DVD. Seria zdecydowanie ma swój urok.

7/10 - zdecydowanie jest na co czekać w drugim sezonie. Trzymam kciuki za pojawienie się pana Tarczownika, bo idealnie wkomponowałby się w klimat przegrywów świadomych występowania w isekaiach.

Joshikausei

Animacja taka, że mucha nie siada.

Trzy kumpele z liceum - Momoko, Shibumi oraz Mayumi - rozumieją się bez słów. Dosłownie. I widz również ich nie potrzebuje, tym bardziej że ten krótki shorcik jest całkowicie pozbawiony jakichkolwiek dialogów. Zaleta jest taka, że nie trzeba czekać na tłumaczenie i można śmiało oglądać RAWy, a nawet jak czasami trafią się jakieś napisy (na przykład na tablicy), to i tak można sobie świetnie poradzić bez ich znajomości. W końcu kłopoty, w które bohaterki będą regularnie wpadać, będą rozumiane same przez się.

Obejrzałam tę serię do końca tylko ze względu na to, że odcinki miały zaledwie po 3 minuty, a dodatkowo przyznam też, że pewien rodzaj cierpienia towarzyszący oglądaniu słabych rzeczy jest dla mnie masochistycznie uzależniający. I tak, uważam, że gnioty też są potrzebne do życia, ponieważ dzięki nim można docenić te rzeczy, które są zrobione z sercem oraz pomysłem. Więc wracając do naszej uroczej, okrągłej kupy - owszem, to kupa i raczej nie trzeba być szczególnie uzdolnionym kupologiem, żeby widzieć niedostatki tej produkcji w każdym jej aspekcie. Animacja wypada biednie nawet na tle serii sprzed trzydziestu lat, scenariusz istnieje tylko po to, żeby pokazywać majtki i cycki bohaterek, reżyser zdecydowanie zasłużył na to, żeby postawić sobie statuetkę wyrobnika roku na tej samej półce, na której trzyma obecnie nagrodę za powstanie Ousama Game, natomiast samo studio Seven powinno przestać się wygłupiać i wrócić do robienia niskobudżetowych hentajców (nie, to nie obelga, to czysty fakt). Czy mózg bolał mnie podczas oglądania? Często i gęsto. Czy komuś to było potrzebne do szczęścia? Skądże znowu. A czy warto sięgnąć po mangę? Zdecydowanie. Zaręczam, że autor oryginału stworzył niesamowicie cieplutki i zabawny komiks, jednak na swoje nieszczęście oddał adaptację w ręce ludzi, którzy zarżnęli koncept na amen, po czym zrobili mu wiwisekcję i wreszcie zszyli ze sobą kilka flaczków na krzyż, próbując udawać, że to wciąż żyje. A niestety tylko smrodu to narobiło...

2/10 - jedyne, czym seria się "broni", to niejako fakt jej istnienia, ponieważ dzięki temu mogłam przynajmniej sięgnąć po o niebo lepszą mangę. Na całą resztę spuszczam więc zasłonę milczenia...

One Punch Man 2nd Season

Gdy brakuje (na łeb) siana, zadzwoń chyżo do bociana... czy jakoś tak.

Saitama i jego wierny przydu... znaczy, jego wierny towarzysz Genos wracają do ratowania wszechświata i okolic. A wróg nie śpi, tylko cały czas kombinuje, jak by tu dowalić siłom sprawiedliwości. Na pierwszy ogień nowego sezonu idzie bohater klasy S oraz najpotężniejszy człowiek na świecie, King, na którego chrapkę ma kilku villanów. Tak się jednak akurat składa, że nieopodal rozpierduchy z jego udziałem znajduje się również nasz duet dzielnych chłopców, którzy pragną sprawdzić, jaką siłą dysponuje ich starszy kolega po fachu. Prawda może ich jednak srogo zaskoczyć...

Muszę odszczekać pewne słowa. Nie, to jednak nie była totalna katastrofa. To była tylko perfekcyjna słabizna cienka jak tyłek wysuszonego upałem węża, ale nic ponad to. Właściwie jak któryś z animatorów miał nieco lepszy dzień, to nawet znalazło się tu jakieś bardziej quality ujęcie albo dwa, więc tak, drugi sezon faktycznie dało się oglądać - na im mniejszym ekranie, tym lepiej. Ale to absolutnie nie był ten sam One Punch Man co kiedyś. To był bardziej wątek Jestem-Garo-I-Mam-Spoko-Character-Dewelopment-Ale-Trochę-Znikąd-Wziętą-Motywację przecinany w dziwnych momentach na walkę ze Stowarzyszeniem Potworów oraz na randomowy turniej sztuk walki, co strasznie utrudniało śledzenie postępów historii. A nie oszukujmy się - w OPM fabuła nigdy nie była najsilniejszym punktem programu, ponieważ króluje tu superbohaterski rozpierpapier będący przede wszystkim parodią tego gatunku. W końcu tu nikt nie przeżywa egzystencjalnych dramatów. Tu nikt nie rozmyśla nad prawością ścieżki Prawdziwego Bohatera. To świat, gdzie przystojny Genos regularnie dostaje oklep i jest zmieniany w coraz to mniejszą kupkę złomu, przerażający King jest królem, ale co najwyżej leszczy, a przeciwnicy wypadają bardziej jednowymiarowo niż ci z filmów Marvela. Kontrast między tym, jak bardzo w gruncie rzeczy śmieszne są tutejsze postacie oraz z jak wielkimi zagrożeniami mają do czynienia, był głównym czynnikiem odpowiadającym za finalny sukces serii. Kontynuacja jest natomiast stabilnym średniakiem traktującym o tym, jak postacie "siem bijom". Nawet Saitama, który kiedyś jednak miał swoje momenty pokrętnej mądrości, tu został spłycony po całej linii, przez co aktor głosowy kompletnie odpuścił sobie jakiekolwiek starania przy odgrywaniu roli (a, wbrew zdziwieniu ludzi z przeglądanych tematów na forach, seiyuu wcale się nie zmienił). Pozostaje więc tylko sentencjonalnie stwierdzić - innego końca świata nie będzie... bo i tak załatwi to jeden cios piąchy. I ot. Tyle.

5/10 - ostatni odcinek wciąż przede mną, ale nie wiążę z nim zbyt wielkich nadziei. Fabuła wydaje się zbyt rozgrzebana i może co najwyżej posprzątać bałagan po wątku Garo. A jeśli w razie kontynuacji za wsparcie będą robić wyłącznie kadry z mangi ONE'a... to choń nas wszystkich, o Przedwieczny Telewizorze.

Sarazanmai

Obieranie innego punktu widzenia - robisz to nowatorsko.

Można powiedzieć, że Kazuki jest samotnikiem, choć z jego perspektywy to nie do końca tak wygląda - dopóki podtrzymuje więź z tą jedną najważniejszą dla niego osobą, nie potrzebuje do szczęścia żadnych innych kontaktów, również tego ze swoim dawnym przyjacielem z klubu piłki nożnej, Entą. Z drugiej strony mamy Toiego, który również wydaje się mieć wywalone na ludzi dookoła, chociaż on raczej nie jest cichym typem, który w razie naruszenia jego prywatności stara się szybko zapomnieć o sprawie. Spotkanie tych dwóch chłopaków okupione zniszczeniem złotej figury kappy doprowadzi jednak do tego, że cały ich świat zadrży w posadach... a nawet w krągłych pośladach!

Ech, ten niegrzeczny Ikuhara... Kiedy sądzisz, że rozgryzłeś już dobrze modus operandi jego serii, on nie tylko przekracza kolejną granicę logiki, ale jeszcze sika za tę następną. I chociaż trzeba przyznać, że Sarazanmai jest serią niesamowicie barwną, intensywną, o sympatycznych postaciach, świetnej animacji oraz pokrętnych plottwistach, które oglądało się z zapartym tchem, to jednak jednocześnie jest to zwykła sztuka dla sztuki. Zamiast dodawać jakieś metafory w ramach fabuły, tutaj celem i sensem wszystkiego jest sam symbolizm.W efekcie cierpią na tym jakiekolwiek relacje między bohaterami, które nie rodzą się ani nie rozwijają się w wyniku naturalnego postępu historii, ale są traktowane jako Rzeczy, W Których Istnienie Musicie Uwierzyć Na Słowo. O jakiejkolwiek więzi między Kazukim i Entą wiemy tak naprawdę tylko z doniesień o przeszłości. Ich późniejsza przyjaźń z Toim jest oparta na wspólnym przemienianiu się w kappy oraz na jednej akcji, by uratować brata Kazukiego (a i to nie kończy się miło, bo akurat Enta o Toiego staje się mocno zazdrosny, a Toi chciał pozwolić Encie umrzeć). Kazuki kocha swojego brata, ale go nienawidzi, ale go kocha, ale nie próbujcie nawet pojąć. Tego, że Mabu i Reo łączyło dawniej głębokie uczucie dowiadujemy się tak naprawdę z jednej flashbackowej sceny plus... mangi o wychowywaniu podrzuconego dziecka, która nie ma z chronologią serii nic wspólnego. Więc tak to ogólnie wygląda - bohaterowie mają relacje i my mamy to traktować jako jakąś stałą cechę ich charakterów, bo przecież czas antenowy muszą zająć (powtarzane do znudzenia!) sceny wydobywania kulek z tyłków, łyżwiarstwo szybkie na golasa oraz makarena w wykonaniu policjantów. I dużo, dużo, dużo wzniosłych haseł mówionych totalnie od czapy. Jeśli potraktuje się to jako prostą rozrywkę bez doszukiwania się wzniosłej filozofii w każdym kadrze z Keppim tańczącym na rurze, to spoko, polecam gorąco, a już szczególnie dla warstwy muzycznej, bo opening, ending i insert songi są zrobione na medal. Ale to nie jest anime, które odmieni wasze życia. Co najwyżej odmieni wasze spojrzenie na koncept "zachodzenia kogokolwiek od dupy strony".

7/10 - bawiłam się na Sarazanmai bardzo dobrze i często było śmiesznie, jednak nie da się ukryć, że bohaterowie powinni zacząć ze sobą ROZMAWIAĆ, a nie RZUCAĆ HASŁA. Typowy Ikuhara.

Senryuu Shoujo

Jedni potrafią nieźle przygadać, a drudzy - przyrysować.

Yukishiro Nanako jest bardzo radosną, otwartą dziewczyną, choć trzeba przyznać, że charakteryzuje ją ciekawa przypadłość - zamiast mówić, porozumiewa się za pomocą wąskiej tabliczki z pisanymi na niej senryuu, czyli pewnej odmiany krótkich poematów bardzo zbliżonych konstrukcją do haiku. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo razem z bliskim kolegą (a zarazem byłym delikwentem) Busujimą Eijim uczęszcza ona do klubu literackiego, gdzie wspólnie szlifują swoje zdolności związane z pisaniem zwięzłych wierszy.

Spodziewałam się dostać sympatyczne i niezajmujące na dłuższą metę anime, a ostatecznie seria okazała się nie tylko sympatyczna i niezajmująca - oczywiście w ten dobry, rozluźniający sposób - ale na dodatek wypada na tle reszty sezonu niesamowicie zabawnie! Oczywiście do ścisłej czołówki mega komedii ostatniej dekady temu daleko, ale z jakiegoś powodu zaprezentowany humor niezwykle przypadł mi do gustu i nawet gag z kupą (tak, jest tu taki) wypadł tak uroczo absurdalnie, że aż zjadliwie. Dodatkowo główna parka, czyli Nanako i Eiji, emitowali tak wiele dobrego ciepełka, że zdołali zaskarbić sobie nie tylko sympatię widzów, ale także całej reszty bohaterów, którzy jednomyślnie wspierali ich na drodze ku spiknięciu się. Nawet Koto, która początkowo wydawała się potencjalną rywalką startującą w wyścigu do serca naszego rodzynka serii, okazała się poczciwą starszą siostrą (samozwańczą, ale jednak) i daleko jej było do zebrania łatki sztampowej "zazdrosnej blondyny". Szczególnie, że miała różowe włosy, duuuh. Słowem - jest to typ shortu, jaki powinien pojawiać się częściej i gęściej. Stanowi miły przerywnik życia, jest zrealizowany z pomysłem i dbałością o stronę wizualną, prezentuje ciekawe zagadnienie i faktycznie potrafi nim operować tak, aby sprawić przyjemność odbiorcy w różnym wieku. Polecam gorąco - tym mocniej, bo lato.

7/10 - wiesz, że ten romans musi się udać, jeśli w scenie z fajerwerkami występuje dziewczyna porozumiewająca się za pomocą tabliczek z wierszami. Wytrych fabularny życia.

Sewayaki Kitsune no Senko-san

Sięganie po tę serię pod wieloma względami było skokiem na głęboką... hmm... zaspę?

Nakano jest przeciętnej klasy korposzczurem pracującym przy programowaniu czegośtam (oni zawsze coś tam srogo programują, w tej całej Japonii), a że ma dobre serduszko, to często zwalana jest na niego dodatkowa robota. Ma jednak świadomość, że jeśli potrwa to choć trochę dłużej, to się zwyczajnie zamęczy na śmierć, a to znów napędza w nim spiralę zrezygnowania i totalnego marazmu. Pewnego dnia jednak po powrocie do swojego mieszkania Nakano trafia na stojącą przy kuchence dziewczynkę o lisich uszach i ogonie, która wita go z ogromnym uśmiechem na ustach. Ki to pierun?! Włamywaczka? Cosplayerka? Wyłudzaczka pieniędzy metodą "na wnuczkę"? Ale nie, przecież to anime, więc urocza bohaterka ma na imię Senko, jest boginią i ma, rzecz jasna, legalne 800 lat.

Policja już się zbliża, już puka do mych drzwi... I oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo podejrzane jest oglądanie tej serii, a gwoździem do trumny będzie twierdzenie, że tak, to bardzo miłe, wartościowe, pouczające anime. No bo spójrzcie - przecież to ma w obsadzie małą dziewczynkę i dorosłego faceta, którzy mieszkają razem pod jednym dachem i zachowują się jak stare małżeństwo. Jeśli to nie łamie ze czterdziestu paragrafów, to w Polsce panuje właśnie miły chłodek. Ale już odkładając kpiny na bok. Senko-san to nie żaden romans ani inny festiwal fapa... znaczy, żadne ecchi - choć oczywiście zostawia sobie furtkę na mruganie oczkiem do tych wszystkich fanów furry, którzy potem będą rzucać hajsem w poduszki i figurki z lisiczkami - tylko obyczajówka trafiająca prosto w serca spracowanych korposzczórów. Owszem, obiera sobie dość wątpliwą stylistykę, a fetysz Nakano do puszystych ogonków to niezaprzeczalny fakt, jednak poza typowymi motywami napędzającymi sprzedaż, seria niesie za sobą mnóstwo pozytywnego przekazu. Że dobrze jest mieć kogoś, kto postawi cię do pionu. Że trzeba dbać o swoje zdrowie psychiczne. Że po ciężkiej pracy należy się solidny odpoczynek. Że warto czasami zatrzymać się i spojrzeć na chłodno na swoje życie. Nie jest to rzecz jasna terapia na każde zmartwienie pracoholika - i trochę żałuję, że nie postarano się o rozwój Nakano w samej pracy, żeby na przykład pokazano, że powiedział kiedyś "nie", gdy beznadziejny kumpel starał się zrzucić na niego więcej roboty - ale też nie można mieć wszystkiego. Niemniej z powierzonego zadania anime wywiązuje się na piękną piątkę z minusem za postać Shiro (uch, strasznie jej nie lubię), bo jest ładne, odprężające i idealne dla obu płci. Więc czego chcieć więcej?

7/10 - będę tęsknić za cotygodniową dawką Senko do snu. Nikt tak pięknie mi nie mówił, że jestem dobrym chłopcem... och, wait...

Shingeki no Kyojin Season 3 Part 2

Głowa chyba każdego widza, który próbował przetworzyć ostatni, przeładowany zwrotami akcji sezon.

Gdy polityczne szambo zostało już sprawnie uporządkowane, a Eren przeszedł intensywny trening umożliwiający mu korzystanie z nowych utwardzających mocy, czas na podjęcie się misji ostatecznej - ruszenie do Shiganshiny, zalepienie dziur, przez które przenikają tytany i odbicie terenów zza muru Maria. Dodatkowym, choć nieco bardziej tajnym celem jest dostanie się do piwnicy pod domem Erena, gdzie ma się znajdować wiedza o funkcjonowaniu obecnego świata, choć nie ma co się tym rozpraszać, bo akcja łatwa nie będzie. W końcu gdzieś w Shiganshimie kryje się znajomy wróg, który ewidentnie ma chrapkę na Erena...

Panie i panowie - mamy to. Piwnica. Miejsce, do którego wszyscy zmierzaliśmy od sześciu pieprzonych lat, a które miało nam odpowiedzieć na wszystkie dręczące nas już od pierwszych odcinków pytania: czy faktycznie cała ludzkość zniknęła z powierzchni ziemi? Skąd w ogóle się wzięli tytani? Jak ich pokonać? No i najważniejsze - czy gdzieś tam za murami jest jakaś wielka, słona woda? I stało się. Wiemy już, jak bardzo porypana jest obecnie sytuacja naszej wesołej gromadki bohaterów (przynajmniej tych, którzy przeżyli, a nie wszystkim się ta sztuka powiodła) i do czego zmierza olbrzymi konflikt, który zakończy się wraz z finałowym sezonem w 2020 roku. I chociaż dalej mam żal o te ogromne przerwy i ciachania sezonów na drobne połówki, to muszę przyznać, że przynajmniej dano nam satysfakcjonujący quasi-finał tej za-murowej części historii. Wizualnie była to uczta dla oczu, fabuła naprawdę nie zawodziła, główni bohaterowie ginęli aż miło, emocje czuło się do samego końca i oczywiście żal, że pewnie nieprędko pojawi się na horyzoncie seria równie nieszablonowa, bogata i ciekawa, że byłaby w stanie poderwać w stan gotowości fanów z absolutnie całego świata (i nie, nie sądzę, że zbliżająca się Vinland Saga od tego samego studia zdoła coś ugrać na tym polu). Jedyne, na co mogę i będę narzekać, to na opening i ending, które na tle tych z pierwszego i drugiego sezonu wypadły strasznie blado. Niby nie można mieć wszystkiego, ale no... mogli nam chociaż jakoś osłodzić ten rok oczekiwania na kontynuację...

8/10 - Chapeau-bas dla studia WIT, że jednak chcą doprowadzić tę historię do finału. Teraz zobaczymy, czy plotki o zmianie ekipy twórców się potwierdzą...

Tate no Yuusha no Nariagari

Toż to silna, niezależna kobieta, która żadnych furasów się nie boi!

Jak pokazał już przykład Kazumy z KonoSuby czy Subaru z Re:Zero, wychodzenie ze swojej otaku-jaskini rzadko kiedy kończy się dobrze. Kiedy więc nasz protagonista, dwudziestoletni Naofumi Iwatani idzie do biblioteki wypożyczyć nowy zapas light nowelek do czytania, pewna księga błyska tajemniczym światłem i przenosi chłopaka do innego świata. Obok niego pojawia się jeszcze trzech innych typków, a każdy jest wyposażony w jedną broń: miecz, lancę, łuk i... tarczę. Tarcza jest oczywiście atrybutem lamusa Naofumiego, który na dodatek nie może dzierżyć żadnego innego oręża poza tym jednym. Z tego (oraz wielu innych) powodu nikt nie pali się, żeby traktować protagonistę szczególnie poważnie. Znacznie gorzej robi się jednak wtedy, że przez brudną zagrywkę koleżanki z nowo utworzonej drużyny Naofumi zostaje niesłusznie oskarżony o napaść i pozbawiony czegokolwiek.

Z tymi isekaiami to jest często śliska sprawa. To prawda, że ostatnimi czasy pojawia się coraz więcej intrygujących wariacji w temacie tego, jakie moce może posiadać główny bohater (może być nieustannie wskrzeszany, może być nerwową loli obdarzoną niesamowitym zmysłem taktycznym, a może być samoadaptującym się glutem), co w efekcie potrafi całkiem nieźle urozmaicać fabułę zdawałoby się stereotypowego, niewartego uwagi średniaka. Ale Pan Tarczownik z tego utartego schematu średniaka niestety nie zdołał wyskoczyć, a pod koniec to chyba nawet wpadł pod koła rozpędzonego wozu sztampy. Chociaż nie, sztampa to też zbyt łagodne określenie. Tu przeważał kicz i zagrania poniżej pasa stosowane tylko po to, żeby wzbudzić w widzu jakieś intensywne emocje. Gorzej, że niemal nieustannie chodziło tu o wkurzanie się na obsadę drugoplanową oraz tło, którzy - ojojojoj, jakież to niesprawiedliwe! - uwzięli się na tego dobrego głównego bohatera, pomiatali nim i przy każdej nadarzającej się okazji traktowali go jak najgorszego zbrodniarza. Owszem, na samym początku miało to swój cel, by odłączyć Naofumiego od reszty i nieco podrasować jego charakterek z prostolinijnego naiwniaka w interesownego gbura, dlatego pierwsza połowa serii wypada dość solidnie. Najmilej wspominam te wszystkie drobne misje wykonywane tylko po to, żeby związać koniec z końcem i pokazać interakcje z prostym ludem. Nie rozumiem jednak i nie chcę zrozumieć, co się stało później, po co był ten cały bullshit z królem i panną Biczą oraz czemu Królowa nie mogła posprzątać tego od razu. Finał za to kompletnie nie ma sensu, czy to pod względem nagłego zresetowania porozumienia między Naofumim i pozostałą trójką Bohaterów, czy też Biczy panoszącej się po zamku, skoro miała zostać wygnana. Okej, wykonanie audiowizualne faktycznie stoi powyżej przeciętnej i na tle wszystkich isekajów ze smartfonami czy wnuczkami magów jest na czym zawiesić oko oraz ucho. Ale czy kontynuacja jest mi do koniecznie potrzebna szczęścia potrzebna? Ych... nieee, temu panu chyba już podziękujemy, bo wiadomo, że znowu będzie płacz i zgrzytanie zębów...

6/10 - doceniam starania, by przedstawić nieszablonową moc i przeklinam wykorzystane schematy, na czele z haremem składającym się wyłącznie z samych loli bądź utajonych loli. Naprawdę, mamy już 2019 rok, są subtelniejsze sposoby, żeby obnosić się ze swoimi fantazjami...



Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika 

Zdaję sobie sprawę, że Sarazanmai trochę oszukiwało i do znudzenia mieliło wiele scen, ale to trochę tak, jakby narzekać, że mahou shoujo mają co odcinek sceny transformacji. Ważne jednak, że zrobiono to mega estetycznie i z dbałością o detale (których było od zatrzęsienia), za co ostatecznie należą się gromkie brawka.
 
Najlepsza muzyka 

I znów wśród grona wyróżnionych ląduje Sarazanmai, ale tym razem nie mam żadnych zastrzeżeń co do efektu końcowego - muzyka tutaj to świetny miks tradycyjnych klimatów japońskich wykorzystujących takie instrumenty jak chociażby koto, odrobinka niekonwencjonalnego jazzu plus nieskrępowana radocha, przez którą większość tekstów piosenek opiera się na nuceniu "kapapa" bądź "sara".

Najlepszy opening/ending
 

I po raz trzeci wygrywa Sarazanmai z openingiem "Masara" od grupy KANA-BOON. Piosenka tak niesamowicie wpada w ucho, że nie umiałam w żaden sposób pominąć czołówki przed odcinkiem. Zresztą, sam klip wyładowany pozami (is this a JoJo reference?) oraz kolorowymi szczegółami naprawdę wyróżnia się na tle całego sezonu.

Najlepsza postać

Zwycięzca wyklarował się stosunkowo niedawno, bo tak późno Netflix zaplanował premierę... niemniej uważam, że Tadano z
Aggressive Retsuko (ONA) 2nd Season pokazał coś zupełnie innego i intrygującego w kwestii przestawienia bogatego geniusza, który wcale nie myśli jak tu, buahahaha, podbić cały świat, ale ma godne podziwu ambicje oraz bardzo poukładane w głowie. Widzę w nim ogromny potencjał na kolejne sezony, o ile twórcy będą chcieli kontynuować serię.

Moje OTP

Dalej mocno kibicuję relacji Haida x Retsuko, która w tym sezonie zdecydowanie zeszła na dalszy plan, ale też dałam się oczarować relacji Tadano x Retsuko z
Aggressive Retsuko (ONA) 2nd Season, która wypadła mega naturalnie i, niestety, musiała równie naturalnie zmierzyć się z tą gorszą stroną życia.

Największe feelsy:
Jako człowiek, który cierpi na przewlekłą dolegliwość zwaną "praca", Sewayaki Kitsune no Senko-san sprawiło, że często utożsamiałam się z Nakano i cierpiałam razem z nim, gdy życie wrzucało mu kolejne kłody pod nogi. Nie zdziwię się nawet, jeśli i nad moimi ramionami wisi taki ciemny glut... o ile to nie zabłąkany Venom...


Największe wtf?!
 

To tylko ocena na podstawie całych, hoho!, dwóch odcinków, ale wciąż nie umiem wyjść z podziwu, jak bardzo Fairy gone było żadne. Studio, które sławi się wręcz umiejętnością opowiadania o ludzkich dramatach, zrobiło serię tak bezbarwną i płytką, że wow. To już się chyba kwalifikuje pod syndrom Glasslipa...
 
Moje guilty pleasure 

Nie wiem, jak inaczej można nazwać to, kiedy ogląda się serię do końca z pełną świadomością trwającą już od pierwszego odcinka, że wlepi jej się soczystą dwóję. A jednak. Joshikausei to seria tak zła, że nawet nie jest dobra - po prostu jest dowodem na to, że nawet małpa przy odpowiednim zacięciu trenerów może zostać animatorem.

Największy zawód
 

Może nawet nie zorientowałabym się, że to mnie tak boli, gdybym nie sięgnęła nieco wcześniej po mangę. I niestety, przez Hitoribocchi no Marumaru Seikatsu oberwałam rykoszetem z nadziejami, które nie zostały spełnione. Będzie to dla mnie nauczka, żeby zawsze działać w tylko jedną, słuszną stronę - najpierw słabe anime, potem lepsza manga.

Najlepsza kontynuacja
 

Było trochę niezłych kandydatów w tej kategorii i trzeba oddać Bezdomnym Literatom czy Aggretsuko, że to świetne serie, ale Shingeki no Kyojin Season 3 Part 2 dało jednak najwięcej solidnego mięska i jeszcze podlało to sosikiem z ogłoszenia finału. Poproszę taki czwarty sezon i będzie ocien vkusno.

Najlepsza nowa seria
 

W przypadku nowszych serii już nie umiem emanować aż takim optymizmem, ale jak już tak patrzę na wyniki cząstkowe, to chyba trzeba oddać sprawiedliwość, że Sarazanmai było bardzo charakterystyczne i, hmm... jakieś? Nie sądzę, żeby na dłuższą metę fabuła zapadała w pamięć, ale z pewnością serię warto znać. W końcu to ten rzadki przypadek milszej strony Ikuhary, który zapewnił bohaterom szczęśliwe zakończenie.

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. ‘bry. Przytoczyłam się z obiecanym raportem o buahahaha zuym z Magmela.
    Otóż ów zuy pojawia się w sumie dopiero w trzecim odcinku od końca (bo wtedy też zaczyna się jakakolwiek fabuła) i jest po prostu z przeszłości tej towarzyszącej loli i jest zuy bo był dla niej niedobry (tortury, takie tam), a jakiegoś czystego mega związku z samym kontynentem nie ma.
    Jak o Magmelu mowa, podtrzymuję pierwsze wrażenie: niskobudżetowy zapychacz czasu, który tak długo nie mógł wejść na Ścieżkę Fabuły, skacząc dookoła i trafić nie mogąc, że jak już na nią wdepnął, zrobiło się dziwnie i nie pasowało i w sumie yyyy...?
    Seria otrzymuje ode mnie wyróżnienie „najlepszej przygodówki” sezonu z racji tego ile się nagimnastykowałam żeby ją gdzieś obejrzeć. To, że od połowy sezonu hiszpańskie suby to jedno, Dziab, ostatni odcinek dorwałam (przynajmniej na razie) ino z rosyjskim lektorem. Jeszcze nigdy nie oglądałam chińskiej bajki z rosyjskim lektorem, Magmelu, order za poszerzenie horyzontów.
    No cóż, przygoda głównie dla mnie, w kopaniu po internetach.

    Jak o dziwnym podejściu do fabuły mowa, to rzucę jeszcze, że Mayonaka Occult z kolei się jakby… zataczała na tej Ścieżce Fabuły? W sensie, w przeciwieństwie do zamierzenie epizodycznego Magmela Mayonaka niby GDZIEŚ chciała dojść. I się starała. Naprawdę! Ino ni hugo nie jestem w stanie powiedzieć gdzie to miało być.

    O Dororo napisałaś w sumie wszystko co i ja bym mogła powiedzieć. Część potworotygodniowa w moim odczuciu lepsza, fabularna jakoś zgrzytała.
    A z kontynuacji, co z Karakuri Circus? Też się właśnie skończyło, początek spoko, końcówka porozwiązywała wątki, ale drugi cour mnie trochę nużył – tak jak rozumiem symbolikę że on i ona wyglądają kropka w kropkę jak wspominane postacie z przeszłości bo wow, przeznaczenie itd., tak ten zabieg do mnie nie trafia. Ogólna ocena u mnie w sumie taka sama jak Ushio to Tora – kciuk aprobaty w górę, pokiwać głową, myślami raczej za dużo nie wracać.

    One Punch Man 2 porwał mnie znacznie mniej niż pierwszy sezon (a właściwie wcale) (w sumie to dalej mniej, nieważne), ale nie przez temat tabu animację, ale zwyczajnie działo się wszystko na raz: turniej, Garou, potwory, turniej, turniej, znów Garou, potwory, Sonic z rozwolnieniem, Garou, koniec turnieju, włażą potwory, Genos leje potwora, Garou leje bohaterów… a Saitama gdzieś w tle się kręci i łapie perukę albo gra w gry u Króla.
    Raz, że łysego w pelerynie mi w tym sezonie brakowało, dwa, że działo się na raz tyle, że w efekcie nic nie przykuło mojej uwagi tak porządnie. Choć tu też przypuszczam trochę wina pierwowzoru mangowego.
    Eh.

    Ukrytą cieszynką sezonu stało się dla mnie przypadkiem Robihachi, polecone przez znajomą po cameo Wombata z Binan LOVE!. Jak się okazało, to seria od tych samych producentów, co za tym idzie: z tym samym specyficznym poczuciem humoru (#mnieśmieszy #możeszosądzać), chaosem totalnym i zmieszaniem paru różnych gatunków. W gruncie rzeczy może obiektywnie wysokich lotów to nie jest, ale (wstyd przyznać!) wyczekiwałam poniedziałków.
    Skrótowo: trochu anime drogi (na Isekandar, planetę, gdzie spełniają się marzenia!), trochu mecha (mimo że to tylko gigantycznych rozmiarów figurka), trochu pościg (pożyczkodawcy za spłukanym głównym i to niekoniecznie w celu jedynie odzyskania pieniędzy), trochu parodia podboju kosmosu (im dalej tym dziwniej), trochu absurdalne sytuacje, trochu wszystko. Melodyjkę z eyecatcha dalej nucę, taka chwytliwa, cho, lecimy na Isekandar!
    Dobrym podsumowaniem serii jest to, że w jednym odcinku ekipa dała napis „Not sure what kind of anime this is anymore (heh)” , a ending polecam Ci włączyć i obejrzeć, bo idealnie pasuje do Twojego zestawienia tanecznych openingów & endingów. (Nie, serio. Obejrzyj.)
    A ten karton na ludzi zagubionych życiowo powinien mieć osobny profil postaci na dowolnej wiki czy MALu.

    O Aggretsuko powiem tylko że tumblrowe komentarze o tym jak bardzo zmienili charakter Anaia w stosunku do oryginalnych minutowych odcinków skłoniły mnie do obejrzenia tych shortów i potwierdzam te komentarze – co tu się to ja nawet nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. M.W., ja naprawdę podziwiam w Tobie zapał, żeby te wszystkie - jak to ładnie ujęłaś - niskobudżetowe zapychacze sezonu z takim poświęceniem oglądać. Hiszpańskie suby i rosyjski lektor? Wow, nawet jak ostatnio miałam problem, żeby znaleźć tłumaczenie ostatnich odcinków takiego chińskiego shorta z ludźmi-kotami, to jednak nie byłam jeszcze aż tak zdesperowana. No a Magmel to nawet nie bezbolesny, trzyminutowy short. Podziwiam, serio. Order z czekolady Ci się należy - żeby go zjeść i pocieszyć się po tej męce.

      Mayonaka - no to samo. Co się działo z tymi średniakami na wiosnę? Aczkolwiek dziękuję za relację z frontu, na pewno oszczędzę sobie trudu, jeśli mnie kiedykolwiek złapie chcica na nadrabianie jakichś niszowych bajek D:

      Dororo - pozostaje mi tylko uścisnąć Ci rękę :)

      Karakuri Circus nie oglądałam (znam tylko cały jeden opening, co nie przeszkadzało mi swego czasu go uhonorować), więc nie wiedziałam nawet, że to dopiero teraz się skończyło :O

      Ta rozdziabdziana fabuła One Punch Mana 2 pozwoliła nawet łatwiej obniżyć oczekiwania co do grafiki i tak, wtedy oglądało się jak typową produkcję od J.C.Staffu (a trzeci Index czy ostatnie sezony Shokugeki już pokazały, jakiego poziomu trzeba się spodziewać). I jako że już odbębniłam ostatni odcinek, to dopowiem jeszcze tyle - wiedziałam. Tak bardzo urwali wątki, że przyjaciółka spoza fandomu, która jednego jedynego OPM oglądała na bieżąco, była zupełnie zdezorientowana, że to ostatni odcinek. Aż musiałam ją upewniać, że to tak na serio. I potwierdzam, że akurat bardzo od mangi w sposobie przeskakiwania między wątkami wcale nie odeszli. Tam też się dzieje taki kociokwik (polskie wydanie jeszcze nie dogoniło końcówki anime), tylko trochę ładniejszy. Natomiast pierwowzór od ONE'a nie miał w ogóle żadnego turnieju, więc tam na pewno wyszło to bardziej zwarcie, jeśli historia posuwała się zgodnie z losami Garou przeplatanymi potworami (co się akurat uzupełniało).

      Aaa, to dlatego ostatecznie wymiękłam w połowie odcinka ^^" Za Binana też nigdy nie umiałam się wziąć, więc już rozumiem, skąd ta podświadoma ucieczka w wyparcie.
      Ale wow, ten ending jest naprawdę dobry! Pięknie zanimowane ruchy bioderek! Idealnie wykonana synchronizacja kroków, żeby nie wyglądały jak skopiowane! Tu nie ma mowy o żadnym brzydkim quality :O Jak się uzbiera do kolejnej topki wystarczająco rzeczy, to jak nic wyląduje w pierwszej trójce.

      A z Aggretsuko to mnie nieźle zażyłaś. Charakter Anaia został aż tak zmieniony? *klika klika klika* ...oł szyt. Serio. To kompletnie nie ten borsuk co wcześniej. Boże, ile by mi to traum zaoszczędziło, gdyby to był ten miły, przylepiony do Retsuko świeżak. Znaczy spoko, ten nowy Anai też ma sens, bo tak naprawdę bywa, ale to chyba mogli zrobić zupełnie nową postać albo chociaż zmienić jakąś inną, która byłaby od początku bliższa...
      A może w trzecim sezonie Anai założy fanklub Retsuko, kto wie...?

      Jak zawsze dzięki za komentarz, cieszę się, że mam się dla kogo starać z podsumowaniami <3

      Usuń