Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal! - pierwsze wrażenia z sezonu anime (lato 2019)

Aloha! *potrząsa bioderkami okolonymi spódniczką z zeschniętego siana* Kto by się spodziewał, że nie tylko lato zafunduje nam pełen przekrój pogodowy, ale również japońska telewizja okaże się nader łaskawa i zamiast zapychać ramówkę zupełnie-byle-czym, będzie się starać przyciągnąć widzów jak się tylko da. O dziwo szczególnie mocno zaznaczył się w letnich seriach wszechobecny motyw survivalu - czy to na bezludnej wyspie, czy na nieprzejednanej Islandii, czy w post-apokaliptycznym-trochę-prehistorycznym świecie rodem z epoki kamienia łupanego, czy w kosmicznym niebycie. I my też musimy przeżyć - ten odbierający siły witalne skwar oraz nudę w razie niepogody. Na szczęście jest z czego wybierać, dlatego przygotowałam dla was opisy całych 16 nowiutkich serii (no chyba że byliście zaznajomieni z facebookowym spamem Podajnika, wtedy już wszystko wiecie).

Ten uczuć, kiedy boisz się, że jakość dobrej serii nagle popsuje się gdzieś przy ósmym odcinku...


Araburu Kisetsu no Otome-domo yo.

Cześć, jestem Zdzisław, mam pięćdziesiąt cztery lata i właśnie zrobiłem sobie operację plastyczną w Tajlandii.

Kazusa uczęszcza w liceum do Klubu Literatury, do którego należy również czwórka innych dziewcząt. Wydawałoby się, że jest to ostoja kultury i miejsce, gdzie zahukana dusza może odnaleźć chwilę spokoju na umysłowy relaks. No... w sumie trochę nie do końca, ponieważ klubowiczki wcale nie biorą na warsztat klasycznej literatury opiewającej czyny samurajów czy poruszającej różne metaforyczne zagadnienia, ale książki znacznie bardziej współczesne i kręcące się wokół dorosłych tematów. Tak, takie rzeczy. W japońskiej szkole. Nie do wiary. Oczywiście dziewczyny starają się podchodzić do zagadnień z pewną rezerwą i naukową wnikliwością, ale wszystko zmienia się w momencie, kiedy jedna z nich - Sugawara - na pytanie odnośnie tego, co chciałaby zrobić, gdyby dowiedziała się, że niebawem umrze, odpowiada "chciałabym spróbować seksu".

Och! OCH! Co to był za soczysty kop w jaja tych wszystkich przesłodzonych i przeniewinnionych shoujo! A jakie to było dobre! Okrutnie spłakałam się ze śmiechu przy tutejszym, dość mocno bezpruderyjnym humorze, ale nie z samego faktu, że o, hłe hłe, wszystko kojarzy się bohaterkom z seksem - po prostu słyszałam uszyma duszy te roztrzaskiwane w drobny mak duszyczki niewiniątek, myśląc sobie "taaak, byłam tam, widziałam to". Chyba każdy w liceum przeżywał taki moment oświecenia, jeśli nie w tych zupełnie podstawowych sprawach, to przynajmniej na poziomie ciekawostek z gatunku wszelakich. Jestem jednak pod wielkim wrażeniem, jak dobrze uchowała się niewinność głównej bohaterki, skoro nie tylko w klasie ma dość odważnie poczynające sobie koleżanki, ale również w klubie rozwija niesamowicie postrzeganie na zabawy dorosłych. A moment, kiedy spływa na nią objawienie, że przecież jej mama nie jest już dziewicą (no shit, Sherlock!) to była czysta perła. Jednocześnie animacja tej serii stoi na wysokim poziomie i sprawia wrażenie, jakby to była podrasowana do potęgi shoujo wersja Sora Yori mo Tooi Basho. Chyba po raz pierwszy Mari Okada pracująca przy scenariuszu zdobyła moje serce już po pierwszym odcinku i wiem, że z niecierpliwością będę śledzić dalsze poczynania bohaterek na drodze do stawienia czoła dorosłości (tej prawdziwej, związanej z uporządkowaniem myśli).

Bem

Stoimy, nudzimy się, czekamy... może kiedyś pojawi się Fabuła-chan...

W pewnym mieście (nazywanym przez miejscowych Zewnętrzem) nie wiedzie się za dobrze - na porządku dziennym są tu rozboje, pobicia, kradzieże i zabójstwa w tajemniczych okolicznościach. Oficer Sonia Summers zostaje przydzielona do służby w tym miejscu i niemal z marszu zostaje wplątana w sprawę seryjnego mordercy, który... topi ofiary, chociaż w pobliżu nie ma żadnej wody. My wiemy jednak zza kulis, że łapska maczają w tym - a nawet cały się macza - nadnaturalne, youkaio-podobne byty. O dziwo sprawiedliwość też ma swoich nie do końca ludzkich obrońców: mężczyznę o aparycji gangstera imieniem Bem, płomiennorudą nastolatkę Belę i małego chłopaka zwanego Belim. Najciekawsze jest w tym wszystkim to, że jak strona zła zdaje się rozkoszować mocami, tak trójka protagonistów walczy, aby samemu zostać kiedyś ludźmi.

Wzorem Fruits Basket czy Dororo, Bem jest kolejnym rebootem anime, które miało już nie jedną, nie dwie, ale kilka odsłon, z których najstarsza sięga aż roku 1968. Tak, to nawet Hyakkimaru to Dororo jest młodsze! Oczywiście na współczesne potrzeby mocno przemodelowano projekty postaci - co widać szczególnie w przypadku Beli, która kiedyś była czterdziestoletnią brunetką o kiepskim guście do ubrań - i osadzono historię w znacznie brudniejszej otoczce. Niestety, chociaż zamiary były dobre i może nawet historia ma potencjał, jednak taniość wykonania aż wali po oczach. Nikt nawet nie starał się przy tworzeniu teł (znaczy, może i się starał, ale ograniczyło się to jedynie do komputerowo obrobionego mostu), a zaprezentowane postacie wydawały się tak wewnętrznie martwe i płaskie, że ciężko mi pałać do nich sympatią czy nawet czuć prozaiczne zainteresowanie. Najgorzej wypadła w tym wszystkim oficer Sonia, która chyba ma robić za praworządną aż do porzygu sojuszniczkę B-składu... znaczy, sojuszniczkę za jakieś parę odcinków, bo póki co brak jej podstawowego instynktu samozachowawczego i robi za damę do ratowania niż realną pomoc, choćby umysłową. Nie sądzę, żeby kogokolwiek chwyciło to za serce. Właściwie nie sądzę, żeby komukolwiek choćby tyłek z żalu ścisnęło...

Cop Craft

A co to za śmieszna ramka? A co to za człowiek tam z przodu? Że co? "Zostaw, to otaku, lepiej ich nie dokarmiać"?

Piętnaście lat temu gdzieś na Pacyfiku pojawiła się magiczna brama, która połączyła nasz świat ze światem zamieszkanym przez wróżki i potwory. W nie tak odległym mieście San Teresa zaczęli się przez to osiedlać imigranci z obu przylegających do siebie wymiarów, doprowadzając do tego, że lokalna policja musiała zacząć zajmować się dwukrotnie większym smrodem niż normalnie. Narkotyki, prostytucja, handel bronią - niby norma, ale jednak gorsza, gdy zamieszani są w to przybysze z innego świata, którzy mogą operować nawet magią. Kei Matoba jest właśnie takim oficerem policji, który razem ze swoim partnerem próbuje przyskrzynić handlarzy żywym towarem (i to bardzo żywym, bo chodzi o wróżkę). Niestety sytuacja niespodziewanie wymyka się spod kontroli, kumpel zostaje brutalnie zabity, jeden z przestępców zbiega razem z towarem, a Kei zostaje z palącą go chęcią odpłacenia się pięknym za nadobne. W tym celu musi przyjąć pomoc Tirany, szlachetnej wojowniczki pochodzącej ze świata zza bramy, która będzie się starać odbić uprowadzoną wróżkę z rąk porywaczy.

Trailery zapowiadały raczej niemrawą przygodówkę z próbą podpicowania fabuły przez wprowadzenie paru magicznych dupereli (przecież isekaie takie w modzie)... a tu się okazało, że to jest naprawdę konkretna seria akcji okraszona motywami rodem z buddy cop movie! Po pierwsze twórcy się tu nie pieprzą i już w pierwszych minutach pokazują nam soczystego trupa z wszystkimi finezyjnymi szczegółami śmierci przez zgruchotanie karku, po czym bardzo zwięźle prezentują, jak funkcjonuje ten świat i o co ma chodzić w pierwszej sprawie do rozwikłania. Po drugie ekspozycja została przeprowadzona sprawnie i bezboleśnie, bez zarzucania widza milionem nic nieznaczących nazw. Handluje się wróżkami w słoikach, można z nich robić narkotyki, złego bandziora kontroluje jakiś czarownik i już, jedziemy z całym koksem. Po trzecie - grafika jest przyjemna i zadziwiająco płynna. Wychodzi więc z tego takie Kekkai Sensen znacznie bardziej na serio, ale jednocześnie wciąż jest w tym odrobina uroku i napięcia, zupełnie jak w starym, dobrym Darker than Black (swoją drogą wszędzie bramy, bramy wszędzie). O dziwo jestem na tak, z największymi nadziejami pokładanymi w kreację Keia, u którego czuć póki co, że uchodzi za takiego rasowego detektywa, który umie węszyć w ciemnych uliczkach i nie certoli się, gdy jakieś pomniejsze łebki próbują naciągnąć go na kasę. Jestem ciekawa, w którą rozwinie się ten bohater i życzę mu tylko, żeby ominął go kryzys wieku nie-tak-średniego jak to było kiedyś u Heia.

Dr. Stone

Takie pogo dla dobra nauki to ja rozumiem!

Kwiatki kwitły, pszczółki bzyczały, ludzkość żyła sobie swoim spokojnym, wygodnym, komercyjnym życiem, a japońscy licealiści wciąż mieli problem z wydukaniem miłosnego wyznania - przynajmniej tak było do momentu, aż nad światem nie rozbłysło tajemnicze, zielone światło, które spowodowało, że wszyscy ludzie (oraz ptaki, z jakiegoś powodu) przeobrazili się w kamienne posągi. Koniec anime, można się rozejść... gdyby nie to, że po 3700 lat ze snu wreszcie budzą się pierwsi ludzie. Senkuu jest domorosłym naukowcem, a Taiju jego kumplem-mięśniakiem, dlatego razem stanowią duet nie do zdarcia, który nie tylko planuje przebudzić pozostałych ludzi oraz rozwiązać zagadkę ich nagłego spetryfikowania, ale też przywrócić cywilizację do dawnej świetności.

Chociaż Dr. Stone jest określany mianem shounena, to na ten moment porzućcie marzenia o emocjonujących walkach na młotki i dzidy rodem z epoki kamienia łupanego. Póki co głównym wątkiem będzie tu survival (już trzeci raz tego lata! co to za jakiś dziwny sezon?!), w trakcie którego będzie można zdobyć dużo cennej, naukowej wiedzy. Jako chemik z wyboru zawodowego jestem tym bardziej niż bardzo zadowolona, a ilość przewijających się w openingu wzorów strukturalnych przywodzi mi na myśl najpiękniejsze lata młodości spędzone na sprawdzianach z chemii organicznej *ironia mode off* Ale tak, to wciąż miła odmiana od magicznych mocy pochodzących spomiędzy pośladków strony. Dwójka głównych bohaterów ma dość... intensywne charakterki, jednak da się ich lubić (tym bardziej, że Senkuu rzuca pyszne suchary). Gorzej z lubieniem projektów postaci, ale cóż, taka już uroda kreski Boichiego oraz mody na protagonistów, których włosy zakrzywiają grawitację nawet wtedy, gdy cała reszta trzyma się blisko twardej nauki. Czekam ogromnie na rozwiązanie zagadki skamienienia - choć nie mam złudzeń, że wyjaśnieniem będzie jakieś magiczne mumbo-jumbo - no i oczywiście za dalsze wynalazki, które naprawią świat. A sól i bimber z pierwszego odcinka z pewnością do nich należą!

Dumbbell Nan Kilo Moteru?

Potęgo Mocarnego Tricepsa, make up!

Pewnego dnia przyjaciółka Hibiki Sakury wytyka jej, że dziewczyna stała się... cóż... nieco bardziej obła niż wcześniej, więc wskazane jest, żeby wreszcie się za siebie wzięła. Początkowo Hibiki stara się więc ćwiczyć na własną rękę w domu, ale szybko dochodzi do wniosku, że brakuje jej motywacji. Wobec tego postanawia zapisać się do profesjonalnej siłowni, licząc na to, że jakiś miły trener personalny wskaże jej drogę ku upragnionej sylwetce. I faktycznie, w siłowni Silverman nasza główna bohaterka poznaje sympatycznego, urodziwego instruktora imieniem Machio, który będzie ją wspierał w zbudowaniu formy... tylko nikt nie mówił, że tu będzie chodzić o rzeźbę kulturysty!

Co sezon pojawia się jakieś nowe, zaskakujące anime, gdzie słodkie dziewczynki robią coś mocno nietypowego. Tym razem wybór padł na siłownię, co stanowi jednocześnie bogate źródło dla komediowych scenek, dla uzasadnionych ecchi-ujęć oraz dla frustracji, kiedy ty, widzu, siedzisz przed ekranem i wpierdzielasz chipsy, jednocześnie oglądając, jak rysowane licealistki mają więcej zapału niż ty *chowa za siebie paczkę chrupek, które faktycznie jadła do seansu* Jednocześnie nie szczędzono nam bardzo cennych ciekawostek - na przykład jak poprawnie wykonywać jakieś ćwiczenia i do wzmocnienia jakich mięśni się przydają - a animacja, jak przystało na studio Doga Kogo, jest płynna i niesamowicie przyjemna w odbiorze. Ogólnie bardzo polecam, bo to typ komedii, w której każdy znajdzie dla siebie coś wartościowego: jak nie odrobinę zapału, żeby wziąć się za siebie, to chociaż parę ładnych ujęć na bicepsy i tricepsy.

Enen no Shouboutai

Też chciałabym się tak palić do roboty w poniedziałki...

Nawet dzieci dobrze to wiedzą, że świat jest pełen zagrożeń - złodziejaszków, seryjnych morderców, nieuczciwych przedstawicieli sieci komórkowych... że codziennie gdzieś zdarza się jakaś przykra śmierć z powodu wypadków drogowych, zawałów serca albo... samozapłonu. Z tymi ostatnimi ofiarami, którzy określani są mianem Infernali i wcale nie przypominają mało ruchawych trupów, muszą sobie radzić specjalnie wyszkoleni stróże należący do 8. Specjalnej Brygady Straży Pożarnej. To zdecydowanie nie jest miejsce dla leszczy, a co ważniejsze - znajdują się tam głównie osoby będące tak zwanymi kolejnymi generacjami Infernali, którzy posiadają moce kontrolowania płomieni, ale jednocześnie zachowali ludzką postać oraz duszę. Takim nowym narybkiem jest Shinra Kusakabe, chłopak o stopach aż palących mu się do roboty, który pragnie zrobić coś użytecznego ze swoją dość przeklętą mocą, a najlepiej żeby zostać bohaterem.

Po pierwsze - wooow, co to była za animacja walk! Z jednej strony mój zmysł zawodowego czepiacza się pragnie wskazać, że płomienie w tle potrafiły być przeraźliwie stockowe i nie ustępowały wcale jakości tym legendarnym z Golden Kamuy, ale jednocześnie wszystko, co działo się na pierwszym planie, było wykonane nieziemsko. Ha! W końcu ludzie babrający się przy produkcji JoJo muszą wiedzieć, co to znaczy efekciarskość! Rozumiem też, że rysowanie ognia jest bardzo niewdzięcznym zajęciem, a przy serii opowiadającej o strażakach należy oczekiwać multum ciężkich do ogarnięcia kadrów, więc wyjątkowo akceptuję, dlaczego w pewnych momentach musiano skorzystać z oczywistych skrótów. Niemniej powiem to raz, nie zamierzając się później powtarzać - właśnie takiej pracy kamery i niepowtarzalnych ujęć ciosów oczekiwałam po drugim sezonie One Punch Mana. Gdybym nosiła skarpetki, to normalnie by mi je zerwało z szoku, a że jest lato, to muszę pozostać przy tym, że spaliło je głównemu bohaterowi. Opening i ending są zrealizowane po mistrzowsku - polecam obejrzeć je nawet jeśli macie w nosie oglądanie całego anime - i już nie mogę się doczekać, co pojawi się w przyszłości. Ten Ookubo to jednak ma niesamowitą smykałkę do tworzenia świetnych wizualnie konceptów...

Given

Oho! Chyba znalazłam materiał na ulubionego chłopca sezonu.

Zdecydowanie należy zazdrościć Uenoyamie taty, ponieważ ten oddał mu w dzieciństwie swoją własną gitarę elektryczną. Chłopak był oczywiście tym faktem tak ogromnie zajarany, że starał się ze wszystkich sił, żeby jak najszybciej dorównać czołowym gwiazdom rocka. Oczywiście z czasem przyszedł moment refleksji, że to nie takie proste, później długa, mozolna praca zaczęła przynosić owoce, aż wreszcie chłopak znalazł się w liceum, grając jak złoto, ale nie mając w sobie ani odrobiny dawnego, młodzieńczego zapału. Tę miłość do muzyki na nowo budzi w Uenoyamie spotkany na szkolnych schodach chłopak, który ściska w ramionach Gibsona o pękniętych stronach. To Satou, który pojęcia o grze na gitarze nie ma absolutnie zielonego, ale mimo to pyta Uenoyamę, czy ten mógłby go tego nauczyć. I jak do tanga trzeba dwojga, tak gitarzyści najlepiej pasują do czteroosobowych zespołów, w których członków co prawda łączy muzyka, ale za to dzielą pewne demony przeszłości.

Uprzedzę lojalnie wszystkich tych, którzy trafili na ten tytuł przez absolutny przypadek - tak, to będzie BL, a konkretnie to shounen-ai, więc tak naprawdę powinniście się spodziewać dużej dawki platonicznych rozterek niż realnej, łóżkowej akcji. A skoro mamy to już za sobą, przejdźmy do właściwej treści odcinka. I wow, nie spodziewałam się, że znajdzie się tu tyle humoru i lekkości (a przynajmniej tak przedstawia to pierwszy odcinek)! Chłopaki poza Satou - który póki co należy do typu nielubianych przeze mnie "śniętych ryb" - wypadli przesympatycznie i od razu zaskarbiają sympatię widzów. Tak, nawet wanna-be-Kage-pardon-Uenoyama, który nawet jak się złości, to robi to w stonowany sposób i z przecudownym głosem Yuumy Uchidy (Ash z Banana Fish, gdyby ktoś się zastanawiał). Nawet grafika jest tu taka... taka bezpretensjonalnie szczera, mimo że jest uproszczona, oszczędna w cieniowaniu i nie stroni od momentów używania 3D modeli. Ale za to jak sprytnie to robi! W czasie krótkiego koncertu, który bohaterowie dali przy okazji pierwszej wizyty Satou w studiu, grafiki komputerowej użyto tylko w kilku momentach i tylko do animowania rąk gitarzystów, podczas gdy ich sylwetki były rysowane już zupełnie płasko. I to naprawdę dobrze ze sobą zagrało. Trzymam więc kciuki, żeby mimo swej łatki Given wyrosło na mocnego przedstawiciela sezonu, który zapewni nam solidne, obyczajowo-muzyczne anime. Takie zawsze są w cenie.

Granbelm

Tyle agresji w tej współczesnej młodzieży... tyle rage'u w gatunku mahou shoujo...

Kohinata Mangetsu jest normalną licealistką, która lubi robić znajomym drugie śniadania (jakkolwiek jest w tym fachu bardzo przeciętna), ma młodszą siostrę i... i tyle się o niej dowiadujemy, zanim dziewczyna nie zostaje wciągnięta do jakiegoś magicznego wymiaru. Żeby jednak było bardziej dramatycznie, w świecie tym odbywa się właśnie walka mechów, której Kohinata nie rozumie, ale wie jedno - trzeba spitalać w dal, żeby nie stracić życia od przypadkowego ciosu. W pewnym momencie dziewczyna zostaje ocalona przez ciemnego mecha, z którego wyłania się piękność o sterczących jej z włosów rogach. Pilotka mecha nazywa się Ernesta i tłumaczy Kohinacie, że obecny wymiar jest manifestacją usuniętej ze znanego im świata magii, natomiast walki robotów odbywające się co pełnie księżyca mają wyłonić najpotężniejszego maga, który... no, który będzie najpotężniejszy. Bo czemu nie.

Myślałam, że studiom znudziło się już tworzenie tych battle royale dla mahou shoujo, ale najwyraźniej ktoś dopiero co ocknął się z zimowego snu i stwierdził, że to genialny pomysł. Nie, wcale nie jest genialny. Jest generyczny do bólu i niczego nie zmienia to, że zamiast magicznych broni bohaterki zaopatrzono w napędzane magią mecha. Jasne, chylę czoła za to, że wreszcie po tylu latach doczekaliśmy się rysowanych ręcznie robotów, ale są one tak małymi, bezkształtnymi, zlewającymi się ze sobą brzydactwami, że to praktycznie żaden plus. Reszta to już standard - prostoduszna Madoka spotyka zaprawioną w boju Homurę... a, pardon, to nie to... różowowłosa Koyuki poznaje czarnowłosą Kano... Yuuna zaprzyjaźnia się z cichą Tougou... uch, chyba sami rozumiecie. To już zwyczajnie było. Nie mam więc złudzeń, że w ramach plottwistów dziewczynki będą tu ginąć garściami, że będzie drama, że czeka nas płacz i zgrzytanie zębów... Tylko komu to w ogóle jest do szczęścia potrzebne, hmm?

Kanata no Astra

How to pick up a girl in cosmos!

Niedaleka przyszłość roku 2061 - kosmiczne loty i wycieczki na obce planety stały się dla wszystkich chlebem powszednim. Z tego też powodu dla uczniów liceum Caird organizowany jest specjalny, pięciodniowy obóz na odludziu, w trakcie którego muszą oni współpracować z niewielką grupą losowo dobranych kolegów i koleżanek. Dla Aries Spring to niesamowita okazja, aby przeżyć przygodę swojego życia i zdobyć nowych przyjaciół po tym, jak miesiąc wcześniej przeniosła się do nowej szkoły. Niestety, beztroski kemping (hehe) za przyczyną dziwnej kuli ciemnej energii praktycznie natychmiast zmienia się w spin-off do Grawitacji, a dziewiątka uczniów zostaje wyrzucona w kosmos, bez szczególnych szans na przeżycie, a co dopiero na skontaktowanie się z domem, oddalonym o jakieś dwa tysiące lat świetlnych...

Le gasp! Co za nieoczekiwany zwrot akcji! Przecież to jest pełnoprawne sci-fi, w którym nie ma żadnych lejących się po zbrojonych pyskach mechów! Już tylko z tego względu zamierzam dalej z zainteresowaniem śledzić tę produkcję, jakkolwiek stoją za nią jeszcze inne, bardzo ciekawe plusy - jest to adaptacji pięciotomowej, całkiem nowej, zakończonej mangi, która zdobywa naprawdę solidne oceny wśród fanów; zamysł na fabułę aż do jej finału zostaje nam bardzo jasno zarysowany już w pierwszym odcinku, więc wiadomo, dokąd dążymy; no i anime w dużej mierze robi ekipa odpowiedzialna za Gakkou Gurashi!, co również jest pozytywnym sygnałem i nadzieją, że strona techniczna będzie się prezentować dobrze aż do samego finału (którego doczekamy, bo przecież to adaptacja pięciotomowej mangi). Mam oczywiście trochę uwag odnośnie wyjątkowo słabego humoru z pierwszej połowy epizodu, nieszczególnej stabilności projektu włosów głównego bohatera czy pomysłu, aby produkować to w rozdzielczości 16:9, ale może to tylko drobne wady tego pierwszego, pracochłonnego, podwójnego odcinka (przygotujcie się na dłuższy seans, bo ma aż 47 minut). Sądzę jednak, że ostatecznie otrzymamy produkt powyżej przeciętnej, a i trzymam kciuki, żeby to anime okazało się niespodziewanym czarnym koniem sezonu... nie owcą.

Katsute Kami Datta Kemono-tachi e

Oczywiście ładnym paniom przysługują w pakiecie tylko ładne awatary potworów.

Na skutek odkrycia niezwykle cennej rudy będącej nowym źródłem energii doszło do rozpoczęcia wojny domowej między północną a południową częścią Patrii. Wydawało już się, że południe wygra ten konflikt, jednak wtedy północniacy zaczęli ekperymenty na ludziach, które doprowadziły do powstania super-żołnierzy, którzy potrafią zmieniać się w mityczne potwory - Inkarnatów. Niestety, chociaż szala zdaje się przechylać na nową stronę, to jednak w elitarnej jednostce też nie dzieje się za dobrze. Żołnierzom coraz trudniej jest wrócić do własnej postaci, a komu się nie udaje, ten traci rozum i musi zostać zgładzony. Kapitan Hank stara się wzmocnić morale w zespole, ale tuż przed decydującą bitwą zostaje zdradzony przez przyjaciół i postrzelony tak boleśnie, że wpada w śpiączkę na dwa miesiące. Po tym czasie okazuje się, że wojna dobiegła końca, ale za to Inkarnaci rozpełźli się po kraju i sieją popłoch, wykorzystując moce do niecnych celów. Hank musi więc wziąć odpowiedzialność za byłych podkomendnych i zabić ich, zanim będzie za późno dla nich wszystkich.

Po wstępnym opisie, jaki można było przeczytać chociażby na MALu, seria zapowiadała się jako idealna kopia Fairy gone, oczywiście z tą uwagą, że Święte Bestie powstały wcześniej jako manga. No ale wiecie, czym tu śmierdziało - dorosły wojskowy o mocach wilkołaka, młoda dziewoja, która straciła swoje miejsce na ziemi i zacznie pomagać naszemu żołnierzykowi, ludzie z wszczepionymi mocami magicznych stworzeń, wojna, magiczne zasoby... Mójbosiu, toż to nawet nie trzeba się starać, żeby znaleźć punkty zbieżne! Na całe szczęście Katsute Kami Datta Kemono-tachi e po pierwszym odcinku wypada trochę lepiej zarówno względem zarysowanej intrygi, postaci, które zdążyłam jakkolwiek polubić, jak i grafiki, bo nie ma tu ani grama chamskiej grafiki komputerowej. Wszelkie potworki są ry-so-wa-ne, więc nie trzeba się martwić o przypadkowe przepalenie oczu. Oczywiście nie ma się też co oszukiwać, że historia będzie super oryginalna - bo nie i zawdzięczamy to między innymi kupie death flagów, ekspozycji czy zdradzie przyjaciela-paniczyka imieniem Cain Madhouse (wink wink) - ale przynajmniej może jeszcze wyjść na ludzi... znaczy, na solidnego średniaka.

Lord El-Melloi II Sei no Jikenbo: Rail Zeppelin Grace Note

Panie kierowniku! Królu złoty! Da nam pan trzy odcinki testowe i będzie pan zadowolony!

Jeśli ktoś pamięta jeszcze taką seryjkę o dorosłych magikach, którzy bili się o kieliszek zdolny spełniać życzenia... "Fate/Zero" się nazywało, całkiem popularne swego czasu... to z pewnością pamięta również postać Wavera Velveta, który na pałę wbił do Japonii i podpieprzając nauczycielowi pewien artefakt, przywołał za sługę samego Aleksandra Wielkiego, znanego bardziej jako Broskandera. Oczywiście Waver wojny o Graala nie wygrał, ale miał na tyle szczęścia, że zdołał ją przeżyć. Wrócił więc na tarczy do Londynu i postanowił odpokutować za grzechy, które popełnił - w tym również za niebezpośrednie dopuszczenie do śmierci Kaynetha El-Melloi Archibalda, swojego nauczyciela. I tak od przypadku do przypadku Waverowi udaje się przejąć pozycję wykładowcy w Wieży Zegarowej, placówce będącej swego rodzaju Mekką dla magów, a z rąk małej kuzynki Kaynetha otrzymuje tytuł lodra El-Melloi II, przynajmniej do czasu, aż osiągnie ona pełnoletniość i upomni się o należne jej prawa.

Przyznam, że zawsze trochę ciekawił mnie wątek Wavera i to, jak z beksy znanego z Fate/Zero przeobraził się w chłodnego, wyniosłego lorda El-Melloi, który wystąpił gościnnie w Fate/Stay Night, przy okazji odwiedzin Rin w Wieży Zegarowej. Jak się jednak okazuje z tej serii (oraz dostępnej na początku roku OVA do Lorda El-Melloi II), Waver to dalej ta pocieszna pierdoła, która co prawda zmężniała i wyprzystojniała, ale dalej niekoniecznie radzi sobie z tarapatami i nadrabia dobrą miną do złej gry. Pomoc wszystkich dookoła - również mile widziana. Także teoretycznie do szczęścia wystarczyłby tylko ten pierwszy odcinek serii, bo on doskonale wyjaśnia drogę, jaką musiał pokonać główny bohater między tymi dwiema seriami, ale oczywiście z przyjemnością dowiem się, jak utrzymał w garści swój tytuł (no chyba że nie). Strona wizualna to jednak nie jest mocna strona tej serii. Właściwie to cierpi ona na tą samą przypadłość jak Demoniczna córka swojego tatusia z tego sezonu - reżyser operuje niemal samymi zbliżeniami na twarze, które owszem, są śliczne i oddają hołd projektom od Ufotable, ale nijak nie budują napięcia podczas akcji. Przy takiej gadaninie na wstępie to jeszcze ujdzie, ale szczerze boję się o większą akcję.

Sounan Desu ka?

Nie o takie wakacje na Hawajach nic nie robiłam!

Dochodzi do nieszczęśliwej katastrofy lotniczej, w wyniku której cztery cudem ocalone dziewczęta - Homare, Asuka, Mutsu i Shion - trafiają na bezludną wyspę, próbując jakoś przetrwać aż do ewentualnego nadejścia ratunku. Jak jednak można się spodziewać po długości serii, ten raczej prędko nie nadejdzie. To znów sprawia, że bohaterki muszą nie tylko przywyknąć do tropikalnej wyspy, ale też wykształcić tam sobie odpowiednie warunki do życia.

Wow. Gdyby Bear Grylls był moe, to z pewnością wyglądałby właśnie tak. Po trailerach sądziłam, że będzie to taki luzacki, komediowy short, no, taki w stylu ostatniego z dodatków do Yuru Camp, jeśli wiecie, co mam na myśli. Tymczasem nie liczcie tu na jakąkolwiek litość, bo krew, pot i inne płyny ustrojowe leją się w ilościach niepoprawnych. Wszystko dlatego, ponieważ jedna z dziewcząt, Homare, jest wytrenowaną przez ojca adeptką survivalu, dla której pasikoniki to samobieżne przekąski, a w razie odwodnienia którejś z koleżanek jest w stanie podzielić się z nią własnym moczem. Tak, to nie żadna literówka, a samo życie pełną gębą. Niech was więc nie zwiedzie szata graficzna czy urocze buźki bohaterek. Przy walce o przetrwanie nie ma miejsca na sentymenty... ani na herbatkę z ciasteczkami.

Toaru Kagaku no Accelerator

Czy któraś z was widziała może uciekające z Indexa III sens i logikę?

Poznajcie Miasto Akademickie, w którym żyją nastoletni esprzy, sklasyfikowani względem siły swoich umiejętności od ranki poziomu 0 aż do poziomu 5. Niestety, niektórym naukowcom marzyło się, żeby sztucznie doprowadzić do stworzenia espra o poziomie 6, dlatego w tajemnicy prowadzono pewien projekt, w którym najlepszy z poziomu 5, niejaki Accelerator, miał zabić dwadzieścia tysięcy klonów Misaki Mikoto, innej potężnej esperki. Gdzieś w połowie eksperyment wziął jednak w łeb - podobnie jak w łeb dostał sam Accelerator, co nie skończyło się dla niego zbyt dobrze. Chłopak stracił część władzy w ciele i umyśle, ale wciąż pozostał niezwykle niebezpiecznym przeciwnikiem, który potrafi kontrolować wszystkie posiadające wektor siły. Zwichrowane poczucie moralności Acceleratora równoważy jednak uwielbiająca jego towarzystwo Last Order, czyli mały, posiadający emocje klon, który potrafi zarządzać siecią pozostałych przy życiu Misak. I już wkrótce ta dwójka będzie musiała się zmierzyć z nowym zagrożeniem, gdy do miasta przybędzie tajemnicza dziewczyna, która szuka właśnie Last Order.

Liczyłam, że postać Acceleratora uleczy wszystkie bolączki, na które cierpiało ostatnio uniwersum Raildexa i chociaż ominęła mnie katastrofa o nazwie Index III, to nowy odcinek wcale nie przekonał mnie w kwestii tego, że będzie lepiej. Well, w sumie to było tylko generyczne do bólu wprowadzenie w spin-off o bohaterze, który nie był w użytku od łohohoho i jeszcze więcej lat. I faktycznie - bez znajomości pierwszego sezonu Indexa albo Railguna kompletnie nie warto podchodzić do Acceleratora, bo to tak jakby śledzić przygody Pottera bez wiedzy, że Voldemort zrobił mu kiedyś kuku. Ale wiedza o minionych wydarzeniach wcale nie załatwia całej sprawy. Ba, kij z wiedzą, jeśli pomysł na historię był strasznie nudny i przewidywalny, walka przypominała raczej trywialną ustawkę, zrobioną tylko i wyłącznie po to, żeby pokazać zasięg mocy głównego bohatera, ekspozycja wypadła trochę zbyt nachalnie, a chronologia wydarzeń "jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie". Obawiam się, że jeśli intryga na dalsze odcinki będzie opierać się na jakiejś nowej damie do ratowania i ścieraniu się z przeciwnikami, którzy mają moce zdolne się w jakiś sposób oprzeć Acceleratorowi, to trochę kijowe to wyjdzie. Czas sięgnąć po świętą zasadę trzech odcinków.

Tsuujou Kougeki ga Zentai Kougeki de Nikai Kougeki no Okaasan wa Suki Desuka

Loli-wampirzyca, hojnie obdarzona elfka, dziewczynka z kocimi uszkami... synu, to ile ty właściwie potrzebujesz tych pomocników do drużyny?

Czy gdybyś mógł przeżyć przygodę w pełnoprawnym świecie fantasy, to czy zdecydowałbyś się zabrać na nią swoją mamę? Podejrzewam, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby mieć na karku osoby, której nieustannie trzeba by było objaśniać, czym są punkty doświadczenia, dlaczego trzeba zabijać te śmieszne, glutowate stworki oraz czemu marzeniem każdego zdrowego chłopaka jest to, aby mieć w drużynie same seksowne elfki. Takie samo zdanie w tym temacie podzielał Ma-kun... znaczy, podzielał Masato, który nie miał jednak zbyt wiele szczęścia i w wyniku szeroko zakrojonego spisku utknął w grze online razem ze swoją mamą. Ale to jeszcze byłoby pół biedy. Cała bieda rodzi się wtedy, kiedy twoja własna rodzicielka jest nadal zbyt mocno nadopiekuńcza, a na dodatek jest większym koksem od ciebie, bo potrafi rozwalić hordę potworów dwoma machnięciami mieczy. Czy w takich warunkach w ogóle da się cieszyć młodością?!

Nasz Nowy Isekai, Którego Nazwa Sprawia Problemy Nawet Rodowitym Mieszkańcom Kraju Kwitnącej Wiśni (więc na potrzeby konwersacji nazywajmy go kryptonimem Mocarna Mamuśka) nie jest po prostu nudnym, powtarzalnym isekajem o silnym licealiście zbierającym dziewczynki do haremu, ale pełnoprawną parodią gatunku. W oczywisty sposób bawi się postacią pani matki, która jako ta "ryba wyjęta z wody" - a dokładniej ryba wyjęta z gier MMO-RPG - jest źródłem wielu gagów, które wypadają o wiele ciekawiej niż gdyby chodziło o nieogarniętego nastolatka. I wiecie co? Na razie to naprawdę działa i w kilku momentach szczerze się uśmiałam (na przykład w momencie, gdy Masato wytyka mamie, że jej wiedza o startowej broni w grach fantasy jest ostro przestarzała, bo wychowała się na konsoli DS). Oczywiście nikomu nie życzę posiadania aż tak chorobliwie nadopiekuńczej matki, ale jako postać do obserwowania zza bezpiecznego ekranu wypada naprawdę okej. Graficznie też postarano się całkiem-całkiem, żeby nie był to zwykły, animatorski wyrz... wyp... eee... półprodukt, ale przyjemna w oglądaniu seria. Może gracz ze mnie żaden, ale wydaje mi się, że obejrzałam wystarczająco anime z gatunku, żeby cieszyć się z radosnego dowcipkowania. I nawet jest szansa, że finał do czegoś nas doprowadzi. Biorę to!

Uchi no Ko no Tame naraba, Ore wa Moshikashitara Maou mo Taoseru kamo Shirenai.

Mam spore wątpliwości co do tego, co w tym duecie jest słodsze - deser czy sama zjadaczka deseru.

Dale jest poszukiwaczem przygód, który żadnej pracy się nie boi (choć jednocześnie jest całkiem znanym, nie tak źle usytuowanym człowiekiem), dlatego wybiera się z robótką do lasu, by przetrzebić na zlecenie tamtejsze potwory. Kiedy sądzi już, że wykonał zadanie, napotyka małą, rogatą dziewczynkę, która błąka się po lesie i nie do końca umie mówić... po ludzku. Bo po demoniemu już jak najbardziej tak. Dale nawiązuje z dziewczynką kulawy dialog, dowiadując się, że mała ma na imię Latina i że jej opiekun już od jakiegoś czasu leży nieopodal jako wysuszony nieboszczyk. Trochu słabo, no nie? A że Dale nie ma serca z kamienia, dlatego decyduje się zabrać Latinę ze sobą i zaadoptować jako swoją córkę.

Dla mojej córki pokonałbym nawet samego władcę demonów aka Moja demoniczna córka nie może być taka słodka, czyli jak zwiększyć współczynnik adopcji w Japonii. Lekcja pierwsza - weź light novel o tytule tak długim, że zabraknie ci okładki na jego wydrukowanie. Lekcja druga - zrób z tego anime. Lekcja trzeba - osadź je w generycznym świecie fantasy. Gotowe! Ale żeby nie było... doceniam starania, że ktoś chce pokazać, że bycie rodzicem w m&a to nie tylko skaranie boskie albo wilczy bilet prowadzący w jedną stronę ze stromej skarpy w dół przepaści. W końcu wychowywanie przygarniętych loli przynosi dużo profitów (pozdrowienia od Usagi Drop). Na ten moment seria jest kompedium słodyczy małej Latiny i hołdem oddanym zbliżeniom na jej twarz - wszak studio Maho Film powstało zaledwie rok temu i to widać na każdym kadrze i w każdej nieruchawej scenie. Spróbuję brnąć w to dalej, bo fabularnie jest sympatycznie i uroczo jak dwieście ton Skittlesów paczkowanych w małych porcjach, ale spodziewam się raczej ładnego pokazu slajdów, nie pełnego anime.

Vinland Saga

Wsi spokojna, wsi wesoła - kiedy wojna cię zaora?

Daleka, daleka północ - jeszcze nie biegun, ale już nie na stabilnym kontynencie. Islandia. Przełom wieku X i XI. Ludzie tam mieszkający muszą sobie radzić z ciężką pogodą i coraz mroźniejszymi zimami, więc nic dziwnego, że dzieci uwielbiają słuchać opowieści o dalekich, morskich podróżach do ciepłych, opływających w zieloną trawę miejsc. Wśród nich znajduje się również mały Thorfinn, syn Thorsa, byłego generała Jomswikingów (który obecnie przebywa na... hmm... swego rodzaju przymusowej emeryturze). Malec z zafascynowaniem marzy o ciepłych krainach i kapitanowaniu, choć jednocześnie nie umie poradzić sobie z myślą, że wedle tych samych bajań snutych przez Leifa, ich przodkowie osiedlili się na Islandii, by uciec od rządzącego w Norwegii Haralda, samozwańczego i bezkompromisowego króla. Jak się jednak wkrótce okaże - stanie się to jednym z głównych motorów napędowych, przez które niegdyś uroczy chłopiec zasłynie kiedyś jako Thorfinn Karlsefni, żeglarz, podróżnik oraz odkrywca samej... no, nie spoilując, ale tego dowiecie się z dalszej fabuły bądź z Wikipedii.

Hype na to anime jest naprawdę solidny i wcale się temu nie dziwię - manga to już klasyka i perła sama w sobie, natomiast za animację wzięło się studio Wit, które zasłynęło już przecież nie byle jaką adaptacją Shingeki no Kyojin. Jeśli to nie ma być receptura na epicką historię w pełni słownikowego znaczenia tego zwrotu, to ja nie wiem co. I faktycznie, pierwszy odcinek spełnia pokładane w nim nadzieje i niesamowicie buduje klimat zarówno ociekającej testosteronem bitwy na morzu, gdzie każdy kolejny wojownik wydaje się być jeszcze szerszy w barach, jak i niesamowicie mroźnej Islandii, przez oglądanie której nawet latem mogą zmarznąć stopy. Bałam się, że obsadzenie w roli reżysera człowieka, który praktycznie zawsze zajmował się grafiką komputerową, to raczej chybiony pomysł i grozi powołaniem do życia kolejnego Berserka jak tego z 2016 roku, ale na całe szczęście Shuuhei Yabuta zna się na swojej robocie. Owszem, czasami coś nie do końca gra w scenach akcji, ale jednocześnie niesamowity dynamizm oraz praca kamery pozwala oczom prześlizgnąć się ponad podejrzeniami i czerpać z seansu wielką frajdę (a jeśli już coś boli, to tylko animacja morza). I chociaż przepakowani wikingowie to nie do końca moja bajka, to ta seria wydaje się absolutnym obowiązkiem dla każdego, kto chce wiedzieć, co Japończycy potrafią robić dobrze z historią. A potrafią.

Prześlij komentarz

6 Komentarze

  1. Do survivalowców można dopisać jeszcze netflixowe 7Seeds. Na razie napoczęłam, nie ma katastrofy (no poza tą co zrobiła ze świata postapo), ale nie wydaje mi się, żeby w subiektywnej ocenie frajdy z oglądania wyszło poza ocenę "spoko".

    Accela nawet kiedyś próbowałam mangę czytać, ale… khy, no. Po tym co zaprezentował sobą Index III mam do tej serii li i wyłącznie jedno oczekiwanie: żeby dalej był ten śmiech co to go ktoś kiedyś określił, że brzmi jak rozrusznik do traktora. Myślę, że przynajmniej na tym się nie przejadę.
    Ale na razie ten jeden odcinek już przebija Indexa III, hm, kreatywnością stosowania wektorów? Gdzieś czytałam czyjeś narzeknięcie z którym się zgadzam, że w III Accel robił ze swojego skilla generalnie jeden użytek: wielkie JEBUT. I tornado-skrzydła. A tu już w pierwszym mamy zagięcie jakiego azotowego cięcia, rozkawałkowanie kolumn i pokazanie tej karty odwrócenia z Uno dziewczęciu od kontroli gazów. Pod tym tylko względem, mnogości zastosowań, na razie jestem kupiona, bo to właśnie ta wszechstronność intrygowała mnie przy pierwszych seriach. Jebut umie zrobić pierwszy lepszy.

    Strażacy wyglądają mi, hm, solidnie? Nie porwali mnie na razie jak Soul Eater, ale i tak jestem na tak. Podobają mi się ich wdzianka.

    A Dumbbelle są pierwszą serią od czasu OPMa 1 która wywołuje u mnie chęć ruszenia kilku liter z fotela, co nie udało się nawet KazeTsuyo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie 7Seeds wyszło 28 czerwca, więc podpada pod wiosnę (ale wiem, wiem, nikomu nie chciałoby się oglądać tego od razu po wyjściu na raz, więc pasuje bardziej na lato). Po zwiastunie wydawało mi się edgy as fuck - te mordercze robale - a i oceny w porywach zahaczają o "okej". Tobie się chyba dobrze ogląda te survivale na wyspach z tajemniczą florą i fauną, co? Piję do Magmela ;)

      Jeśli chodzi o śmiech Accela to Nobuhiko Okamoto nigdy nie zawodzi ze swoim głosem. I z całym szacunkiem - nawet traktory brzmią teraz lepiej XD
      Natomiast w kwestii walki to mam dość mieszane uczucia. Nie wiem, czemu ta ruda laska od wodnych mieczy w ogóle myślała, że jest w stanie wygrać z Accelem, skoro te bicze miały dodatkową prędkość wywołaną przez wystrzeliwanie cząsteczek. Czy ona kompletnie nie wiedziała, z kim ma do czynienia i kierowała się jedynie imieniem? No to słabo tak bez planu... I dla mnie Accel korzysta tylko z jednego skilla - manipulowania wektorem prędkości, żeby zrobić JEBUT w innym kierunku. Jak zacznie korzystać z jakichś mniej oczywistych to wtedy przyklasnę.

      Potem się zorientowałam, że w Strażaków zamieszani są ludzie, którzy odeszli od Shaftu, więc nic dziwnego, że statyczne kadry są mocno statyczne. Ale ruch przy walce dalej mi się bardzo-bardzo podoba :3

      Dumbbell to jakiś niesamowity fenomen jest, bo co czytam komentarze na MALu czy Reddicie, to ludzie zyskują motywację, by zacząć ćwiczyć. I ja też, chociaż to niewiele, co wieczór wróciłam do robienia brzuszków ^^"

      Usuń
    2. Pijąc z kolei do "oceny w porywach zahaczają o "okej"", mi się chyba po prostu dobrze ogląda przeciętne serie :'D ot, nie wymagają zbyt skupienia ani nic, idealnie się nadają na "aby coś leciało w tle". (Zresztą Mayonaka i Robihachi też miały średnie oceny...)

      Wysyłamy Nobuhiko na wieś, coby posłuchał nowoczesnych traktorów?
      Po namyśle - okej, przyznaję Ci rację co do wektora prędkości. Jednak w moim odczuciu i tak na razie jest lepiej niż w Indexie III (zważmy, "lepiej" niekoniecznie musi ostatecznie oznaczać "dobrze").

      Po wczoraj dorzucam do swojej listy netflixowe Saint Seiya. Tak, to ze studzienką, o której Ci pisałam. Tak jak podczas seansu doczepiłam się do wielu rzeczy (pozdrawiam w tym miejscu Sofi, która cierpliwie to znosiła), tak po przespaniu się z serią i ułożeniu jej sobie w głowie: to co, Netflixie, gdzie moje drugie pół sezonu? Proszę te kolejne 6 odcinków! Tylko na litość, nie tłumaczcie "spal swoje cosmo".
      ...ale że ja pochłonę cokolwiek spod szyldu tego uniwersum, to się mną tu nie kieruj.

      Usuń
    3. Przeciętność jest dobra jako uzupełnienie skali albo odprężenie (albo dla roli jakiegoś seiyuu, ale to już moja osobista preferencja). Natomiast żeby tylko się na nich skupiać, to bym nie umiała... z dwojga złego wolę soczyste guilty pleasure, byleby tylko wywoływało emocje!

      A zapraszam do siebie na wieś, mamy wcale nie takiego starego Zetora, mruczy aż miło :3
      Oczywiście smęcę tak na wyrost, ale trzymam kciuki, żeby się Accel pobawił jakąś indukcją magnetyczną czy czymś z prądem.

      O Saintach usłyszałam ostatnio masakrycznie dużo złego, między innymi w kontekście kompletnie zmienionych imion. I nie, nawet końmi mnie nie zaciągną do oglądania tego burdelu, jeśli co serię jest tylko gorzej.

      Usuń
  2. Jestem pod takim wrażeniem, że Ty dajesz radę to wszystko oglądać... Moja umiejętność zabrania się do anime praktycznie zanikła, a Ty jeszcze to wszystko sezonowo monitorujesz! :D
    Dla mnie tylko Given/Vinland Saga, o ile zabiorę się za wydane u nas mangi. XD Ale mam w planach, także może faktycznie coś z tego będzie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Początek sezonu to naprawdę inna para kaloszy - pierwsze odcinki oglądam natychmiast, żeby móc się podzielić wrażeniami, ale już w tym momencie pewne serie rozjechały mi się w grafiku i czekają na dłuższą podróż do domu rodzinnego/na chorobę/na urlop, żeby je nadrobić ciągiem przed końcem sezonu XD No i wciąż średnio daje to tylko dwa odcinki dziennie. Akurat jeden na śniadanie i jeden na obiad.
      Givena sobie niedawno zamówiłam, bo mi się bardzo anime spodobało :) Natomiast Vinland Saga... niestety, to od Hanami, a oni mnie skutecznie odstraszają swoimi sztywnymi jak kij w rzyci tłumaczeniami...
      (to jeszcze do kompletu Dr.Stone, bo niedługo też będzie wydane ;) )

      Usuń