Zielono mi, ale bardziej w technokolorze - pierwsze wrażenia z sezonu anime (wiosna 2019)

Siemanko! Początek nowego sezonu już porządnie za nami i choć brakuje jeszcze paru pozycji w ramówce (w tym bardzo ważnego finału trzeciego sezonu Shingeki no Kyojin, który dla animcozjadaczy jest jak Avengers: Engame czy Gra o tron dla fanów zachodnich marek), można już całkiem sporo powiedzieć o ogólnych trendach tego kwartału. Wysypało zarówno ważnymi kontynuacjami, jak i zupełnymi nowościami z wyższej półki, a nawet jeden długo oczekiwany reboot się tu znalazł. Ciekawym spostrzeżeniem może być to, że praktycznie w każdej serii będziemy mieć do czynienia z jakąś blondynką (sporadycznie blondynem) w głównej ekipie bohaterów, o czym przekonacie się również przy okazji tutejszych gifów. Wygląda również na to, że poziom będzie znacznie wyższy od serii z sezonu zimowego, choć to akurat mogą być bardziej moje pobożne życzenia niż prawda, która utrzyma się do samego czerwca. Niemniej - wszystkich tych, którzy nie śledzili podajnikowego facebooka albo chcą sobie odświeżyć parę informacji, serdecznie zapraszam do lektury tych pierwszych wrażeń. Jeśli uda mi się jeszcze coś obejrzeć ze świeżynek, jak właśnie wspomniane Tytany czy Zokuowarimonogatari, to dodam o nich notki odpowiednio w późniejszym czasie.

Wiosna, nie wiosna, ale chyba każdy nerd to przyzna, że anime ogląda się najlepiej w swojej własnej, przytulnej szafie.



Bungou Stray Dogs 3rd Season

Gdybym tylko władała grawitacją, to też bym mogła sobie tak pięknie utrwalać włosy.

Zanim przejdziemy do właściwej draki związaną z kolegą z dalekiej Rosji, cofnijmy się nieco w czasie i rzućmy okiem na... 15-letniego Dazaia i jego nastoletnie problemy. Pieczę nad Portową Mafią dopiero od roku trzyma doktor Mori, który "ponoć" został namaszczony przez poprzedniego, konającego na łożu śmierci szefa. I właśnie o to "ponoć" rozgrywa się cała heca, tym bardziej że stary mafiozo nagle wstał z grobu i bryka sobie po Yokohamie, władając wyjątkowo niszczycielską mocą. Aby go powstrzymać, Dazai nie tylko będzie musiał wziąć sprawy we własne ręce, ale też konieczne będzie sprzymierzenie się z pewnym narwanym chłystkiem (a tak naprawdę rówieśnikiem), który potrafi kontrolować grawitacją...

Czego bym nie powiedziała o początku nowego sezonu, to to jest już doskonale wiadome od poprzednich dwóch - studio Bones dalej utrzymuje animację na świetnym poziomie, dalej nie rozumiem tej stylizacji, aby postaciom stojącym w oddali zupełnie nie rysować twarzy, piosenka GRANRODEO z openingu dalej zapowiada się czadowo, dalej nie pojmuję humoru rodem z Ourana i dalej zamierzam oglądać BSD, bo to świetne widowisko z garstką niezłych postaci jest. I tak, niezłych, bo ja to raczej jestem z tych skromnych widzów, co bohaterów prędzej lubią niż shippują. Co do Dazaia i Chuuyi to mam akurat ambiwalentne podejście - lubię rozpierduchy w ich wykonaniu, ale ta relacja to taka dla mnie jest... no jest. Trochę się posprzeczają, czasami dupę sobie uratują, taki syndrom wojskowych z jednego oddziału. Prequel z ich udziałem wypada jednak słabiej niż początek drugiego sezonu, gdzie nowe postacie mniej kozaczyły, a więcej działały. Nie jest to jakaś ogromna wada, ale mam nadzieję, że szybko przejdziemy do Dostojewskiego, szczególnie że znów chcę posłuchać głosu Ishidy Akiry, jak mówi do mnie brzydko i po rosyjsku (teoretycznie). Także tyle tego dobrego i do następnego, piękna Yokohamo!

Carole & Tuesday

Sowo-budzik z funkcją niezłego zdziwka.

Alba City na skolonizowanym przez ludzi Marsie. Tuesday ma ambitny plan, aby wyrwać się z domu, gdzie musi cały czas być ułożoną panienką, a następnie ruszyć w świat, by zacząć karierę muzyczną. Problem w tym, że nigdy przed nikim nie występowała, a żeby było trudniej, to w trakcie przechadzki zostaje jej skradziona walizka z praktycznie całym dobytkiem. Głodna i zawiedziona dziewczyna idzie przed siebie, zastanawiając się srogo nad tym, czy nie popełniła błędu i czy to nie najwyższy czas, aby wracać do domu... kiedy na moście spotyka inną, grającą na keybordzie dziewczynę, której piosenka trafia prosto w serce wątpiącej Tuesday. Tak zacznie rodzić się legenda, która już wkrótce ma zawojować cały tamtejszy świat!

Że wiele osób wieszczy temu anime pozycję hitu roku to chyba nie trzeba już wspominać (wystarczy szepnąć dwa magiczne słówka - Shinichiro Watanabe). Nawet Netflix poczuł w tym tytule niemały potencjał reklamowy, dlatego znalezienie odcinków w sensownej jakości i odpowiedniej wersji językowej zaraz po emisji graniczy z prawdziwym cudem. No ale nic, wierzmy, że potem sytuacja się unormuje. Niemniej pierwszy odcinek już za nami i na jego podstawie mogę stwierdzić, że... że ja chyba mam pewien problem z dziełami Watanabe. Uwaga, będzie lecieć herezja. Cowboy Bebop zawsze wydawał mi się maksymalnie epizodyczny i mało zachęcający do oglądania go jednym ciągiem, a znów świeższe Zankyo no Terror miało zupełnie niesatysfakcjonujący finał plus żeńskie bohaterki do całkowitego zaorania. Tu natomiast nie czuję chemii między postaciami. Mamy rzut oka na dzień z życia (czy raczej podróży) Tuesday, mamy rzut oka na dzień z życia Carole, dziewczęta się spotykają i bam, to będzie kapitalna współpraca, bo przecież już stworzyły pierwszą piosenkę! No... nie? To chyba aż tak nie działa? Nie tak szybko? Nie na pusty brzuch? W ogóle najwięcej problemów mam chyba z cięciem między sceną luźnej rozmowy o zafascynowaniu muzyką a przejściem do pełnej gry na instrumentach. Jakby komuś zabrakło czasu, bo przecież już natychmiast wypadałoby zarysować rodzący się konflikt na tle "muzyka syntetyczna" a "muzyka pochodząca z serduszka człowieka", a i trzeba by było podać jakąś fajniejszą konkluzję na koniec odcinka. Oczywiście ładnie się to ogląda i słucha (no tak, słucha... chociaż lipsync z momentu piosenki jest okropny), ale raczej jestem ostrożnie podchodzącym do tego produktu klientem.

Fairy gone

Tylu kontrolowanych zawałów nie widziałam od czasu Death Note'a.

W tym świecie wróżki to nie żadne urocze stworzonka występujące w bajkach dla małych dzieci - to rzeczywiste istoty o potencjale magicznym, które wykorzystywane są w wojnie... a przynajmniej tak było do momentu wygranej Zesskii, jednej ze stron konfliktu. Po tym czasie wszystkich Wróżkowych Żołnierzy czekają dwie drogi. Albo ich moce zostaną uznane za nielegalne i skończą oni w więzieniu, albo ewentualnie mogą zacząć pracować dla organizacji zwanej Dorothea, która zajmuje się wyłapywaniem tej pierwszej podgrupy. Dołączenie do śledczych wybrała także główna bohaterka, Mariya, która pragnie wykorzystać tę współpracę, aby skontaktować się z drugą (poza nią samą) ocalałą z wioski Suna, przyjaciółką Veronicą.

Przez cały odcinek trochę śmiałam się przez trochę łzy - wszystko zostało podane tak łopatologicznie i bez żadnego współczucia dla widza, że łomujbosiu. Nastawiałam się na powtórkę z rozrywki z Siriusa, naprawdę, wystarczyłaby mi nieskomplikowana bajka w ładnym sosie, ale panie kochany, to to to nawet nie stało obok. Tam walki wyglądały pysznie, a i motywację głównego bohatera można było łatwo załapać, nawet jeśli nie należała ona do najoryginalniejszych. Bohaterka Fairy gone ma natomiast zaawansowany kompleks Naruto, bo ciągle biega dookoła i krzyczy "Ver! Ver!", co jest jednocześnie jej charakterem, celem, marzeniem i pierwszym słowem w słowniku. Pieruńsko wkurzające. Animacja też nie miała się czym popisać, bo o ile projekty postaci wyglądają spoko, takie uproszczone wersje bohaterów Shingeki no Bahamut, tak ich ruchy podczas walk są.... yyy... okej, plus całe to średnie wrażenie psują do reszty komputerowe wróżki. Ależ to są paskudztwa. Nie wierzę, że P.A.Works wypuściło to na światło dzienne. To są takie nieruchawe kloce z brzydkimi, mhrocznymi skórkami, że tym bardziej zaczynam tęsknić za Houseki no Kuni. Jak dla mnie nie ma już dla tej bajki nadziei. Nie ciekawi mnie intryga, bohaterowie nie zaskarbili mojej sympatii, kreska nie urzekła. Jedynie opening jest dość spoko, bo odpowiada za niego (K)NoW_NAME. Ale na bezrybiu i rak ryba...

Fruits Basket (2019)

Ach, moja kochana! Rureczko kremowa! O taką bohaterkę shoujo właśnie nic nie robiłam!

Chociaż Tooru jest pogodna i tryska energią, jej życie raczej nie obfituje w szczęśliwe wydarzenia: kiedy miała trzy lata, jej tata zachorował i zmarł, potem w gimnazjum jej mama zginęła w wypadku, aż w końcu w liceum musiała wyprowadzić się z domu dziadka, ponieważ ma on zostać wyremontowany (dom, nie dziadek... chociaż kto tam go wie...). Tooru decyduje się więc zamieszkać w namiocie, ale nie jest to szczególnie mądre posunięcie dla młodej niewiasty, która jednocześnie uczy się i ciężko pracuje jako sprzątaczka. W wyniku splotu dalszych, znów niezbyt szczęśliwych przypadków ostatecznie trafia do domu swojego kolegi z klasy, przystojnego i czarującego Yukiego. Tam dla równowagi na jaw wychodzi sekret, który skrywa on oraz dwóch innych członków jego rodziny - okazuje się, że każdy z męskich rezydentów domu Souma potrafi zmienić się w zwierzę!

Pierwszej wersji Fruits Basket z 2001 roku zupełnie nie oglądałam, mangi nie czytałam i w ogóle wiem o fabule tyle, co nic (poza konceptem chłopców zamieniających się w zwierzęta), dlatego obecna odsłona jest dla mnie czymś zupełnie świeżym i nieznanym. I muszę przyznać, że gdybym nie wiedziała, jak stary jest oryginał, to w życiu bym się tego nie domyśliła po samej kresce czy nawet podejściu do fabuły. Nowa seria nie tylko wygląda jak coś bardzo współczesnego, ale nawet zostało to tak napisane i wyreżyserowane. Mogę się domyślić, które gagi wygładzono, żeby pasowały do bardziej teraźniejszej wrażliwości widzów, ale oczywiście w obecnej formie również znakomicie działają. Bardzo to pochwalam, bo pierwszy odcinek oglądało się bez żadnych zgrzytów, a i animacja została naprawdę mocno dopieszczona jak na takie średnie standardy tworzonych romansideł dla młodych dziewcząt. Ostatnią tak ładną rzeczą była chyba Akagami no Shirayuki-hime, przynajmniej z shoujo pełną gębą. Zastanawiające w tym wszystkim jest jedynie logo, które zostaje nam przedstawione w ostatnich sekundach endingu (?) - anime jest tu określone mianem "1st season", co mogłoby znów wskazywać, że plotki o adaptacji caluśkiej mangi są całkiem prawdziwe, tylko mogą z tego zrobić nie jeden duży sezon, ale kilka mniejszych. No to zobaczymy, co z tego wyniknie...

Hitoribocchi no Marumaru Seikatsu

Niektórzy przywitanie "czółko!" rozumieją zbyt dosłownie.

Główna bohaterka, Hitori Bocchi (jej imię i nazwisko to japońskie określenie na osobę samotną) właśnie zaczyna naukę w nowym gimnazjum. W pojedynkę. Bez żadnych znajomych z podstawówki. Trochę ciężko jak na taki wiek, no nie? Mimo to jedyna przyjaciółka Bocchi, Kai, zachęca dziewczynkę, aby ta znalazła sobie nową paczkę kumpel i poczuła się szczęśliwa w świeżym środowisku - do tego czasu daje jej jednak soczystego bana na kontakty z nią samą, tak dla motywacji. Bocchi nie ma więc szczególnego wyboru jak tylko próbować znaleźć sobie w klasie własne miejsce... a przynajmniej nie za mocno się tam zbłaźnić.

Bardzo mnie ten pierwszy odcinek zawiódł. Przez pierwszą połowę miałam na twarzy zupełną martwicę, a przez drugą udało mi się uśmiechnąć może ze trzy razy, bo rodzaj dowcipów czy nawet ich tempo wypadły okropnie płasko. I to nie tak, że nie wiedziałam, na jaki rodzaj historii się pisałam! Już po obejrzeniu trailera zajrzałam do mangi, gdzie trafiłam na prostą, uroczą, ale wciąż zabawną 4-komę (pionowy komiks w formie czterech paneli, z humorystyczną puentą na koniec). I właśnie tego się spodziewałam. Nieskomplikowanej, sympatycznej, ale jednak trafiającej gdzieś na tyły głowy opowiastki o dziewczynie-samotniczce, która powoli uczy się umieć w ludzi. Anime jednak zupełnie nie nastraja w tym temacie. Ba, cały początek aż do poznania Nako został wymyślony na potrzeby adaptacji i to naprawdę widać. Motyw z zeszytem i super-planami na zdobycie przyjaciół... uch. Zapomnijmy lepiej o tym, co tu się wydarzyło. Nawet po porównaniu już obejrzanych gagów z tymi z pierwszego rozdziału manga wygrała ten pojedynek bez żadnego problemu, dlatego jeśli ta tendencja będzie się utrzymywać przez jeszcze kolejne dwa odcinki, to przerzucę się bez bólu i przerzucę się na czytanie. Trzeba się jednak szanować, a przyjemna animacja to jeszcze nie wszystko, żeby zatrzymać widza przy sobie.

Isekai Quartet

Dum-dum-dum-tu-du-dum~ Imperator kontratakuje.

Czy bohaterowie, którzy zostali wciągnięci do innego świata, mogą wpaść w jeszcze większe kłopoty? Oczywiście - wystarczy, że zostaną wyssani z tego swojego-innego świata i wrzuceni do jeszcze inszego... ale tym razem wspólnego! Zobaczmy więc, do jakich kuriozalnych sytuacji doprowadzi zderzenie postaci pochodzących z czterech mega popularnych serii isekai: Re:Zero, Overlord, KonoSuba oraz Youjo Senki.

Pierwsza ulga - odcinek miał 12 minut, czyli nie tak źle jak na standardy shortu (choć i tak czas minął jak z bicza trzasł). Druga ulga - animacja nawet jak na proste chibiki wypadła naprawdę okej. Oczywiście nie jest to mistrzostwo świata w byciu uroczym, ale to też nie tak, że postacie tylko stoją i poruszają ustami. No dobra, czasami sporo siedzą i poruszają ustami... jednak wciąż jest to wykonane bardzo dobrze. Skupiając się jednak na fabule - póki co był to po prostu porządny wstęp rozwijający przeznaczenie tajemniczych przycisków, o których istnieniu można się było dowiedzieć z trailerów. Ktoś w ogóle miał jakieś wątpliwości, że to właśnie za ich pomocą postacie zostaną wysłane do innego świata? Nie? Super, czyli siedzicie w tym biznesie isekai wystarczająco długo, żeby mieć na to wszystko wywalone. Skoro jednak już przy tym jesteśmy (przy isekaiach, nie wywaleniu), to udało mi się w międzyczasie zacząć oglądać Overlorda - dzięki temu faktycznie poprawił się odbiór żarcików okołoMomongowych plus wydaje mi się, że to Ainz będzie tu robił za główną ostoję i głos rozsądku dla wszystkich dookoła, również bohaterów nie ze swojego rewiru. A tak na serio to raczej skończy się na byciu opiekunką dla dzieci, ale i tak życzę mu jak najlepiej. Gdyby jednak ktoś nie widział którejkolwiek z serii, to nie powinien się wstrzymywać od seansu, bo w międzyczasie dostajemy bardzo zwięzłe zarysy sytuacji z prawie każdego uniwersum (jedynie Re:Zero jeszcze czeka na swoją kolej). A jeśli ktoś lubi te klimaty, to już w ogóle nie ma gadania - idźcie, oglądajcie i bawcie się dobrze!

Joshikausei

Chcę uwielbiać twoje nogi (nogi, nogi, nogi), chcę byś zasłoniła mini (mini, mini, mini)~

Trzy kumpele z liceum - Momoko, Shibumi oraz Mayumi - rozumieją się bez słów. Dosłownie. I widz również ich nie potrzebuje, tym bardziej że ten krótki shorcik jest całkowicie pozbawiony jakichkolwiek dialogów. Zaleta jest taka, że nie trzeba czekać na tłumaczenie i można śmiało oglądać RAWy, a nawet jak czasami trafią się jakieś napisy (na przykład na tablicy), to i tak można sobie świetnie poradzić bez ich znajomości. W końcu kłopoty, w które bohaterki będą regularnie wpadać, będą rozumiane same przez się.

Powtarza się historia spod opisu Hitoribocchi - po usłyszeniu o koncepcie na historię bez dialogów sięgnęłam po mangę i już jestem po kilkunastu rozdziałach bardzo fajnej, lekkiej "lektury". W anime wyszło to jednak naprawdę tragicznie. Po pierwsze - nie wiem, czemu postanowiono zaadaptować dopiero 23 rozdział (ta, cudem go znalazłam), chociaż wiele wcześniejszych miało o wiele bardziej uniwersalny i inteligentny humor. W efekcie wyglądało to bardziej jak coś mocno autorskiego i amatorskiego (a przez to i niezbyt śmiesznego). Po drugie odcinek miał bardzo-bardzo-BARDZO biedną animację, która często była krzywa, cierpiała na niedostatki ostrości bądź klatka w klatkę powtarzała sceny. Po trzecie - ograniczono czas antenowy do zaledwie trzech minut, co sprawiło, że powtarzanie scen bolało jeszcze mocniej. W ogóle o wiele bardziej widziałabym tutaj format takiego Danshi no Koukousei no Nichijou, które było kompilacją kilku mniejszych scenek na odcinek. Z drugiej jednak strony jeśli produkcja miałaby wyglądać tak jak teraz (a nie ma co liczyc na poprawę, gdy reżyser odpowiadał już za takie hity jak Ousama Game), to chyba podziękuję i wrócę do bezpiecznej mangi. Manga jest bardzo ładna. Sięgnijcie po mangę, szczególnie że nie potrzeba absolutnie żadnych zdolności językowych, żeby się nią cieszyć, a momentami nawet rozczulać. Anime będzie tylko pozycją do odhaczenia na rozmaitych serwisach z listami.

Kimetsu no Yaiba

Ta nowa, japońska reklama gumy Winterfresh wyszła mega przekonująco!

Świat Tanjirou wydaje się być niezwykle miłym miejscem - nawet jeśli mieszka z samą mamą oraz piątką młodszego rodzeństwa, co na pewno wiąże się z dużymi trudnościami w kwestii wykarmienia tylu gąb naraz, to jednocześnie wszyscy w pobliskim mieście szanują pomocnego chłopaka i chętnie korzystają z jego zmyślności. Jednym z talentów Tanjirou jest niebywały węch, który pozwala mu rozróżnić osoby nawet na odległość, co przydaje się także pewnego śnieżnego dnia, kiedy po wydłużonej aż do rana wizycie wraca do domu. Już z daleka dolatuje go jednak niepokojący swąd - zapach krwi oraz obcej istoty, która doprowadzi do wywrócenia się życia głównego bohatera do góry nogami...

Co by nie mówić o decyzjach ufotable jeśli chodzi o dobór tytułów, którymi zajmowali się ostatnimi czasy, to jednak zawsze były to widowiska warte oglądania. Nie inaczej jest i w przypadku Kimetsu no Yaiba, a dodatkowe nadzieje można wiązać z tym, że walki zostaną przedstawione odpowiednio epicko, ponieważ mamy tu do czynienia z adaptacją popularnej mangi z Shounen Jumpa - a te jednak w przeważającej części wciąż są bijatykami pełną gębą. Skromną próbkę możliwości animatorów można było podziwiać w drugiej części odcinka i przyznaję, jestem nim bardzo ukontentowana, jakkolwiek najlepsze rzeczy i tak pokazano w openingu (choć on sam wypadł dość blado i kompletnie nie zapadał w pamięć jako klip). Już nie mogę się doczekać tych fal buchających z miecza w pełnym wydaniu. Mam jednak trochę wątpliwości jeśli chodzi o używanie grafiki komputerowej, bo w tym punkcie studio ufotable ciągle nie może się zdecydować, jaką ścieżką chce podążać. W Kimetsu no Yaiba zdecydowano na przykład, że ujęcia z postaciami znajdującymi się w oddali będą zastępować modelami właśnie. Nie wygląda to tragicznie ani nawet jakoś szczególnie źle, ale niepokoi sam fakt, że w ogóle to robią, chociaż nie jest to wcale skomplikowana robota do animowania. No, ale. Czuję potencjał w tym tytule, choć spodziewam się, że za trzy, może za sześć miesięcy doczekamy się oryginalnego zakończenia sagi. Z tasiemcami w rękach większych studiów tak to już, niestety, raczej bywa.

Kono Yo no Hate de Koi wo Utau Shoujo YU-NO

Mem "Is This a Pigeon?" ewoluował w dość nieoczekiwaną stronę.

Zaczynamy z grubej rury - ojciec Takuyi Arimy jest naukowcem, który znika w tajemniczych okolicznościach. Wszyscy uznają go za zmarłego, łącznie z drugą żoną, a syn (jeszcze z pierwszego małżeństwa) wydaje się dość pogodzony z tym, że staruszka już nie ma na tym łez padole... Tylko że zaledwie parę dni później pogląd ten zostaje wywrócony na nice. Wraz z paczkami zawierającymi jeden tajemny artefakt, jeden notatnik z dziwnymi teoriami na temat czasu i przestrzeni oraz jeden list od ojca okazuje się, że starszy Arima z dużym prawdopodobieństwem ma się całkiem dobrze i obecnie przebywa w zupełnie innym wymiarze. W ten oto sposób zaczyna się długa podróż Takuyi zawierająca skoki w czasie oraz spotkania z nagimi, elfickimi dziewczętami.

Ogólnie miałam się za to nie brać, bo za bardzo śmierdziało mi to powtórką z RErideD, które było absolutnie nieoglądalne. Jeśli dodać do tego informację, że YU-NO jest adaptacją ero-visual novelki pochodzącej jeszcze z głębokich lat 90 ubiegłego wieku, no to niepokój wydaje się całkiem uzasadniony. Haczyk w tym, że jednocześnie gra ta jest uznawana za przełom gatunku i mimo wyraźnych elementów romansowych zawiera też złożoną i intrygującą jak na tamte czasy fabułę, która przetarła szlaki takim rzeczom jak Steins;Gate chociażby. Liczę więc na to, że ta krążąca po internetach legenda nie jest przesadzona, a i po pierwszym odcinku uważam, że faktycznie bliżej temu do przygód Okabe niż tego-tam-co-to-wyszło-w-zeszłym-roku. Tutejszy Takuya wydaje się być względnie ogarniętym, rześkim bohaterem (wystarczy, że nie jest beta as... no wiecie), a otaczający go wianuszek dziewcząt - całkiem ciekawym zbiorem bez wyraźnych, rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka archetypów. Nawet jeśli grafika sprawia wrażenie do bólu prostej, to mimo wszystko animacja jest dzięki temu stabilna i porządna. Ponadto tajemnica jest dozowana w całkiem niezłych dawkach i nawet intryguje mnie, jak to się wszystko dalej potoczy. Dam więc temu szansę, przynajmniej do trzech uświęconych prawem anime odcinków.

One Punch Man 2nd Season

Stoimy, gadamy, nic się nie dzieje. I byle do przodu.

Saitama i jego wierny przydu... znaczy, jego wierny towarzysz Genos wracają do ratowania wszechświata i okolic. A wróg nie śpi, tylko cały czas kombinuje, jak by tu dowalić siłom sprawiedliwości. Na pierwszy ogień nowego sezonu idzie bohater klasy S oraz najpotężniejszy człowiek na świecie, King, na którego chrapkę ma kilku villanów. Tak się jednak akurat składa, że nieopodal rozpierduchy z jego udziałem znajduje się również nasz duet dzielnych chłopców, którzy pragną sprawdzić, jaką siłą dysponuje ich starszy kolega po fachu. Prawda może ich jednak srogo zaskoczyć...

Nawet nie wiem, od czego zacząć omawianie tego pośmiewiska, jakim jest drugi sezon OPM. Bo to się w pale - oczywiście łysej - nie mieści, jak można się porywać na taki projekt ze świadomością, że nie ma się na zapleczu absolutnie nic. Po pierwsze animacja była tak naprawdę żadna, bo w odcinku przeważały statyczne kadry z sylwetkami bohaterów bądź kuriozalne rzuty na przestrzeń, do których nawet Kubo Tite, autor Bleacha, by się nie przyznał. W ciągu tych dwudziestu minut widziałam więcej nóg niż pewnie zobaczę podczas Pyrkonu, a niebo to chyba stało się jednym z głównych bohaterów, przyćmiewając blaskiem nawet Saitamę. Po drugie w pierwszym odcinku znalazły się absolutnie wszystkie sceny pochodzące z trailera, więc można się spodziewać, że produkcja dalszych odcinków prezentuje się jeszcze gorzej, o ile już nie leży i nie kwiczy. Scena walki z Genosem to znów zlepek kurzu, laserów i masy sama-nie-wiem-czego-to-chyba-był-komputerowo-stworzony-przeciwnik, natomiast fabuła zaczyna się w ogóle z totalnej... z totalnego nikąd. Tak bardzo byłam przygotowana na katastrofę, że jeszcze na kilka godzin przed seansem zaczęłam myśleć, że to może był tylko taki chwyt marketingowy i J.C.Staff specjalnie robił sobie zły PR, żeby potem powalić widzów na kolana. No i powalił - aż nie mam ochoty wstawać i dalej się męczyć. Oddaję mecz walkowerem, bo muszę leczyć oczy.

Sarazanmai

Studio MAPPA umie już rysować łyżwiarzy figurowych, więc teraz czas na... hmm... łyżwiarstwo szybkie?

Można powiedzieć, że Kazuki jest samotnikiem, choć z jego perspektywy to nie do końca tak wygląda - dopóki podtrzymuje więź z tą jedną najważniejszą dla niego osobą, nie potrzebuje do szczęścia żadnych innych kontaktów, również tego ze swoim dawnym przyjacielem z klubu piłki nożnej, Entą. Z drugiej strony mamy Toiego, który również wydaje się mieć wywalone na ludzi dookoła, chociaż on raczej nie jest cichym typem, który w razie naruszenia jego prywatności stara się szybko zapomnieć o sprawie. Spotkanie tych dwóch chłopaków okupione zniszczeniem złotej figury kappy doprowadzi jednak do tego, że cały ich świat zadrży w posadach... a nawet w krągłych pośladach!

Jeśli nigdy nie mieliście styczności z twórczością Kunihiko Ikuhary - witamy w naszym wariatkowie! Jeśli jednak oglądaliście Mawaru Penguindrum albo jeszcze lepiej, Yuri Kuma Arashi, to wiecie, że możecie spodziewać się po tym tytule góry absurdalnej symboliki, jakiegoś przewijającego się w tle motywu zwierzęcego plus mnóstwa, mnóstwa niecenzuralnych zagrywek. Mam jednak wrażenie, że Ikuhara z kolejnymi dziełami zalicza tendencję wzrostową i jak w Lesbijskich Misiach sugestywne sceny ograniczały się do zlizywania sobie miodku z lilii (co jest, wiecie, alegorią... a nieważne), tak tutaj nikt się nawet nie kryje, że anime będzie stać DUPAMI. I wsadzaniem sobie w nie dużo rzeczy. Oraz wyciąganiem. Nie, nie żartuję. I znów odnosząc się do poprzednich serii pana autora szacownego a zwariowanego - do tej pory w każdym anime co odcinek pojawiała się bajeczna scena transformacji, a że bohaterowie Sarazanmai mają walczyć pod postacią kappa, dlatego nie ma bata, żeby wyjmowania shirikodam miało nie być więcej. Ale zostawmy już dyskusyjnie moralną fabułę, w której wyjmowanie kulki z tyłka ma oznaczać odkrywanie sekretów przed przyjaciółmi i akceptowanie przez nich nagiej prawdy (tak mówią w internecie, muszę wierzyć im na słowo), a pomówmy sekundkę o wizualiach i muzyce. Najwyraźniej w studiu MAPPA wciąż jeszcze żyją jacyś krzepcy fachowcy, którzy zapewniają płynność animacji nie z tej Ziemi, a opening i ending wypadają zdecydowanie najsolidniej z całej dotychczasowej stawki sezonu. No ale cóż, występują tu KANA-BOON oraz the peggies, a to niesamowicie porządne zespoły, które wiedzą, jak zrobić coś pod nóżkę. Szykuje się więc świetne anime, do którego trzeba jednak podejść z dużym dystansem, żeby nie zostać przypadkiem... khem... zgwałconym przez nowatorski koncept. Także powodzenia i pewnie widzimy się za trzy miesiące u ginekologa.

Senryuu Shoujo

I zapadła między nami taka niezręczna cisza... szczególnie że jedna ze stron jest niemową...

Yukishiro Nanako jest bardzo radosną, otwartą dziewczyną, choć trzeba przyznać, że charakteryzuje ją ciekawa przypadłość - zamiast mówić, porozumiewa się za pomocą wąskiej tabliczki z pisanymi na niej senryuu, czyli pewnej odmiany krótkich poematów bardzo zbliżonych konstrukcją do haiku. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo razem z bliskim kolegą (a zarazem byłym delikwentem) Busujimą Eijim uczęszcza ona do klubu literackiego, gdzie wspólnie szlifują swoje zdolności związane z pisaniem zwięzłych wierszy.

Banzai! Wreszcie pojawiła się lekka, rozluźniająca obyczajówka, która w pełni spełniła pokładane w nią nadzieje! Odcinek wyniósł ciut ponad 12 minut, czyli całkiem porządnie jak na short, miał bardzo przyjemną kreskę, pastelowe kolorki i ogromnie pozytywny wydźwięk dzięki bohaterom, którzy zachowywali się wobec siebie tak zwyczajnie miło. Zastanawia mnie jednak w tym wszystkim sama Nanako - czy jej milczenie to jest tylko taki zwykły, nieskomplikowany myk na urozmaicenie historii, czy może dziewczyna naprawdę jest niema i dlatego nikomu (łącznie z nauczycielami) nie przeszkadza, że porozumiewa się za pomocą wierszy? No cóż. Może nie jest to kluczowa informacja, bez której nie dam rady oglądać anime dalej, ale jakoś tak ciekawie by było, gdyby to jednak miało swoje nieco większe uzasadnienie. Niemniej... podoba mi się kierunek, który obrała seria i jest w tym temacie dużo potencjału na sporo zabawnych, ale wciąż całkiem inteligentnych scenek. Na rozluźnienie po wszelkich guilty pleasure będzie jak znalazł.

Sewayaki Kitsune no Senko-san

O, dzień dobry, panowie policjanci. Panowie też na rodzinny obiadek?

Nakano jest przeciętnej klasy korposzczurem pracującym przy programowaniu czegośtam (oni zawsze coś tam srogo programują, w tej całej Japonii), a że ma dobre serduszko, to często zwalana jest na niego dodatkowa robota. Ma jednak świadomość, że jeśli potrwa to choć trochę dłużej, to się zwyczajnie zamęczy na śmierć, a to znów napędza w nim spiralę zrezygnowania i totalnego marazmu. Pewnego dnia jednak po powrocie do swojego mieszkania Nakano trafia na stojącą przy kuchence dziewczynkę o lisich uszach i ogonie, która wita go z ogromnym uśmiechem na ustach. Ki to pierun?! Włamywaczka? Cosplayerka? Wyłudzaczka pieniędzy metodą "na wnuczkę"? Ale nie, przecież to anime, więc urocza bohaterka ma na imię Senko, jest boginią i ma, rzecz jasna, legalne 800 lat.

Ja wiem, że w opisie się mocno nabijam, ale Senko-san jest tą serią, której absolutnie potrzebowałam w swoim życiu. Jest przeurocza, przepozytywna, leczy duszę i ma naprawdę niesamowicie pozytywny przekaz. Bohaterowie ze sobą rozmawiają, wyciągają logiczne wnioski (szczerze rozbawiło mnie to, że pierwsze, o czym w ogóle Nakano pomyślał, to że wsadzą go do ciupy za podejrzenie o pedofilię i zrobią z niego gorący reportaż do telewizji), ale przez cały czas są dla siebie uprzejmi i otwarci (nie wiem, kiedy ostatnim razem słyszałam tyle dobrego "przepraszam", "dziękuję" i "proszę" w ciągu zaledwie dwudziestu minut). Pod koniec odcinka to nawet się seryjnie wzruszyłam, bo widok skrajnie zmęczonego Nakano trafił mocno do mojego samotnego serduszka i... kurde... sama bym chciała mieć taką lisiczkę, która by mi gotowała i mówiła, że jestem dobrym człowiekiem, który odwala kawał świetnej roboty. Wielki szacunek należą się również aktorom głosowym, w tym głównie dla Suwabe Junichiego - zwykle jest mega energiczny i czarujący, ale akurat w przypadku Nakano cały czas pobrzmiewa w jego tonie zmęczenie i taka delikatna rezygnacja, co znów działa bardzo emocjonalnie na widza. Świetne podejście do - wydawałoby się - prostej rólki. Czuję, że ta seria będzie cichym hitem sezonu, a Senko szybko zostanie okrzyknięta waifu wiosny. Bo i szczerze na to zasługuje!

Shingeki no Kyojin Season 3 Part 2

Więc dzieci, jeśli chcecie zobaczyć tytanów las - przed ekran dziś zapraszam was!

Gdy polityczne szambo zostało już sprawnie uporządkowane, a Eren przeszedł intensywny trening umożliwiający mu na korzystanie z nowych utwardzających mocy, czas na podjęcie się misji ostatecznej - ruszenie do Shiganshiny, zalepienie dziur, przez które przenikają tytany i odbicie terenów zza muru Maria. Dodatkowym, choć nieco bardziej tajnym celem jest dostanie się do piwnicy pod domem Erena, gdzie ma się znajdować wiedza o funkcjonowaniu obecnego świata, choć nie ma co się tym rozpraszać, bo akcja łatwa nie będzie. W końcu gdzieś w Shiganshimie kryje się znajomy wróg, który ewidentnie ma chrapkę na Erena...

Wreszcie się doczekaliśmy, choć na szczęście nie było to czekanie tak męczące jak te między pierwszym a drugim sezonem - niemniej napięcie w fandomie wydaje się całkiem uzasadnione, bo piwnica Jeagerów wreszcie znajduje się na wyciągnięcie ręki, a i spotkanie z Reinerem i Bertoltem zwiastuje srogą rozpierduchę. Animacja jak na pierwszy odcinek nie zaszokowała niczym wyjątkowo spektakularnym (nawet powiedziałabym, że była tylko poprawna), a i fabuła póki co skupiła się na lekkim przypomnieniu początków historii oraz rozstawieniu pionków na szachownicy, żeby każdy zdołał się zorientować, kto będzie klepał kogo i czemu to ludzie jak zwykle mają przerąbane. Warto jeszcze wspomnieć o openingu, który co prawda muzycznie podoba mi się znacznie bardziej niż poprzedni (i delikatnie mruga oczkiem do pierwszego z pierwszego sezonu), jakkolwiek animacja znów jest co najwyżej okej. Wykorzystano praktycznie same slow motion, przez co widz szybko się męczy i niespecjalnie czuje, jak dużo akcji będzie mu dane obserwować w ciągu najbliższych odcinków. Ending to znów tylko pokaz slajdów i może wzruszyłabym się na te wszystkie wspominki gdyby nie to, że na przestrzeni tych wszystkich sezonów było ich już całkiem sporo. Także... wiem, że będzie dobrze i epicko, ale jak na start było to dość zachowawcze. I oczywiście czekam na więcej.

Prześlij komentarz

6 Komentarze

  1. Fruits Basket – też idę w ciemno. Może nawet i bardziej w ciemno, bo siadłam do pierwszego odcinka z myślą „dobra, klasyka, nadrabiamy” i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zaserwowano mi chińskie znaki zodiaku. (M.W. jest ignorantem, scrolluj dalej.)
    Jeśli pamiętasz, jak odebrałam Juuni Taisen (że może mało ambitne i siekanka, ale zodiak, to oglądałam), i że dalej śledzę wsio spod szyldu Saint Seiya, to możesz zgadnąć, że i owocki obejrzę w całości choćby się działo źle. Ale po dwóch odcinkach wygląda całkiem spoko, więc chyba nie będę musiała się przymuszać (jak choćby do Starry Sky). Nie powiem żebym wsiąkła bez reszty, ale takie na odprężenie w sam raz.

    Mayonaka no Occult Koumuin – aka majonez? – tu z kolei zarys fabuły z opisu mi nawet się spodobał, ale pierwszy odcinek był taki… nijaki…

    …drugi też. Ale że nie ma tragedii to dam dalej szansę choćby światu przedstawionemu.

    Gunjou no Magmel – pozwól że wprost skopiuję czyjąś opinię z MALa bo po prostu idealnie oddaje mój stosunek do tej serii: This is another seasonal series that is low-rent but pretty enjoyable as a time passer. No w punkt. Jakościowo nic nie urywa w żadną stronę, fabularnie rozbudowane na razie nie jest, pomysł też już gdzieś był… ale kurde, drugi odcinek obejrzałam jak tylko się dało i w sumie czekam już na trzeci. Widziałam porównania Magmela z HxH i z Made in Abyss – tego drugiego nie widziałam (szejm on mi), ale faktycznie, coś zalatuje tym klimatem (w wersji niskobudżetowej), i może dlatego mnie zaciekawiło? Zresztą ponoć sam Togashi, autor HxH, poleca serię.
    W każdym razie – wybitne? Nie. Mega ładne? Nie. Oryginalne? Niezbyt. Jestem zainteresowana? Tak. Będę oglądać? TAK.
    Na razie zachęcać nie będę, ale dam na koniec sezonu znać czy ogólna opinia "przyjemnie się ogląda” się utrzyma.

    Dororo skiepściło w muzycznej stronie. Zarówno opening i ending pierwsze były lepsze. ._.

    One Punch Man - *głęboki wdech* …okej, ja jestem w tej grupie co może i zauważyła spadek jakości animacji, ale AŻ TAK jej to nie przeszkadza. Tak, jest bardziej statycznie, jest dużo gadania, dziwne ujęcia, dziwne cieniowanie. (Przyznam bez bicia, ja lama, część z tego wyłapałam dopiero na screenach ludzi.)
    No ale właśnie… jak napisałaś, byle do przodu. Dzieje się dalej. Czy OPM zasługiwał na kolejny sezon ze świetną animacją? No tak. I szkoda, że nie dostał. Ale też dla mnie, z postrzeganiem zepsutym przez saintowe koszmarki Toei (ugh), nie ma aż takiej tragedii żeby rzucać laptopem przez okno, natomiast chętnie zobaczę co jest dalej fabularnie. Przepraszam, psuję rynek ._.
    Ale chociaż w końcu się dowiem co to za koleś (Garou) co mi się pojawia w tumblrowym tagu serii Garo (tej od złotej wilczej zbroi).

    P.S. Na co się prerejestrowałaś na Pyrkon?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fruits Basket - starzy fani tego tytułu ponoć go sobie chwalą i mówią, że to nie jest aż tak prosty szkolny romans, więc zobaczymy. Chiński zodiak jest dla mnie póki co miłym dodatkiem odróżniającym to shoujo na tle innych (no i lubię motywy fantasy, się na tym gatunku wychowałam). O Juuni Taisei już praktycznie zapomniałam, bo tak mnie bardzo nie obeszło to zakończenie... to już prędzej mam skojarzenia z kreskówką Przygody Jackie Chana.

      Mayonaka - włączyłam, zobaczyłam anioły i tengu, pokiwałam z zadowoleniem głową, że nie są w CG, wyłączyłam. Straszne kopiuj-wklej wszelkich Mononokeanów, Natsume i innych około-youkaiowych serii, gdzie trzeba rozwiązywać problemy tygodnia. Może innym razem.

      Gunjou no Magmel - ty się weź mi nawet nie przyznawaj, że to oglądasz, ale Made in Abyss to niet. Właśnie przez to porównanie też zerknęłam na pierwszy odcinek (trailery były nawet zachęcające, ale jeszcze nie składaniące do obejrzenia), ale to mi bardziej takim Toriko w wersji light zapachniało, bo się klepią z potworami i o. Znów nie widzę jakiegokolwiek potencjału poza połową sezonu obijania pysków i połowy z jakimś, muahahahahaha, groźnym przeciwnikiem, który będzie chciał przejąć władzę nad tym światem.

      Dororo - całkowita zgoda. Opening i ending mocno niespecjalne, także graficznie. Tamte miały określone style pasujące pod świetną muzykę. Obecnych... praktycznie nie pamiętam z nich nic? :/

      Z One Punch Manem całkowicie się nie zgodzę. W przeciwieństwie do Moba tu fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i chodzi głównie o to, żeby ponaśmiewać się z superbohaterskich klisz. Ale jeśli już ktoś zdecydował się zrobić z tego anime, to przydałaby się i animacja, a nie tylko pokolorowane kadry z mangi - bo to tak, jakby stwierdzić, że nie ma po co dawać do Avengersów efektów specjalnych, skoro widzowie najbardziej lubią bohaterów. No trochę nie o to chodzi. W innym przypadku mam 14 tomów OPM na półce i nie widzę atutów, dzięki którym anime mogłoby walczyć z komiksem. Zwyczajnie nie oferuje nic od siebie.
      (btw. zawsze można sprawdzić, czy mangi nie będą akurat mieli w pyrkonowej czytelni - a jak jeszcze jest czas, to można napisać mejla, żeby przywieźli na poczytanie)

      W ogóle anime ma sens wtedy, kiedy nie robi się bezmyślnej sklejki kadrów, tylko dodaje się coś od siebie: grą aktorską seiyuu, rozwinięciem wątków postaci, ciekawą reżyserią, soundtrackiem, animacją. Oglądanie jakiegoś anime tylko dlatego, bo coś leci po ekranie i ma napisy, to jednak trochę za mało.

      PS. Niech no ja się skupię... "Chamskie praktyki wydawnictw komiksowych", "Shazam!", "Co będzie w Wichrach Zimy" i "Comics Weekly LIVE: Avenges Endgame i co dalej". O.

      Usuń
    2. (Juuni Taisen pamiętam bo dyskutowałam na żywo po odcinkach z fanką nowelki. Temu.)

      Abyssy kiedyś nadrobię, to nie że kategorycznie nie chcę, po prostu… swego czasu mi umknęło i się zebrać nie mogę. Ale w planach na "kiedyś" wciąż jest. Magmela i tak pociągnę, dam znać jaki był muahahaha zły. (Na razie się zanosi na Tragic Backstory po prawdzie.) Jest dostatecznie okołohunterowate żeby do mnie jakoś trafić, choć fakt, nie spodziewam się dramy rzędu mrówek. Z drugiej strony, kto na początku HxH się spodziewał...

      (Z Dororo pamiętam że robale zżerają, może być?)

      A z tym co piszesz odnośnie tego czym (nie) powinno być anime się generalnie zgodzę, natomiast mówię, mi osobiście w odbiorze AŻ TAK to nie przeszkadza. Co nie zmienia faktu że obiektywnie tak, jest gorzej niż było i tak, nie powinno tak być. Oh well.

      P.S. Eh, nic z tego nawet w planach nie mam. Ale może gdzieś się miniemy jednak, pomacham Ci czy coś.

      Usuń
    3. PS. Jakby co pytałaś tylko o panele z rejestracją. Tak to będę jeszcze na wielu z naszej dalekowschodniej działki ;)

      Usuń
  2. O! Tak się złożyło, że jeszcze nic z tego sezonu nie widziałam, więc tym chętniej zabieram się do czytania!
    A przed nowym BSD lepiej najpierw obejrzeć Dead Apple czy obojętnie?
    Od początku w planach mam Kimetsu no Yaiba i Mayonaka no Occult Koumuin. Sarazanmai też aż szkoda byłoby przegapić... chyba?
    Carole & Tuesday na pewno sprawdzę, a potem się okaże czy będę oglądać dalej. Nie planowałam zabierać się za Fruits Basket, ale może jednak zmienię zdanie... Na Isekai Quartet może też zerknę, skoro nie trzeba koniecznie znać wszystkich anime, z których pochodzą bohaterowie. Nowego OPM bardzo się obawiam, ale dla zasady sprawdzę pierwszy odcinek.
    Istnienie Senryuu Shoujo i Senko-san jakoś przegapiłam - trzeba to będzie nadrobić. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to się notka akurat przyda :D
      Fabuła BSD jeszcze nie przeszła do Dostojewskiego, więc nie mam pewności, ale jeśli dobrze zinterpretowałam trailery i opisy... to najlepiej nie tykać Dead Apple, przynajmniej nie na razie. Film oglądałam i odniosłam wrażenie, że bardzo pomieszał w chronologii (a praktycznie nic nie wyjaśnił), szczególnie z postacią Dostojewskiego i Atsushiego.
      Kimetsu po trzech odcinka bardzo fajnie się rozwija, wciąż polecam :3 Na Sarazanmai lepiej przygotować porządną flaszkę XD
      Animcowe Fruits Basket to będzie dobry sprawdzian tego, czy bohaterowie dadzą się polubić i czy wobec tego warto się pakować w mangę :) W Isekai Quartet warto znać dobrze ze dwie serie, żeby już dawać radę łapać nawiązania i żarciki z kontaktów obcych sobie bohaterów. OPM to już w sumie kwestia gustu - ja narzekam, sporo osób, które nie przywiązują takiej wagi do animacji, bawią się dobrze ^^"
      Słodkie serie dalej słodkie, urozmaicają życie aż miło ;)

      Usuń