Nie taki rodzic straszny, jak go malują - recenzja mangi Dziecię Bestii (tomy 1-2)

Filmy reżyserii Mamoru Hosody cieszą się coraz większą popularnością, rosnącą od czasów powstania Wilczych dzieci, które były jego pierwszym w pełni samodzielnym projektem (czyli gdzie odpowiadał również za scenariusz). Trzy lata później, w roku 2015, wyszedł kolejny samodzielny film o tytule Bakemono no Ko - na nasze Dziecię Bestii - który podobnie jak poprzednik zdobył nagrodę Japońskiej Akademii za najlepszą animację roku. Nic więc dziwnego, że oba filmy doczekały się nie tylko mangowych adaptacji, ale też te serie zostały na tyle docenione, że na ich wydanie zdecydowało się u nas wydawnictwo Waneko. Wilczych dzieci oczywiście nie trzeba zachwalać, bo są klasą samą w sobie niezależnie od medium, ale mocno smuci fakt, że Dziecię Bestii jest w Polsce niesamowicie mało znane - tak film, jak i manga. A to wielki błąd i moim subiektywnym zdaniem ta druga pozycja pod pewnymi względami przebija nawet opowieść o matce i dwójce pół-wilczków… ale - po kolei.


Dziewięcioletni Ren traci w wypadku matkę, a że ojciec rozwiódł się z nią jakiś czas temu, dlatego opiekę nad małym chłopcem mają przejąć jego dalsi znajomi. I chociaż nie można tutaj mówić o żadnej otwartej wrogości czy nawet niechęci, to Ren wyczuwa, że nikogo specjalnie nie obchodzi to, jak się z tym wszystkim czuje, a tym bardziej nikt nie bierze na poważnie jego deklaracji, że sam sobie poradzi. Pod wpływem impulsu chłopak ucieka więc z domu i szlaja się po Shibuyi, aż przypadkiem nie przyciąga na siebie uwagi dwóch wysokich, zakapturzonych postaci. Jedna z nich zaczyna obcesowo zagadywać Rena na temat tego, co chłopak tu robi i gdzie są jego rodzice, dlatego chłopiec w złości odpowiada, żeby nieznajomi zjeżdżali, bo ich zatłucze. Wtedy potężny mężczyzna nachyla się nad małym, chwyta go za twarz i… i wtedy dopiero okazuje się, że to wcale nie jest mężczyzna, a człekokształtna bestia o posturze niedźwiedzia. Kumatetsu, bo tak nazywa się nasz misiakowaty mistrz walki mieczem, szuka sobie ucznia, żeby móc zasłużyć sobie na start o fuchę Arcymistrza, a ponieważ nikt z innego świata nie jest w stanie wytrzymać jego surowych metod wychowawczych, dlatego postanawia sobie wziąć na wychowanie ludzkie szczenię. I chociaż więcej jest argumentów przeciwko takiej decyzji, chociaż sam chłopiec (przemianowany na Kyuutę) wydaje się mieć Kumatetsu w głębokim poważaniu, to jednak stopniowo między dorosłym a dzieckiem rodzi się zrozumienie i głębsza więź.

Szybkie porównanie - tomiki z obwolutą...

...oraz bez niej.

Mamoru Hosoda od samego początku bardzo lubuje się w tworzeniu rodzinnych opowieści, a że sam ma dwójkę dzieci i posiada z tego tytułu niezwykle bogate doświadczenie, to sprawia, że w cudowny, realistyczny sposób przedstawia takie relacje na ekranie. Oraz na kartach mangi, bo przecież jest odpowiedzialny za scenariusz. I tak najsilniejszym punktem Dziecięcia Bestii jest to, że nie sprowadza ono dziecka do poziomu tego nudnego, smarkowatego bohatera, który nie ma racji bytu dopóki, dopóty nie dorośnie i nie pozna, co to znaczy Prawdziwe Życie. Portretuje go raczej tak, że więcej z tej lekcji wyciąga nieokrzesany dorosły (czyli Kumatetsu), który musi zwyczajnie "dojrzeć" do roli ojca, mentora i nauczyciela. Choć z jednej strony scenariusz nie odmawia Renowi/Kyuucie momentami dziecinnego zachowania czy impulsywnych reakcji, to ogólny charakter chłopaka sprawia, że potrafi się on wziąć w garść. Powiedział, że sobie poradzi? No i radzi. Aż wstyd mnie ogarnia, kiedy pomyślę sobie, że ja na miejscu głównego bohatera wyszłabym z siebie i stanęła obok ze dwadzieścia razy… co najmniej... ale to, co Kyuuta uzyskuje dzięki swojej ciężkiej pracy, jest już godne najszczerszego podziwu i odrobiny zazdrości. I znów - w przeciwieństwie do Wilczych dzieci cały drugi plan historii tętni życiem i rozwija się wraz z głównymi bohaterami. Ichirouhiko i Jiromaru zmieniają się w nieoczekiwany sposób na widok rozwoju Kyuuty, Tatara i Hyakushuubou stają się takimi dobrymi wujkami, z których każdy ma swój sposób na wspieranie chłopaków, zachwyca kreacja Iouzana, który absolutnie nie jest tylko celem do pokonania dla Kumatetsu, ale widzimy w nim bardzo odpowiedzialnego kandydata na objęcie stanowiska Arcymistrza... Dla każdego znajdzie się coś miłego.

To nie tak, że cię naśladuję, b-baka!

Co do strony graficznej to muszę szczerze pochwalić rysowniczkę, panią Renji Asai, bo w porównaniu z panią Yuu od Wilczych dzieci nie tylko lepiej odwzorowuje filmowy oryginał, ale również kadry są u niej śliczniejsze, bogatsze i mają zapełnione tło (tymczasem w mangowych Wilczych dzieciach mieliśmy w przeważającej mierze wielkie zbliżenia na twarze bohaterów). Warto też wspomnieć, że pani Asai rozpoczęła prace nad pierwszym tomem jeszcze zanim film wszedł do kin, co zresztą widać - chociaż wiedziała, jak potoczy się historia i znała projekty postaci, układ kadrów jest zdecydowanie inny niż to, co można było zobaczyć w animacji (np. dość pamiętna scena dorastania Kyuuty). Uważam jednak, że idzie to na plus mangi, bo przedstawia coś nowego w odpowiedniej dla siebie formie. No i dodatkowo, co jak dla mnie jest przekleństwem filmów Hosody, nie ma tu żadnych brzydkich elementów grafiki komputerowej, a tłumy bestii są przedstawione z dbałością co do każdej pojedynczej mordeczki. Aż miło się to ogląda.

Może nie "ptrafią" kulturalne, ale za to chociaż bez literówek.

Wydanie Waneko prezentuje się ładnie i szczególnie cieszy oko duży format, który odpowiednio "uhonorowuje" ten tytuł. Żałuję jednak trochę, że obwoluta jest typowo błyszcząca, przez co Dziecię Bestii nie współgra tak ładnie z Wilczymi dziećmi. Miło jednak, że udało się zachować ten sam kierunek zapisu tytułu na grzbietach, przez co bez zgrzytu mogą stać obok siebie. Druk jest dobry, ładnie uwydatnia rastry i taką delikatną chropowatość świata, ale tak jak do tej pory nie miałam w tym względzie większych uchybień, tak tutaj mogę ostatecznie wystawić jedynie solidną czwórkę. Manga ma bowiem szczęście, że w dużej mierze jest w odcieniach szarości, a mocną czernią są zaznaczone głównie włosy Kyuuty, inaczej łupieżu trafiłoby się znacznie więcej niż tylko trochę niezamierzonych refleksów na czuprynie głównego bohatera. W moim egzemplarzu drugim tomie znalazłam również dość wyraźnie nieostre, jakby rozmyte strony (przede wszystkim 36, 37 i 40) - może to nie jest reguła, ale na pewno warto skontrolować tomik przy ewentualnym wyborze. Tak samo udało się wyłapać dość mało uroczą literówkę (zdjęcie powyżej), a i zdarzają się momenty, kiedy kadr jest brzydko naćkany niezbyt odpowiednio współgrającymi z sytuacją onomatopejami (134-134 drugiego tomu). Sumarycznie wszystko jest w ogólnym porządku, tylko wydaje się, jakby dla zasady drukarskie chochliki postanowiły nasadzić po błędzie każdego możliwego typu.

Jak widać - jestem fanką twórczości Hosody (oraz mangowych adaptacji dobrych kinówek).

Odnalezione artefakty druku nie zabrały mi jednak wcale frajdy z lektury. Uwielbiałam (i bardzo płakałam) na filmie, który zdecydowanie jest moim ulubionym spośród tworów Mamoru Hosody, i tak samo ogromnie dobrze bawiłam się czasem spędzonym z nosem w mandze, dzięki której mogłam szybko wrócić do tej pięknej historii. Obie wersje fajnie się uzupełniają i wyjdę nawet z odważnym stwierdzeniem, że poznanie anime nie popsuje wam ani trochę frajdy z czytania. Bo to zwyczajnie bardzo mądra, uniwersalna historia, która trafi w gusta wszystkich, nawet naprawdę młodych czytelników. No i wiecie… to tylko cztery tomy. Ani za dużo, żeby się znudzić, ani za mało, żeby czegoś nie powiedzieć. Jeśli powinniście się skusić na jakąś seryjkę, bo akurat brakuje wam tomów do zamówienia, to to jest bardzo słuszna inwestycja.

Za mangę serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. Rodzinne relacje są pro. Rzekłam.

    Na zdecydowany plus bym zaliczyła to, że Reyuuta (cicho) jak mówisz faktycznie sobie radzi i ma jakąś rolę do odegrania. I odgrywa. I nie jest rekwizytem. Do porównania: tegosezonowe Karakuri Circus, gdzie z jednej strony też mamy schemat dzieciak-sierota i przygarniający go koleś o posturze niedźwiedzia (różnica w tym, że w Circusie facet po prostu w kostiumie niedźwiedzia pracuje, a nie jest jego krzyżówką). A z drugiej strony rzeczony dzieciak jedyne co zrobił przez dwa odcinki to parę razy się poryczał i trzy razy go zaatakowali (raz z efektem porwaniowym). Oh come on.

    A tak w sumie czemu właściwie chłopaka przemianowali? Było do tego jakieś wyjaśnienie/symbolika, czy tak po prostu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Relacje rodzinne są bardzo pro! I są okropnie niedocenione w anime :<

      Bardzo odgrywa i bardzo fajnie, że pokazano to od tej strony, że to nie dorosły "dorasta" do swojej roli, ale jaki mają wpływ starania dziecka i odczytywanie wzorców na to, jak samo się rozwija. I nie jest to zawężone jedynie do Kumatetsu, ale Reyuuta (a co XD) uczy się też od kilku innych osób. To miłe, mądre i bardzo trafne. W zestawieniu z Karakuri Circus nie brzmi to najlepiej dla tego drugiego ^^" Ale to pewnie dlatego, że manga ma już dwadzieścia lat i skupiano się wtedy na zupełnie innych rzeczach...

      Imię zmienili z dwóch powodów. Jeden związany był z tym, że Ren nie chciał podać Kumatetsu swojego imienia (nie ufał mu albo zwyczajnie dla przekory), dlatego ten nazwał go po swojemu (kyuu - dziewięć, bo miał dziewięć lat). Drugi powód jest metaforyczny i nieprzedstawiony wprost, a chodzi o to, że wraz z rozpoczęciem nowego życia Ren zerwał z przeszłością i skupił się na nowych zadaniach pod nowym imieniem. Dla świata potworów jest więc Kyuutą, a dla ludzi - Renem.

      Usuń