Miłe (z)łowiectwa początki - recenzja mangi Hunter x Hunter (tomy 5-7)

Choć jeszcze do niedawna wydawało się to marzeniami ściętej głowy, to jednak polski rynek mangowy doczekał się wydania wielu zasłużonych klasyków, w tym takich, które (najpewniej) nigdy nie doczekają się zakończenia w wymarzonej przez twórców formie. Pierwsza na myśl przychodzi Ai Yazawa, która ze względu na stan zdrowia musiała na wiele lat zawiesić prace nad Naną i choć autorka wciąż żyje, mało kto ma nadzieję, że zdoła powrócić do swojego magnum opus. Odwrotnie ma się sprawa z Berserkiem, który choć wciąż powstaje dzięki pozostawionym instrukcjom oraz ogromnemu zaangażowaniu serdecznego przyjaciela Kentarou Miury, Kojiego Mori, to jednak tytuł ten zawsze będzie dźwigał brzemię okupionego tragedią arcydzieła. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć także o niedawnej, ogromnie przygnębiającej informacji o śmierci Akiry Toriyamy, ojca współczesnych shounenów, która to niepowetowana strata nie tylko doprowadziła do wstrzymania prac nad rysowaną przez Toyotarou kontynuacją, czyli Dragon Ball Super, ale zaczęła rodzić również pytanie: czy gdzieś w podświadomości nie spodziewamy się, że podobny los w bliższej niż dalszej przyszłości podzieli Hunter x Hunter? Osobiście wierzę, że Yoshihiro Togashi tak łatwo się nie podda, tym bardziej patrząc na potężny ładunek dobrej energii, jaką autor dostał od fanów przy okazji założenia konta na Twitterze, natomiast ciężko zakładać, aby seria miała potrwać jeszcze wiele tomów dłużej... co jednak absolutnie nie oznacza, że nie warto się z nią zapoznać w jej obecnym, z deczka niedoskonałym stanie.


Tytuł: Hunter x Hunter
Tytuł oryginalny: Hunter x Hunter
Autor: Yoshihiro Togashi
Ilość tomów: 37+ (?)
Gatunek: shounen, akcja, przygoda, dramat, psychologiczny, fantasy, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Dochodzi do rozstrzygnięcia ostatniego etapu egzaminu na łowcę, którego wynik okazuje się mocno zaskakujący. Tym, kto odpadł na ostatniej prostej morderczego pięcioboju jest bowiem... Killua! Kiedy Gon dowiaduje się od jednego z egzaminatorów o przebiegu szokujących wydarzeń, podczas których był nieprzytomny, pragnie jak najszybciej zobaczyć się z przyjacielem. Ten jednak zdążył wrócić już na górę Kukuroo, gdzie znajduje się jego dom, a zarazem siedziba Zoldycków, wyjątkowo złej sławy rodziny zabójców. Nie czekając nawet na wygojenie się odniesionych ran, Gon bez chwili zwłoki decyduje się wyruszyć śladem Killui, by od serca z nim porozmawiać. Do wyprawy przyłączają się Kurapika oraz Leorio, którzy również zdążyli w specyficzny sposób zżyć się z krnąbrnym asasynem, niemniej znacznie bardziej zależy im na tym, aby nie puszczać poturbowanego Gona całkowicie samopas. Nawet mimo świeżo zdobytych przywilejów droga do celu nie będzie usłana różami (no chyba że odcięto by im kwiaty i zostawiono na drodze same naszpikowane kolcami łodygi). Chociaż lokalizacja siedziby skrytobójców jest powszechnie znana, to dostępu do niej strzegą zarówno grube mury oraz krwiożercze potwory, jak i nieprzejednani ochroniarze świadomi istnienia zastępów zajadłych wrogów chętnych sięgać po najbardziej wymyślne wymówki, byleby tylko zbliżyć się do Zoldycków. Czy prostoduszność Gona na pewno wystarczy, aby dostać się tam, gdzie wielu profesjonalistów zawodziło?

Kurde, trochę źle się zestarzała moja prośba o kontynuowanie okładek z serii "jeździeckiej" w zestawieniu z tym znacząco dużym, obecnym na obwolucie tomu 7. Hisoką

O ile ogromnie doceniam współcześnie publikowane shouneny za wytyczanie protagonistom jasno określonych celów do spełnienia - jak przywrócenie Nezuko człowieczeństwa i pokonanie Muzana w Mieczu zabójcy demonów, odkrycie przyczyny ludzkich zapłonów i zneutralizowanie Białych Szat próbujących wywołać kolejną apokalipsę w Fire Force albo doprowadzenie cywilizacji z powrotem do stanu używalności i dorwanie persony stojącej za globalną petryfikacją w Dr. Stone - jednak takie mangi jak Hunter x Hunter wijące się od przygody do przygody również mają swój niepowtarzalny urok. Przypominają mi one składanie jakiegoś dużego zestawu Lego, z czego najbardziej fascynujące jest nie bawienie się gotową budowlą, ale przygotowywanie poszczególnych kawałków konstrukcji, a następnie znajdywanie ich wzajemnych połączeń, które tworzą większą, niesamowicie spójną całość. I tu też tak mamy. Raz śledzimy przebieg złożonego testu umożliwiającego wstęp do elitarnej grupy najmocarniejszych szych tego świata, innym razem uchyla się nam rąbka tajemnicy jeśli chodzi o codzienne życie (nie)przeciętnego rodu zabójców, a jeszcze kiedy indziej trafiamy do złożonej z setek pięter wieży walk, przy której Aincrad z SAO wypada absurdalnie wręcz blado. Właściwie każdy z tych wątków z osobna mógłby być materiałem na całą świetnie poczytną serię, a jednak głodny coraz to nowych wrażeń Togashi wolał sypać pomysłami niczym z rękawa, dzięki czemu ani bohaterowie, ani tym bardziej my ani przez chwilę się nie nudzimy.

Dobry piesio, dobry. Siad. Leżeć. Waruj. Tylko nie podjadaj...

Ogromne wrażenie wciąż robi na mnie podejście autora do kreowanego świata przedstawionego - nie tylko jego rozmiaru, ale i specyficznej estetyki. Wiele z projektowanych przez niego postaci ma (łagodnie mówiąc) ultra dziwaczne mordki, które z jednej strony są ogromnie łatwe do zapamiętywania, ale z drugiej... cóż... trochę szkoda, że nie każdy może być w choćby jednej dziesiątej tak atrakcyjnym shotą  młodzieńcem jak Kurapika czy Killua. Jednocześnie mimo regularnego posiłkowania się wizualnym komizmem nie sposób zapomnieć, że fach łowcy to naprawdę śmiertelnie niebezpieczne zajęcie, gdzie ostatnią rzeczą, jaką należy się przejmować, to czyjaś spiczasta fryzura na przestraszonego jeżozwierza. Wystarczy zresztą spojrzeć na koronny dowód w postaci Hisoki. Na pierwszy rzut oka może się wydawać pierwszym lepszym dziwakiem przebranym w wymyślne cyrkowe ciuszki, ale kiedy na jaw wychodzą jego ponadprzeciętne zdolności pozbawiania ludzi życia oraz niezdrowa fascynacja młodymi, dobrze rokującymi chłopcami, z Gonem na samym czele... ych, jego wiecznie szeroki uśmieszek nagle przestaje trącić manieryzmem, a zaczyna być po prostu fciul niepokojący. Podobnie sprawa ma się z bohaterami pozytywnymi. Nierzadko za zabawną fizjonomią kryje się prawdziwie gołębie serce do kompletu z mocarnymi muskułami oraz dobrze podbudowanym backstory. Doskonale pokazuje to akurat wyprawa do domu Killui, kiedy to Gon wraz z ekipą co i rusz natykają się na pracujących dla Zoldycków służących czy ochroniarzy - w razie konfliktu aż strach z takimi zadzierać, lecz przy właściwym podejściu okazują się całkiem ludzcy lub nawet skłonni do pewnego rodzaju współpracy.

Dobry zwyroli zwyczaj - swych ofiar nie pożyczaj

Nie da się też ukryć, że jeśli uwielbiacie Hunter x Hunter, to z pewnością macie również słabość do One Piece'a i vice versa - jeśli bliska jest wam historia załogi słomkowych piratów, to koniecznie musicie dać szansę serii o ciekawsko-walecznych łowcach. Nawet nie sposób jednoznacznie wskazać, któremu z mangaków należą się większe słowa uznania, gdyż obaj panowie rozpoczęli swoje serie niemalże w tym samym czasie: Eiichiro Oda zaczął publikować wraz z końcówką lipca 1997, natomiast debiut kolejnej serii z dorobku Yoshihiro Togashiego nastąpił na początku marca 1998. Całkiem zresztą możliwe, że praca dla jednego czasopisma i nieustanne ścieranie się w cotygodniowych rankingach popularności sprawiło, że autorzy zaczęli się wzajemnie napędzać, implementując do swoich mang podpatrzone u kolegi po fachu rozwiązania. Nieprzypadkowe wydaje się bowiem chociażby to, że w obu tasiemcach tak silny nacisk kładzie się na podróże oraz odkrywanie porozrzucanych po świecie tajemnic. Podobnie sytuacja ma się ze wspomnianymi już wcześniej dziwnie wyglądającymi postaciami, którym twórcy potrafią w kilka stron (a czasami zaledwie na okładce pojedynczego rozdziału) rozpisać niesamowicie chwytające za serca backstory. No i jest jeszcze jedno podobieństwo, którego do tej pory nie udało mi się wypatrzeć w innym tego typu przygodowym shounenie, a przynajmniej nie na taką skalę - a mianowicie zarówno Oda, jak i Togashi uwielbiają wprowadzać multum intrygujących postaci drugoplanowych, z których część zyska na znaczeniu dopiero po wielu, wieeelu rozdziałach nieobecności.

A-ale jak to?! Żeby tak totalnie bez nakama power?!

Jeśli miałabym wskazać jakąkolwiek wadę serii po lekturze tomów od 5. do 7., to byłaby to... skąpa ilość czasu antenowego poświęcona Kurapice i Leorio. No dobra, a pisząc tak na serio to nie mam się do czego przyczepić. Czy ciągle tkwię w swoistym miesiącu miodowym poznawania zupełnie nowego uniwersum, czy podświadomie działa na mnie siła wygłaszanych wszędzie opinii, że Hunter x Hunter wielką mangą jest - nie mam pewności, natomiast absolutnie nie żałuję sięgnięcia po tę serię, nawet jeśli nie dane mi będzie nigdy poznać jej pełnoprawnego, wymarzonego przez autora zakończenia. Zresztą, nie jest przecież niczym niezwykłym, że doświadczając popkultury, rzadko kiedy mamy okazję ujrzeć prawdziwie satysfakcjonujący, dowożący pod każdym możliwym aspektem finał. Niejeden aktorski serial został wszakże brutalnie skasowany po dwóch sezonach, bo włodarzom platformy nie skalkulowały się słupki oglądalności, a autorzy bestsellerowych sag fantasy od 13 lat nie potrafią wziąć się w garść, by napisać przedostatnią część, bo wolą angażować się w literalnie każdy inny istniejący na kuli ziemskiej projekt poza tym jednym istotnym. Więc co jak co, ale w obliczu tak dosadnych fanowskich tragedii możliwość śledzenia jednego zawieszonego w niebycie shounena, który nawet mimo tego jest uznawany za absolutną czołówkę dostępnej przygodowej fikcji, wydaje się praktycznie błogosławieństwem.

No proszę, niby manga z końcówki lat 90. ubiegłego wieku, a jednak uwaga o istnieniu w Internecie kupy debili(zmów) nawet odrobinę się nie zestarzała

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze