Stara miłość nie rdzewieje - recenzja mangi Dear Gene, (jednotomówka)

Trzeba przyznać, że ostatnie lata funkcjonowania polskiego rynku niesamowicie obrodziły w zbiorcze wydania mang. Studio JG długo się przed takim rozwiązaniem wzbraniało, ale po pojedynczych eksperymentach w rodzaju OPUSa czy Triguna w końcu zdecydowało się na skompresowanie 18-tomowego (u nas zaledwie 9-tomowego) Imawa no Kuni no Alice. Znów JPF nie tylko aktywnie przeciąga na ciemną stronę mocy Kotori, ale nawet na tyle mocno się przebranżowił, że gdyby nie symboliczne pozostałości tasiemców, które ani myślą się skończyć, to wypuszczałby wyłącznie tomy 2w1. No i oczywiście nie można zapominać o Koteczkach, które nie dość, że mają na swoim koncie kilka wypasionych serii (jak Fruits Basket czy Gdy zapłaczą cykady) oraz kilka wydań ekskluzywnych (kojarzonych m.in. z Do Adolfów, Ayako, Utsuborą czy reedycją Cześć, Michael!), to właściwie jako pierwsi dokonali przetarcia szlaków wraz z powołaniem do życia Jednotomówek Waneko. Aktualnie niemal co drugie dzieło wchodzące w skład tego cyklu to właśnie pozycja wydana jako tom 2w1, co cieszy tym bardziej, gdyż można a) nabyć je w wyjątkowo przystępnej cenie okładkowej 34,99 zł; b) za jednym zamachem zaspokoić żądze solidnej dawki lektury c) trafić na tak ultrazacne tytuły jak Dear Gene, od Kayi Azumy.


Tytuł: Dear Gene,
Tytuł oryginalny: Shinai Naru Gene e
Autor: Kaya Azuma
Ilość tomów: 2w1 (z serii Jednotomówek Waneko)
Gatunek: yaoi, dramat, romans, okruchy życia, historyczny
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)

Wczesne lata 90-te XX wieku. Kiedy 16-letni Gene wyraża pragnienie wyjechania na wakacje do Nowego Jorku, warunkiem uzyskania zgody rodziców okazuje się być przymus zatrzymania się u wuja Trevora, którego chłopak nie darzy szczególną sympatią. Dodatkowo w zamian za wikt i opierunek nastolatek ma zająć się uporządkowaniem okropnie zagraconego gabinetu przepełnionego starymi prawniczymi dokumentami oraz roślinami. Wśród sterty papierzysk młodzieniec nieoczekiwanie natrafia na dziennik z wpisami, które zostały zaadresowane do... jego imiennika! Ze starego brulionu wynika, że wskutek splotu przypadków w 1973 roku Trevor poznał młodego, zaniedbanego mężczyznę, który właśnie stracił pracę i zamierzał przespać mroźną noc, kitrając się pokątnie w pobliskiej kotłowni. W podzięce za odzyskane dokumenty prawnik postanawia przygarnąć znajdę, oferując mu schronienie i pożywienie w zamian za sprawowanie opieki nad domem. Wspólnie spędzany czas sprawia, że Trevor zaczyna mimowolnie interesować się przeszłością swojego współlokatora, zwłaszcza że jego miłość do książek i smykałka do nauki nowych obowiązków mocno kontrastują z niemal średniowiecznym nieogarnianiem tak podstawowych sprzętów jak prysznic czy telewizor. Wkrótce wychodzi na jaw, że rodzinna sytuacja małomównego Gene'a jest dużo bardziej skomplikowana, niż się na pierwszy rzut oka wydawało, a Trevor dostrzega w nim to, co sam od zawsze pragnął mieć...

Nie przejmuj się, Gene - ja nawet w 2023 roku odczuwam głęboki lęk przed odbieraniem (i wykonywaniem) telefonów

Dear Gene, jest jednotomówką nad wyraz świeżą, a zarazem przełomową względem tego, co do tej pory był nam w stanie zaoferować polski rynek mang. Przede wszystkim chyba żadna BLka nie położyła aż tak silnego nacisku na kontekst kulturowo-historyczny. Najbliżej tego byłoby chyba Scarlet Secret oraz Mother's Spirit, tyle że w obu tych tytułach wciąż mieliśmy do czynienia z fikcyjnymi plemionami powołanymi do życia wyłącznie na potrzeby wzbogacenia wątku romansowego, nie dla chęci zgłębiania problematyki funkcjonowania tych społeczności (chociaż trzeba oddać, że ten drugi tytuł chociaż próbował zrobić coś z tym fantem w sequelu). Tymczasem dzieło autorstwa Kayi Azumy zostało osadzone w Nowym Jorku nie dla fajnie brzmiących imion czy nieskrępowanej niczym wolności rysowania przystojnych blondynów, ale dlatego, że zasady i przywileje panujące w Ameryce lat 70-tych odcisnęły ogromne piętno na losach prezentowanych bohaterów. Już nawet nie mam na myśli homoseksualizmu jako tematu tabu, zwłaszcza że jest to wątek boleśnie aktualny dla wielu krajów i kultur, ale samą postać Gene'a (tego z "młodości" Trevora, nie jego rodzonego bratanka). Uczynienie z niego części pewnej istniejącej po dziś dzień społeczności pozwala w przystępny sposób zrozumieć, czemu jest to człowiek aż tak wewnętrznie skonfliktowany, a co ważniejsze - lektura tej jednotomówki zachęca do podjęcia rozważań o podobnych do tytułowego bohatera ludziach, którzy muszą dorastać we  wspólnotach bądź rodzinach silnie nastawionych na kultywowanie tradycji.

Niby Ameryka lat 70-tych wciąż była w trakcie gruntownych przemian społecznych, ale trzymanie się za ręce opanowali w lepszym stopniu niż współcześni japońscy nastolatkowie

Ale nie tylko to jest unikalne dla tej mangi. Zachwyciła mnie także forma narracji, jaką autorka obrała, czyli inicjowane przez dziennik retrospekcje, z którymi zapoznajemy się wespół z bratankiem Trevora. I choć to właśnie one zajmują większość czasu antenowego, to przebitki dziejące się we współczesności stanowią genialne uzupełnienie głównej historii i odrębny, ciekawie rozwijający się wątek. Już od pierwszych stron zostajemy dobitnie uświadomieni, że nastolatek nie przepada (delikatnie mówiąc) za bratem swojego ojca i ma kompletnie wywalone na wszelkie próby dogadania się ze sztywnym, stetryczałym panem. Kiedy jednak stopniowo zgłębia jego osobiste zapiski, zaczyna dostrzegać w nim podobnego sobie człowieka, który mimo świetlanej kariery i godnego pozazdroszczenia majątku nie tylko musiał przez całe życie ukrywać swoją tożsamość, ale jest na tyle mięciutką bułą, że najmocniej w życiu pragnie po prostu kontaktu z bliskimi. Poza tym całkiem sprytnym zabiegiem okazało się to, że już w przeszłości Trevor przyjął miano wujka i nazywał Gene'a-rudzielca swoim bratankiem, aby uniknąć wszelkich niestosownych podejrzeń, które w latach 70-tych groziły czymś więcej niż obelżywym komentarzem - nie tylko ze względu na płeć obu zainteresowanych, ale również różnicę wieku i statusu społecznego. Tym bardziej robi się więc ciepło na sercu, gdy po latach Trevor faktycznie stał się pełnoprawnym wujkiem dla prawdziwego bratanka Gene'a (tyle że blondyna).

I tak to się potem dzieje, jak w szkołach zaniedbują edukację seksualną...

Kaya Azuma to prawdziwa weteranka branży, która siedzi przy BLkach już od przeszło 12 lat, a niemal połowę tego czasu poświęciła tworzeniu doujinów (do Axis Powers Hetalia tak konkretnie). I co by nie mówić, cały ten wieloletni trud i żmudne szlifowanie warsztatu absolutnie się opłaciły, gdyż Dear Gene, to praca pod każdym względem fenomenalna. Gdybym postanowiła zrobić tu wyliczankę istotnych dla prowadzenia komiksowej narracji fraz, to nie byłoby elementu, o który autorka nie zadbała z najdrobniejszą pieczołowitością. Mięsiste, acz niepozbawione atrakcyjności projekty postaci wypadają po prostu świetnie, mimika bohaterów zachwyca bogactwem ekspresji, zastosowane kadrowanie zawstydziłoby co najmniej połowę hollywoodzkich reżyserów, zabawne przerywniki są zabawne, przejścia między scenami - perfekcyjnie zbalansowane pod kątem timingu, tła - przebogate... Nie przychodzi mi na myśl ani jedna rzecz, do której chciałabym (potrafiłabym?) się przycze... hmmm... chociaż nie, jednak coś by się znalazło. Cenzura. Na całe szczęście nie wypada tak tragicznie jak w niektórych świeżych BLkach, gdzie przyrodzenia zostały zastąpione regularnymi mieczami świetlnymi (niby wiedziałam, że marka Gwiezdnych Wojen nie radzi sobie ostatnio najlepiej, ale nie sądziłam, że będzie całkiem literalnie ssać pałę), niemniej wciąż nakładanie na całej długości siurków bladych zygzaków na podobieństwo skreśleń ze szkolnych zeszytów dalekie jest od bycia szczytem graficznej finezji. No, ale to już wina przewrażliwionych japońskich redaktorów, nie przytyk to rodzimego wydawnictwa.

Przepięknie zastosowana symbolika smugi światła

Gdy sięgam po nowe BLki - oczywiście o ile nie jest to coś, na co już kiedyś przypadkiem natrafiłam w formie skanów - zwykle nie zakładam, że podczas lektury doświadczę jakichś niesamowitych fabularnych uniesień. Większość jednotomówek przyrównałabym raczej do bezpiecznego fast-fooda w stylu Maka bądź chińczyka. Ot, zawsze smakuje tak samo okej, ale z kapci cię raczej nie wyrwie. Dear Gene, to jednak zupełnie inna kategoria doznaniowa. Jest niczym pizza podawana w niepozornej, rodzinnej knajpce albo kurczak z rożna prosto z budy stojącej zaraz o tu, na rogu. Raz spróbujesz, absolutnie nigdy nie zapomnisz. I w sumie to trochę przerażające, że aż tak ciepła, wiarygodna, na wskroś poruszająca pozycja zasiliła szeregi Jednotomówek Waneko, gdyż od teraz mogę mieć niemały problem z polecaniem czegokolwiek, co będzie choć ociupinkę odstawać jakością od mangi stworzonej przez Kayę Azumę. Oczywiście z całych sił trzymam kciuki, że poziom kolejnych BLek będzie już tylko szybować ku górze, jednak na ten moment wolę zapobiegawczo zachęcić was do jak najszybszego zaopatrzenia się w kopię Dear Gene, zwłaszcza że jego nakład prędzej niż później przejdzie do annałów.

Owszem, do tanga trzeba dwojga... ale nikt nic nie mówił o wyjściowych smokingach!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze