Hej ho, hej ho, na łowy by się szło! - recenzja mangi Hunter x Hunter (tom 1)

Choć mam szczęście siedzieć w fandomie mangi i anime od dobrych 15 lat, jakoś się tak złożyło, że przez cały ten czas nigdy nie miałam większej styczności z Hunter x Hunter - tak mangowym, jak animowanym (i to z żadną z dwóch wersji). Wiem, że zabrzmi to jak sroga herezja, jednak przez długi czas usilnie wzbraniałam się przed seriami tworzonymi tuż przed lub na samym początku XXI wieku, gdyż uważałam je za... cóż... za zbyt mocno retro. I to uprzejmie ujmując. Z czasem jednak zdołałam się przełamać, przez co dziś potrafię szczerze docenić kunszt wymyślnych designów postaci z One Piece'a czy stylistykę klasycznego Neon Genesis Evangelion. Mimo to za Hunter x Hunter wciąż nie chciałam się zabierać, niemniej uprzedzenia wobec "brzydoty" zostały zastąpione przez chęć pozostawienia sobie na czarną godzinę tej powszechnie uwielbianej serii, ten wzór wszelkich shounenowych cnót, o którym chyba każdy i jego pies słyszeli, że Chimera Ant arc absolutnie wymiata. Lecz kiedy nadszedł czas dokonywania się wydawniczych cudów i zapowiadania serii znanych z wybitnej fabuły, znakomitej oprawy graficznej oraz przebywania na wiecznych hiatusach, wiedziałam, że będę musiała odwiesić na kołek swoje postanowienie. Nie ma bowiem lepszego momentu na rozpoczęcie swojej przygody z dziełem legendarnego Yoshihiro Togashiego niż ten, gdy za jego dystrybucję na rodzimym rynku zabrało się wydawnictwo Waneko.


Tytuł: Hunter x Hunter
Tytuł oryginalny: Hunter x Hunter
Autor: Yoshihiro Togashi
Ilość tomów: 37+ (?)
Gatunek: shounen, akcja, przygoda, dramat, psychologiczny, fantasy, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)
 
Mieszkający na Wyspie Wielorybów chłopiec imieniem Gon pragnie zostać łowcą, czyli poszukiwaczem odnajdującym najróżniejsze skarby i dziwy tego świata - czasami są to drogocenne kosztowności, czasami rzadkie bestie, a czasami wymykający się prawu przestępcy. Aby jednak zyskać uprawnienia do wykonywania takiego zawodu, każdy pretendujący do miana łowcy obywatel musi wpierw przejść niesamowicie trudny egzamin. Temu marzeniu sprzeciwia się wychowująca go samotnie ciocia, jednak po wytrwałym treningu w buszu i zdobyciu niezwykłych umiejętności Gon udowadnia opiekunce, że jest gotów ruszyć śladem swojego ojca... który tak się składa, że jest znamienitej klasy łowcą. Ostatecznie chłopak wsiada na łajbę i rusza do punktu zbiórki, gdzie ma odbyć się oficjalny test. W międzyczasie spotyka dwójkę intrygujących towarzyszy podróży: dojrzałego Leorio, którego w dążeniu do zawodowego spełnienia napędza żądza pieniądza, oraz nastoletniego Kurapikę, jedynego ocalałego z przetrzebionego klanu Kurta, który potrzebuje licencji, aby móc namierzyć i schwytać odpowiedzialną za śmierć bliskich Trupę Fantomu. I choć nie stanowi to wymogu, ostatecznie trójka nowicjuszy zaczyna mimowolnie trzymać się razem, wspólnie stawiając czoła pierwszym rzucanym przez egzaminatorów kłodom.

Protagonistów klasycznych tasiemców można poznać nie tylko po spiczastej fryzurze, ale także po pragnieniu osiągnięcia ostatecznego awansu w obranym zawodzie

Muszę lojalnie przestrzec, że rozpoczęcie przygody z polskim wydaniem Hunter x Hunter może być dla wielu osób dość osobliwym przeżyciem, ponieważ pół pierwszego rozdziału znacząco odstaje jakością od pozostałej części tomiku. W dużej mierze jest to kwestia tego, że w wydaniu magazynowym pierwsze 19 stron zostało wypuszczonych w pełnym kolorze, a standardem dla serii publikowanych na łamach Weekly Shounen Jumpa jest to, że już w wydaniu tomikowym wszelkie ilustracje degraduje się do czerni i bieli (a właściwie do różnych odcieni szarości). Problem kompresji tkwi najpewniej również w kiepskiej jakości materiałach przekazanych przez japońskiego wydawcę, gdyż widać, że problem tkwi jedynie w rysunkach, a polskie teksty w dymkach mają właściwy kontrast. To akurat niechlubna norma dla wielu sędziwych serii, w przypadku których cyfrowe wersje są zjawiskiem rzadziej spotykanym niż plażujący yeti, a oryginalne manuskrypty zostały zjedzone przez dinozaury, przez co można jedynie liczyć na fizyczne tomiki wymagające rozcięcia i samodzielnego zeskanowania, aby w ogóle móc w cywilizowany sposób zabrać się za proces tłumaczenia. Dlatego chociaż Waneko z pewnością dało z siebie wszystko, nie da się ukryć, że rozdzielczość początkowych stron prezentuje się na tyle marnie, że nawet czytelnicy szczycący się sokolim wzrokiem mogą się poczuć tak, jakby nagle zapomnieli założyć okularów korekcyjnych. Na całe szczęście jest to problem przejściowy, a po lekko rozmytym wstępie możemy cieszyć się ostrymi niczym żyleta rysunkami, które nawet po 25 latach od premiery wywierają kolosalne wrażenie swoją dynamiką, designem i poziomem detali.

Prosimy nie regulować odbiorników - to tylko pan niedźwiedziolis czuje się w tym rozdziale wyjątkowo niewyraźnie

No właśnie - rysunki. Warto się przy nich na chwilę zatrzymać, zwłaszcza że pragnę przy tej okazji podzielić się pewną nękającą mnie myślą. Dosłownie na dniach wystartowała kolejna seria autorstwa Hiro Mashimy - Dead Rock - którą tworzy równolegle do wciąż wydawanego Edens Zero. I chociaż słyszałam, że prywatnie twórca jest super ultra sympatycznym człowiekiem do rany przyłóż, to niestety ciężko się broni jego wypluwanych hurtowo dzieł, przynajmniej pod kątem oryginalności historii i designów. Kobiece postacie w jego seriach mają do wyboru może ze dwa typy twarzy, panowie w porywach do trzech, czasem trafi się jakiś rysowany od sztancy kot czy inna muskularna krowa i to by było w sumie na tyle. Co gorsza, jest to przywara większej liczby autorów i autorek, którzy po sukcesie jednej marki wyprztykują się z całej weny, nie mając pomysłu na tworzenie innego unikalnego świata. Ale nie z Togashim takie numery. Mimo że autor parę lat wcześniej powołał do życia mega popularne i wcale nie takie krótkie Yu Yu Hakusho, to w rysowanie Hunter x Hunter wszedł z zupełnie unikalną bazą pomysłów, w tym ze świeżym podejściem do projektów bohaterów. Już nie mówię nawet o tym, że Gon w żaden sposób nie przypomina Yusuke z YYH, ale nawet obsada w obrębie samego HxH różni się między sobą diametralnie. No po prostu nie ma szans, aby pomylić ze sobą Gona, Killuę i Kurapikę, mimo że cała trójka jest ledwo odrosłymi od ziemi dzieciakami, za to protagoniści (!) serii Hiro Mashimy... cóż, życzę powodzenia w ich rozpoznawaniu po czymś więcej niż kolor fryzury. To znów nie tylko świadczy pozytywnie o kunszcie wyobraźni Togashiego, ale stanowi także bezcenną pomoc dla czytelników, którzy chcą mieć szansę połapać się w natłoku shounenowej akcji.

Wiele współczesnych serii nie pogardziłoby takim poziomem detalu i przejrzystością akcji

Chociaż w ostatnich latach dostajemy shounenów - i to naprawdę dobrych shounenów! - na przysłowiowe pęczki, to po przeczytaniu tych kilku rozdziałów Hunter x Hunter poczułam coś, czego nie doświadczyłam już od dawna. A chodzi konkretnie o natychmiastowe wciągnięcie się w fabułę. Żeby było zabawniej, zaczynamy właściwie od najbardziej oklepanego schematu pojawiającego się we wszystkich szanujących się przygodówkach, czyli od arcu turniejowego (który tutaj przyjął akurat formę egzaminu, niemniej co do zasady sprowadza się do tego, aby wyłonić jednego lub grono zwycięzców). Mimo to garstka głównych postaci, która zdążyła nam się już wyklarować na tak wczesnym etapie historii, wystarcza w zupełności do zaintrygowania czytelnika ich zdolnościami, motywacjami i wzajemnymi relacjami. Gon, jak przystało na wzorowego protagonistę tasiemców lat 90. i 00., jest w tym wszystkim właściwie najmniej istotny, za to przyznam, że przeogromnie polubiłam tarcia na linii Kurapika/Leorio - zwłaszcza dlatego, że w tym duecie to ten młodszy odgrywa rolę rozsądniejszego i bardziej doświadczonego w boju, natomiast starszy za maską interesownego gamonia skrywa nie mniej personalne pobudki co reszta obsady. Mimo to ich kłótnie nie przeradzają się w komediowy konflikt na miarę Zoro i Sanjiego z One Piece'a, lecz panowie bardzo szybko znajdują nić porozumienia, która sprawia, że mają szczerą ochotę ze sobą współpracować.

Co trzy designy, to nie jeden!

Miałam świadomość, że Hunter x Hunter to seria co najmniej dobra, jeśli nie po prostu wybitna, jednak przezornie zakładałam, że rozkręci się dopiero po kilku, może kilkunastu tomach - w końcu nawet One Piece zaliczył swój przydługawy wstęp na East Blue, zanim fabuła faktycznie ruszyła z kopyta. Nic jednak bardziej mylnego. Osiem rozdziałów w zupełności wystarcza, żeby wkręcić się w historię, w tym w wątek wymordowanego klanu Kurta, stopniowe odkrywanie głębi w Leorio czy śledzenie niejednoznacznego zachowania Killui tak w ogóle. I jak początkowo zakładałam, że zajmę się kolekcjonowaniem tej mangi jakoś zupełnie przy okazji, bez zbędnego pośpiechu, tak teraz wiem, że chcę ją śledzić na bieżąco. Zwłaszcza że polskie wydanie ogromnie do tego zbierania zachęca. Owszem, w przeciwieństwie do wypuszczanego równolegle przez JPF Yu Yu Hakusho tomiki mają wyraźnie mniejszy format, czym wielu fanów wydaje się mocno niepocieszonych, niemniej Waneko wciąż zadbało o świetny, lekki przekład (chylę czoła przed tłumaczką, Anną Wrzesiak, która przygotowała niezwykle sympatyczne, wpadające w ucho nazwy własne fauny oraz lokacji), wyjątkowo zgrabny skład oraz znakomitej jakości wydruk. A takie przymioty w aktualnym natłoku trafiających na rynek pozycji należy akurat cenić dużo bardziej niż przygotowywanie ekskluzywnych, naćkanych fajerwerkami wydań z przesadnie napompowaną ceną.

Jak się nie ma takiej Sailor Moon, jaką się lubi, to się lubi, jaką się ma (z pozdrowieniami dla JPF-u wypatrującego kolejny rok gołębia z akceptem polskiego Eternal Edition)

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze