Nie ma zadymy bez ognia - recenzja mangi Fire Force (tomy 16-18)

Ostatnie lata zupełnie zmieniły trendy w adaptowaniu shounenów i zamiast naćkanych fillerami tasiemców emitowanych niemal z dziada pradziada mamy do czynienia z produkowaniem anime w formie emitowanych co rok lub dwa sezonów. Taką solidną frekwencją może się pochwalić chociażby My Hero Academia, Miecz zabójcy demonów, Jujutsu Kaisen, Dr. Stone czy Tokyo Revengers, a wcześniej także takie Kuroko's Basket czy Kulinarne pojedynki. I w sumie do tego szacownego grona należałoby jeszcze dołączyć Fire Force, tylko że po dobrej passie wypuszczenia pierwszego sezonu w 2019, a drugiego w 2020 roku, trzeci sezon został zapowiedziany dopiero w maju 2022... i od tamtego czasu zapadła głucha cisza. Cisza cokolwiek wymowna, gdyż odpowiedzialne za poprzednie dwie odsłony studio David Production totalnie zakopało się pod hałdą cokolwiek prominentnych projektów. W efekcie pojawiły się nawet pogłoski, jakoby kontynuację miało przejąć studio Shaft (co wydaje się o tyle sensowną opcją, ponieważ i tak kilka lat temu wielu animatorów spitoliło z Shaftu właśnie do DP). W czyje ręce marka by jednak ostatecznie nie wpadła, mam nadzieję, że uda się nie obniżyć dotychczasowego poziomu sakugi, tym bardziej że wszystko wskazuje na to, że materiału wystarczy akurat na stworzenie konkretnego 2-courowego sezonu. A jeśli produkcja wywali się na ryj, jak różne rzeczy mają w zwyczaju się ostatnio wywalać... to wciąż mamy dużo szczęścia, ponieważ polskie wydanie mangi znajduje się o krok od nadgonienia dotychczasowo zaadaptowanej fabuły.


Tytuł: Fire Force
Tytuł oryginalny: Enen no Shouboutai
Autor: Atsushi Ohkubo
Ilość tomów: 34
Gatunek: shounen, akcja, supernatural, komedia, szkolne życie, ecchi, dramat
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Licht wyjawia załodze Ósemki, że jest szpiegiem na usługach Haijimy, jednak nie dość, że bardziej zżył się z nowymi kompanami (a tak serio - dostrzegł w nich znacznie większy potencjał w dochodzeniu do prawdy stojącej za istnieniem aktualnego porządku rzeczy), to jeszcze niespecjalnie widzi swoją dalszą współpracę z dotychczasowym mocodawcą. Ten bowiem pragnie wyeliminować niewygodnego naukowca, a przy tym położyć łapska na Adolla Burst starszego z braci Kusakabe. Licht i Shinra postanawiają więc udać się z infiltracyjną wizytą do tajnej placówki firmy, gdzie przeprowadzane są mało humanitarne eksperymenty na dzieciach obdarzonych pirokinetycznymi mocami. Tak się składa, że w ośrodku przebywa także Nataku, dzieciak, który nie tylko przeżył bliskie spotkanie trzeciego stopnia z robakiem zaaplikowanym przez Rekkę Hoshimiyę, porucznika Pierwszego Zastępu ogarniętego manią odnalezienia Filaru, ale faktycznie przejawia symptomy wskazujące na posiadanie szczególnych mocy. Aby je spotęgować, Pracownia Badań nad Pirokinetykami regularnie urządza mu sparingi (czyt. jednostronne spuszczanie łomotu) z niejakim Kurono, bezwzględnym "bogiem śmierci", którego życiową pasją i powołaniem jest atakowanie słabszych. Myli się jednak ten, kto sądzi, że walka o przejęcie Nataku rozegra się wyłącznie między Haijima Industries a Ósmym Zastępem SSP. Gdzie rodzi się nowy Filar, tam z pewnością można spodziewać się złożenia niezapowiedzianej wizyty przez służące Ewangeliście Białe Szaty...

Nie da się ukryć, że ilościowo (a przede wszystkim jakościowo) karty danych postaci z One Piece'a mogą się schować przy Fire Force

Ach... co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem, że walki w Fire Force praktycznie nie mają sobie równych. Są tak widowiskowe, a zarazem tak przepięknie czytelne, że to aż zbrodnia, że wiele innych, znacznie lepszych fabularnie shounenów nie dorasta serii Ohkubo do pięt. Zwykle kiedy powstają animowane adaptacje takich przygodówek, ich największą zaletę stanowi możliwość takiego sprezentowania klepaniny, aby odbiorca mógł się wreszcie połapać, kto kogo i którą kończyną w ogóle bije (khemjojokehm). I żeby nie było, że mam jakieś wątki do serialowego Fire Force stworzonego rencyma animatorów z David Production! Co to to nie! Wręcz przeciwnie, studio naprawdę daje radę we wprawianiu w ruch tak trudnego (bo obfitującego w płomienie) świata przedstawionego. Jednocześnie trzeba podkreślić, że manga nie tylko nie ma się czego wstydzić, ale stanowi też klasę samą w sobie, gdyż wyróżnia ją niesamowita plastyczność ukazywanego ruchu. Objawia się ona między innymi w ilości pieczołowicie rysowanych detali, iście reżyserskim aranżowaniu kompozycji na poszczególnych kadrach, czy doskonałym obrazowaniu przestrzeni, dzięki czemu czytelnik nie ma nawet najmniejszych problemów ze zwizualizowaniem, gdzie względem siebie oraz w jakiej odległości znajdują się poszczególni bohaterowie. Ohkubo może się przedstawiać w posłowiach jako pajac pełną gębą, ale i tak nie ukryje, że do tworzenia komiksów chłop ma łeb nie od parady.

Co prawda Chuck Norris potrafi walnąć z półobrotu, ale tylko Shinra potrafi to zrobić, stojąc na jednej ręce!

Twórczość Ohkubo ma jeszcze jedną znaczącą zaletę nad innymi shounenami, a mianowicie naprawdę widać w niej wyjątkową sprawiedliwość w parytetach płci. Dla przykładu - w arcu infiltracji placówki Haijimy poznajemy cztery nowe (i jakkolwiek liczące się w fabule) postacie: Kurono i Nataku oraz Ritsu i Lalkarkę. Dwóch panów i dwie panie, czyli dla każdego coś miłego. Nie jest to zresztą trend zupełnie nowy, bo już Soul Eater mógł się poszczycić naprawdę wyrównaną obsadą, gdzie na jedną Makę przypadał jeden Soul, a na jednego dr Steina - jedna Medusa. Tymczasem nawet w najpopularniejszych tasiemcach ostatniej dekady z udziałem silnych, rezolutnych bohaterek bywa mocno różnie. Jeszcze na Jujutsu Kaisen da się przymknąć oko, bo seria może się pochwalić obecnością Nobary, Maki, Mai, Miwy czy Momo, jednak taki Miecz zabójcy demonów wypada naprawdę blado, bo na awans do grona Dwunastu Demonicznych Księżyców (a nawet ciut więcej) zasłużyły sobie tylko dwie kobiety, natomiast w grupie najznamienitszych zabójców demonów mamy zaledwie dwie przedstawicielki płci niewieściej. Na szczęście Fire Force jest pod tym kątem znacznie bardziej łaskawy i chociaż w samej Ósemce stosunek pań do panów wynosi 3:6, tak już frakcja Filarów, przynajmniej na stan 19. tomu, dzieli się równo po połowie. O Białych Szatach nawet nie ma co wspominać, bo tam twardych babek absolutnie nie brakuje i właściwie to one trzymają za twarz całą swą wywrotową organizację.

Naprawdę doceniam użycie wyrafinowanej zabawy słownej do opisania techniki cokolwiek klozetowej

No, a skoro już przy antagonistach jesteśmy... Do tej pory wydawało się, że ci, z którymi musi mierzyć się ekipa z Ósemki, to skończeni skurczysyni mający za nic cudze życia. W toku fabuły zaczynają się jednak pojawiać pewne wyjątki, które jeszcze nie pozwalają ich traktować jak pełnowymiarowych sojuszników SSP, ale przynajmniej zyskują więcej głębi swoimi nie zawsze jednoznacznymi uczynkami. Pierwszym takim przypadkiem był oczywiście Joker, który stanowi swoją własną stronę w mocno już poplątanym konflikcie, ale z dwojga złego wolał on szkodzić skorumpowanemu Kościołowi Świętego Słońca niż służącym w straży pirokinetykom. Za inny dobry przykład może także uchodzić Charon, osobisty ochroniarz Haumei. Choć jest on jednym z pierwszych przeciwników, którego w ogóle przyszło nam poznać, to po tych kilkunastu tomach wychodzi na jaw, że daleko mu do pustogłowego osiłka spełniającego zachcianki swojej mocno zwichrowanej "pani". Nawet jeśli Drugi Filar traktuje go jak śmiecia, on sam widzi się jako swego rodzaju figurę ojcowską, który poświęcił wiele lat psiej służby, by wychować Haumeę od małego. Podobne wątpliwości wywołuje w czytelniku postawa Kurono. Nie ma się co oszukiwać, że przez większość czasu antenowego robi za skończonego psychola z manią znęcania się nad wszystkim, co się tylko rusza... a mimo to w dwóch scenach udało mu się wyjść poza bańkę swojego chronicznego spaczenia i porozmawiać z kimś (niemalże) od serca.

Jak tak patrzę na ten design, to Asura z Soul Eatera chyba niekoniecznie żył w celibacie...

Będąc idealnie na półmetku historii trochę ciężko mi sobie wyobrazić, co jeszcze może wydarzyć się po drodze, żeby nie ograniczyło się to do bezceremonialnej (choć wciórno widowiskowej) łupaniny. W gruncie rzeczy poza odkryciem tożsamości dwóch ostatnich Filarów nie zostało nam już wiele zagadek do rozwiązania, a historia sprowadza się właściwie do tego, aby spacyfikować starania Białych Szat w temacie przeprowadzenia kolejnej, tym razem podręcznikowo absolutnej zagłady ludzkości. Oczywiście to też nie tak, że shouneny muszą się bawić w nie wiadomo jakie fabularne zawiłości. Ot, mają przede wszystkim wywoływać satysfakcję ze spuszczenia siłom zła zasłużonych bęcków, a pod tym względem Fire Force spisuje się akurat na piątkę. No, może z takim mikroskopijnym minusikiem, bo tyłki Ósmemu Zastępowi częściej ratuje taktyczny odwrót przeciwnika niż jego faktyczne znokautowanie/pochwycenie. Wychodzi więc na to, że jeszcze przez kilka dobrych tomów będziemy obserwować taką regularną wojnę podjazdową mającą na celu zmniejszyć morale bądź uszczuplić personel przeciwnika, ale za to potem... ho-ho! Nie spodziewam się niczego innego jak tego, że ostateczna bitwa zwali nas z nóg poziomem prezentowanej epickości.

Czarodziejka z Księżyca zrobiła się passe. Teraz porządek zaprowadza Czarodziejka ze Słońca!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze