Szara rzeczywistość barwnego artysty - recenzja mangi Blue Period (tomy 5-7)

Na początku przygody z Blue Period żyłam w przekonaniu, że pani Tsubasa Yamaguchi musiała się wykazać nie lada brawurą, decydując się stworzyć mangę o nastolatku zdającym (a potem uczęszczającym) na studia malarskie. Nie chodzi nawet o to, że wybrana przez nią tematyka jest niszą, bo jak nam pokazują serie z "gatunku" iyashikei - często im bardziej abstrakcyjna aktywność, tym ciekawsza wychodzi z tego baja. Sedno problemu tkwi w tym, że medium mangi rządzi się dość specyficznymi prawami, a jej odbiorcy wolą, kiedy rysunki są ładne, dopracowane i najlepiej urocze. A czego by nie mówić o sztuce współczesnej, raczej wzbrania się ona przed ukazywaniem rzeczy w sposób ładny czy choćby zrozumiały. Im abstrakcyjniej, tym lepiej, co rodzi zrozumiałe wątpliwości, czy aby na pewno jest to temat, któremu odda się sprawiedliwość nie we francuskim komiksie niezależnym, ale w serializowanej w miesięczniku mandze. I tu właśnie czai się ciekawy zwrot akcji, ponieważ Blue Period miał szczęście trafić na łama magazynu Afternoon, który tak się składa, że sprawuje pieczę również nad Houseki no Kuni, Nami yo Kiitekure czy Medalist. I tak oto posądzanie o brawurę zmieniło się w poczucie ulgi, że gdzie jak gdzie, ale pod skrzydłami takiej redakcji pani Tsubasa Yamaguchi nic nie ryzykowała. Wręcz przeciwnie - po dziś dzień może spokojnie oswajać czytelników z twierdzeniem, że manga i malarstwo to przepis na absolutnie wyjątkową historię.


Tytuł: Blue Period
Tytuł oryginalny: Blue Period
Autor: Tsubasa Yamaguchi
Ilość tomów: 13+
Gatunek: seinen, dramat, szkolne życie, okruchy życia
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Yatora mimo dość nieszczęśliwego wypadku ze zbitym lusterkiem zdał pierwszy egzamin na Geidai w prawdziwie popisowym stylu. Niestety przed nim oraz przed kilkoma innymi znajomkami z kursu wciąż piętrzy się groza drugiego egzaminu, a zamiast opatrzonego ołówka czeka medium, z którym nasz artystyczny delikwent miał dotąd mocno ograniczoną styczność - czyli farby olejne. Jakby tego było mało, w kluczowym momencie myśli Yatory zaczyna zaprzątać Yuka, który nie tyle nie zdołał przedrzeć się przez gęste sito eliminacyjne katedry nihongi, ile postanowił namalować na płótnie wielki krzyżyk i ostentacyjnie wyjść z sali, poddając rękawicę jeszcze zanim doszło do jakiejkolwiek walki. Co by nie mówić, kłóci się to mocno z wizją dumnego, uzdolnionego kolegi, który odegrał kluczową rolę w zapisaniu się Yatory do licealnego kółka plastycznego, a potem podjęcia decyzji o zdawanie na studia malarskie. I choć na początku Yuka zbywa Yaguchiego, oskarżając go o chęć niesienia pomocy, jednak nie w taki sposób, aby samemu narazić się na śmieszność czy niebezpieczeństwo, to przy kolejnym podejściu Yatora wreszcie jest w stanie skonfrontować się z kumplem. Nie spodziewa się jednak, że wyglądający jak siedem nieszczęść Yuka nie tylko odmówi powrotu do domu, ale rzuci cokolwiek sugestywną propozycją wspólnego utonięcia w morzu...

Po raz pierwszy cieszę się z niekonsekwencji przy projektowaniu dodatków, gdyż pachnąca pocztówka, którą sklep Waneko dodaje do 7. tomu Blue Period, na całe szczęście ma aromat kwiatków, nie terpentyny...

Tym, co najbardziej poruszyło mnie już w animowanym Blue Period i wywarło tym większe wrażenie w wariancie mangowym, to Ryuuji Ayukawa (aka Yuka) i toczący się na drugim planie wątek desperackiego poszukiwania przez niego własnej tożsamości/płciowości/seksualności przeplatający się z chaotycznymi próbami zdefiniowania ścieżki życiowej jako artysta. Choć Yuka czuje się facetem, to ze względu na delikatny wygląd, słabość do ładnych ubrań i lepsze relacje z płcią niewieścią doszedł do wniosku, że łatwiej będzie mu funkcjonować w społeczeństwie, jeśli zacznie zachowywać się jak słodka dziewczyna. Mętlik w głowie nastolatka umacnia co gorsza fakt, że jedyną osobą, jaka zdaje się akceptować jego skonfliktowaną fizjonomię, jest mieszkająca pod jednym dachem babcia (gdyż rodzice otwarcie mają go za chore dziwadło). Co ważne, staruszka sama tworzyła niegdyś nihongę, dlatego artystycznie uzdolniony wnuczek postanawia sprawić jej przyjemność i zdawać na studia na tym kierunku. Tylko że to nie jest jego powołanie, lecz kolejna wizja tego, jak powinien się zachowywać, by zapewnić sobie bezpieczeństwo i akceptację otoczenia - i to wizja, której nie narzucił na niego nikt inny poza nim samym. To niezwykle przejmująca historia, która nie tylko doskonale działa jako samodzielny byt, ale genialnie współgra także z rozwojem głównego bohatera.

To przykre, kiedy w ciasne ramy konwenansu wtłaczane są nie obrazy, a ludzie

Jednocześnie to właśnie na tym etapie opowieści wreszcie postanowił się nam objawić pierwszy większy antagonista serii, z którym Yatora będzie musiał się niejednokrotnie zmierzyć, by spełnić swoje marzenia, a mianowicie chodzi o... stres. Yhym. Nie inaczej. Choć wszyscy mają chrapkę na dość mocno limitowane miejsca na uniwersytecie Geidai, ukazane w Blue Period postacie niekoniecznie rywalizują między sobą nawzajem, a walczą głównie z samymi sobą. Ze swoimi słabościami, ograniczeniami wyobraźni, brakami warsztatowymi, wypaleniem i jeszcze kilkoma innymi takimi sympatycznymi dolegliwościami. Mogłoby się wydawać, że co jak co, ale bycie artystą w XXI wieku oznacza nieograniczoną wolność kreatywną i możliwość wyrażania się na każdy dostępny temat. Problem w tym, że współczesność jest wynikiem istnienia ludzkości już od paru ładnych tysięcy lat (licząc lekką ręką tylko znane wszem i wobec cywilizacje), co oznacza, że w tym czasie sztuka zdołała przemielić wszelkie znane motywy na pierdyliony różnych sposobów. Jeśli dodamy do tego jeszcze ubóstwiającą hierarchizację Japonię, gdzie system edukacji musi być ustawiony pod linijkę, no to mamy gotowy przepis na to, jak wpędzić nastolatków w galopującą niemoc twórczą bądź strach, czy zdołają się wybić ponad dokonania genialnych kolegów.

Pani Oba na prezyde... tfu! Na rektora Geidai!

Na dodatek egzaminy wstępne to prawdziwy pikuś w porównaniu z piekłem studiów, gdzie każde zetknięcie się z profesorskim ego może oznaczać doszczętne złamanie psychiki dojrzewającego człowieka, a zajęcia niejednokrotnie wymagają od studenta udowadniania, że nie znalazł się na swoim kierunku dzięki losowi znalezionemu w paczce czipsów. Właśnie te realia będą nam towarzyszyć od 7. tomu Blue Period, kiedy to wreszcie zakończył się rozległy arc licealnych przygotowań, a rozpoczęła się właściwa fabuła rozgrywająca się na upragnionym przez Yatorę Geidai. I choć z rozumieniem przekazu sztuki współczesnej miewam raczej pod górkę, tak muszę przyznać, że rozumienie trudów studenckiego życia przychodzi mi akurat bez najmniejszego problemu. Czy to Japonia, czy to Polska, odnoszę wrażenie, że system funkcjonowania publicznych placówek wygląda w obu tych krajach całkiem podobnie - zamiast przekazywać wiedzę czy wiedzę rozwijać, tę wiedzę się jedynie egzekwuje. Niczym mędrcy w shounenach, którzy uczą swoich podopiecznych tajemnych technik, nakazując im samodzielnie wykoncypować sposób aktywacji ataku, tak wykładowcy nierzadko mają w głębokim poważaniu dzielenie się radami czy wskazywanie studentom przyczyn popełnianych błędów, zastępując je suchą niczym słoniowa kupa krytyką. Uch, normalnie aż zaczynają się we mnie odzywać zapomniane demony przeszłości...

Nie wierzę, że przyszedł dzień, kiedy z własnej, nieprzymuszonej woli zgodzę się ze słowami Yotasuke...

Dlatego chociaż nie utożsamiam się z Yatorą w kategorii wrażliwości na sztukę, to sympatyzuję z nim pod kątem udziału w przyspieszonym kursie utwardzania pośladków przeciwko prozie życia. Bo tak, czy się jest utalentowanym adeptem malarstwa olejnego, czy też wannabe publicystką działającą na darmowym skrawku Internetu, jednym z największych wrogów niezmiennie pozostaje przymus porównywania swojej twórczości do innych ludzi. W małych dawkach to ogromnie rozwijające, jednak jeśli non-stop dajemy sobie w żyłę kompleksem niższości i marazmu, nic dobrego z tego nie wyniknie. Jestem więc przeogromnie ciekawa, jak z tym wszystkim poradzi sobie główny bohater Blue Period, tym bardziej że nie sądziłam, że manga ta okaże się jedną z najlepszych serii dramatycznych ostatnich lat. Polecam uniwersalnie, bo każdy znajdzie tu treści sobie bliskie: uczniów przygotuje na studencką rzeczywistość (albo dodatkowo utwierdzi ich w przekonaniu, że studia nie są nikomu do szczęścia potrzebne), studentów wesprze na duchu, bo nie tylko oni mają tak kijowo, natomiast dorosłym umożliwi skonfrontowanie swoich własnych młodzieńczych doświadczeń z tym, co przeżywa i jeszcze duże przeżywać będzie nasz niespokojny główny bohater.

Bo w życiu, jak z formatem obrazów, bywa różnie - kwadratowo i podłużnie!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze