Niby nic, a tak to się zaczęło - podsumowanie sezonu anime (wiosna 2022)

Ach! Co to była za przepełniona miłością wiosna! Oczywiście często się zdarza, że to właśnie wiosenne sezony są tymi, które masywnie obładowuje się oczekiwanymi tytułami, jednak mimo wszystko nie spodziewałam się, że tyle będzie w nich romantyczności szeroko pojętej, nie mówiąc już o solidnej dawce odprężających rom-comów stanowiących idealną odtrutkę po zimowej stagnacji. Jeśli w podsumowaniu roku będę miała jakiekolwiek wątpliwości co do przyznawania "statuetki" najlepszej pary, z pewnością będę musiała cofnąć się tu wspomnieniami. Nie znaczy to jednak, że fani innych gatunków mają czuć się pokrzywdzeni. Spokojnie - jak zwykle nie zabraknie dla was nastoletnich dramatów, emocjonujących sportówek, śpiewających dziewczynek oraz isekajów wytłaczanych od sztancy. I tylko w temacie bombastycznych akcyjniaków zapanowała taka trochę jakby posucha... No, albo prawie posucha. Oczywiście Netflix nie potrafi sobie odmówić wrzucania animu na totalnie ostatnią chwilę, ale że nie jestem w stanie jednocześnie oglądać anime i o nich pisać, dlatego taki BASTARD!! poczeka sobie na lepsze czasy. Na kolejny sezon zostawiam także przyjemność omawiania Kukułek (aka Kakkou no Iinazuke) oraz Letniego Chamskiego Podry... znaczy, Summertime Render. Ale to dobrze, bo lato zwykle nie ma w zwyczaju nas rozpieszczać, nawet jeśli na horyzoncie widać parę potężnych, wracających niekiedy po dekadach nieobecności marek.

Gdy patrzę w twe oczy zmęczone jak moje, to kocham te bajki zmęczone jak ja~

Aharen-san wa Hakarenai


Kiedy przywitanie "czołem!" zaczynasz traktować trochę zbyt dosłownie

Pierwszy dzień w liceum jest dla stoickiego Raidou zarazem pierwszym dniem nowego, przebojowego, bogatego towarzysko życia. Swój ambitny plan postanawia rozpocząć od siedzącej w ławce obok koleżanki, niziutkiej i drobniutkiej Aharen, jednak ta mimo kilku elokwentnych prób zagajenia luźnej rozmowy zdaje się kompletnie ignorować wysiłki Raidou. Zbyt wiele jednak spoczywa na szali, dlatego chłopak się nie poddaje i przez cały dzień wytrwale przy różnych okazjach próbuje uzyskać od Aharen choćby najkrótszą, rzuconą najbardziej na odczepnego odpowiedź. Niestety, bez efektu. Dopiero następnego dnia, na przerwie tuż po lekcji, podczas której Raidou usłużnie oddaje koleżance przypadkowo strąconą na podłogę gumkę, Aharen zbliża się do głównego bohatera i wyszeptuje mu na ucho, że zapomniała podręcznika. Raidou oczywiście bez najmniejszego wahania dzieli się swoimi przyborami... a to rozpoczyna prawdziwą lawinę dziwnych zachowań Aharen, która od tego momentu nie odstępuje kolegi na krok. Co ciekawe, nazajutrz jej zachowanie ponownie staje się kompletnie oziębłe. Raidou nic z tego nie rozumie i kiedy mimo wszystko dalej próbuje nawiązać kontakt z sąsiadką z ławki obok, ta wreszcie wyznaje, że w gimnazjum bycie spoufalającą się przylepą odrzucało od niej wszystkich potencjalnych znajomych, dlatego w liceum chciała pohamować swoje łaknienie kontaktu z drugim człowiekiem. Na szczęście Raidou nie tylko nie ma z tym najmniejszych problemów, ale postanawia dołożyć wszelkich starań, aby Aharen czuła się w szkole dobrze.

Przejażdżkę po wiosennym sezonie rozpoczynamy od serii, która wystartowała tak fantasycznie, że do pierwszego odcinka podchodziłam na trzy razy. Tak. To nie literówka ani ubarwienie zastosowane na potrzeby podsumowania. Aż trzy. Normalnie poddałabym się już po pierwszych pięciu minutach i nawet słowem się tutaj nie zająknęła, że takowy tytuł w ogóle brałam pod uwagę, jednak co i rusz natykałam się na opinie, jakie to dzikie salwy śmiechu nie wywołał u ludzi seans Aharen-san. No to się przemogłam, sądząc, że analogicznie jak w wielu podobnych sytuacjach trzeba po prostu dać się serii rozkręcić. Powiem jednak tak... poczucie humoru to rzecz bardzo indywidualna i wierzę, że osoby o odpowiedniej wrażliwości oraz typie osobowości spędzą przy tym anime fantastyczny czas. Ja natomiast, mimo olbrzymich pokładów introwertyczności maskowanych siłą na potrzeby "życia w społeczeństwie", nie byłam w stanie wczuć się (ani w ogóle zdzierżyć) w komedię z udziałem duetu bohaterów, z których i ona, i on są wypranymi z emocji stoikami as jasny fuck. Choć skeczy manzai nie cierpię, jedno muszę im oddać - przynajmniej komicy odgrywają kontrastowe role, przez co występy nie wyglądają jak jedna, wielka, zakamuflowana stypa. W przypadku Aharen-san wiem, w których momentach postacie uczestniczą w konkretnych gagach, jednak ich mimika za każdym razem pozostaje tak samo martwa jak nadzieje rodaków na spłatę kredytu hipotecznego przed głodową emeryturą. Nie mówię oczywiście, że jedno z głównych bohaterów miało drzeć japę i odwalać co pięć sekund jakieś dzikie wygibasy, ale żeby chociaż brwi unieśli... albo głosem trochę pomodulowali... cokolwiek... Nie odpowiada mi też decyzja artystyczna, aby uczęszczająca do liceum bohaterka wyglądała niczym dziecko z podstawówki, co przy jej abstrakcyjnym zachowaniu totalnie robi z niej dziecko z podstawówki. Jasne, na nie takie projekty tysiącletnich loli przymykało się oko, ale chociaż szedł za tym jakiś charakter postaci, a nie... dobra, okej, stop, nie sięgnę po chamskie porównanie do żadnego stanu chorobowego, bo to niegrzeczne, ale sami pewnie będziecie wiedzieć, w którym kierunku to zmierza. Także tak. Strasznie się z tym jednym odcinkiem przemęczyłam, dlatego podjęłam decyzję, aby ani fanom Aharen-san, ani tym bardziej samej sobie nie robić już dłużej niepotrzebnej krzywdy.

4/10 - nawet nie mogę się przyczepić, że seria źle wygląda, ale jeśli kiedykolwiek najdzie mnie ochota na oglądanie wypranego z emocji licealisty, to wrócę sobie do dobrego, sprawdzonego Tanaka-kun wa Itsumo Kedaruge.

Baraou no Souretsu

A higiena na konwentach jak zawsze pozostawia dużo do życzenia...

Anime będące adaptacją mangi, której historia została stworzona na bazie znanych dramatów autorstwa Williama Szekspira: Henryka VI oraz Ryszarda III. Dwa znamienite rody, Yorkowie i Lancasterowie, walczą w Wojnie Dwóch Róż o to, kto ostatecznie zasiądzie na angielskim tronie. Ryszard, najmłodszy syn głowy rodu Yorków, pragnie oczywiście, aby zwyciężył jego ojciec (a zarazem współimiennik), dlatego namawia go, aby nie uginał się pod presją próśb aktualnego króla Henryka o odroczeniu przekazania korony, tylko natychmiast zapędził go w kozi róg i siłą odebrał należny mu tytuł. Ojciec ostatecznie przystaje na tę sugestię, natomiast obserwująca to z ubocza matka Ryszarda oskarża go o podłe knowania i sączenie do uszu ojca jadu. Nie jest to jednak pojedynczy przypadek kierowanej w stosunku do Ryszarda nieufności (żeby nie powiedzieć wprost, że nienawiści), ponieważ już same jego narodziny miały stanowić bluźnierstwo wobec Boga, a on sam raz za razem był nazywany diabelskim pomiotem. Nie, pod rozwichrzonymi włosami nie sterczą mu rogi ani nie skrywa on pod kostiumem żadnego ostro zakończonego ogona. Drobna postura, szczupłe kończyny czy brak siły porównywalnej ze starszymi braćmi są wynikiem tego, że jego ciało nie jest tak naprawdę męskie... choć tak po prawdzie nie jest też w pełni kobiece. Cóż zatem wyniknie z tego wybuchowego połączenia niezwykłych ambicji, chorobliwego zapatrzenia w figurę ojca oraz problemów z własną identyfikacją?

Baraou no Souretsu - czy też Requiem Króla Róż, bo właśnie pod tym tytułem seria jest u nas znana za sprawą polskiego wydania mangi - nie powinno być nazywane anime, lecz w najlepszym wypadku picture dramą. Nie wiem, kogo tym razem J.C.Staff zechce obciążyć winą za przyjętą stylistykę i formę adaptacji (tak, bezwstydnie piję tu do Gokushufudou aka Yakuzy w fartuszku), ale są chyba jakieś granice reklamowania swoich produkcji pod nieadekwatną nazwą. Pewnie komuś na etapie planowania wydawało się, że takie nieruchome, niemal monochromatyczne obrazki będą doskonale pasować do adaptowania dzieła czerpiącego garściami z patetycznych szekspirowskich sztuk, natomiast w praniu zrobił się z tego zdecydowany przerost formy nad treścią. Jakby tego było mało, jeszcze gorszym grzechem serii jest dziki pacing, który swawolnością skakania po wydarzeniach dziejących się podczas 30-letniej Wojny Dwóch Róż ścigał się chyba z samym Yakusoku no Neverland 2. Jasne, często się zdarza, że pierwszy odcinek jest przełożeniem opasłego pierwszego rozdziału i przez to tempo akcji zostaje nieco podkręcone, ale żeby postawić sobie za cel zaadaptowanie wszystkich 17 tomów w 24 odcinkach? Szaleństwo. Tego się nie da oglądać bez jakiejś podstawowej choćby wiedzy, do kogo należą te wszystkie nazwiska, kto siedzi na jakich ziemiach, kto sympatyzuje z kim oraz kto chowa urazy do kogo, bo tego samo anime nam nie wyjaśnia. Nawet autorka pierwowzoru, Aya Kanno, zwracała uwagę na swoim profilu na Twitterze, że ze względu na metraż anime pomija sporo wydarzeń, dlatego jeśli ktoś ogląda serial, powinien też wziąć się za mangę. Na pierwszy rzut oka wydają się to bardzo niewinne słowa usprawiedliwiające niedociągnięcia anime, jednak pamiętajcie, że Japonia to kraj, gdzie uwielbia się zmowy milczenia. Jeśli więc mimo to autorka zdecydowała się na choćby tak skromne wyjaśnienia i zareklamowała, że jakby co, to tu obok jest jeszcze jej manga, fajna manga, obfitująca w "bitwy, seksowne sceny, dekapitacje i krew" manga... to mogę tylko podejrzewać, jak bardzo była wzburzona efektem pracy J.C.Staffu. Ja bym była. Kurde, niby każdy fan marzy o tym, aby lubiane przez niego historie zostały zanimowane aż do samego finału, jednak nie róbmy tego takim kosztem...

3/10 - zmęczyłam zaledwie trzy odcinki i odpadłam. Zresztą, po co mam sobie psuć odbiór historii, skoro na półce czeka niemal skompletowana manga (odłożona na później akurat na potrzeby sprawdzenia anime)? Niektóre tytuły nie są warte nawet tego, żeby sobie z nich robić guilty pleasure.

Birdie Wing: Golf Girls' Story

Bez golfienia nie ma migdalenia!

Kiedy jest się nielegalnym imigrantem, który nie ma nawet obywatelstwa, trzeba się łapać różnych fuch, aby tylko jakoś związać koniec z końcem. Czyli co? Prostytucja? Handel narkotykami? Przemyt broni? Gorzej! W Nafrece, naszym fikcyjnym kraju z anime, uprawia się najgorszy z możliwych do wyobrażenia hazardów - a chodzi o nielegalne pojedynki w golfa! Eve, znana w golfiarskim półświatku pod pseudonimem Rainbow Bullet, mimo nadzwyczaj młodego wieku uchodzi za prawdziwą specjalistkę od wbijania piłeczek do dołków, a to regularnie skłania bogatych snobów do tego, aby spróbować pokazać dziewczynie jej miejsce w szeregu i przy okazji ugrać na tym trochę hajsu. Na Eve nie ma jednak mocnych, niezależnie od tego, czy w rozgrywce uczestniczy wąsaty krezus z pokaźnym brzuszkiem i pięćdziesiątką na karku... czy może jego utalentowana bratanica, na przykład taka Helene Robert, która zupełnym przypadkiem dzierży tytuł zwyciężczyni młodzieżowych mistrzostw Nafrece i lada chwila ma uczestniczyć w mistrzostwach kobiet do lat 15. Tak, nasza główna bohaterka umie sprowadzić do parteru (czy raczej do szybkiego w tył zwrotu i wycofania się z zakładu) nawet takie dobrze zapowiadające się gwiazdy sportu, co robi z użyciem zaledwie trzech kijów oraz swojej niesamowitej umiejętności niszczenia woli walki, od której wzięła zresztą swój przydomek. Wygląda jednak na to, że wszystko zmieni się w momencie, gdy do wzięcia udziału w niezobowiązującym sparingu zaprosi ją niejaka Aoi Amawashi, 15-letnia golfiarka z odległej (a jakże!) Japonii, która również sprawia wrażenie cokolwiek niepokonanej zawodniczki.

Sportówki z żeńską obsadą nie mają w ostatnich latach szczególnego szczęścia, a po dziś dzień nie mogę pozbyć się traumy po Iwa Kakeru!, w którym to geniuszka gier logicznych z dnia na dzień (ba, z godziny na godzinę) zyskała magiczną krzepę, aby popylać po ściance wspinaczkowej niczym wytrawna profesjonalistka. Kiedy więc usłyszałam o anime, którego tematem przewodnim ma być przeraźliwie nudny w oglądaniu golf - i to jeszcze golf w wydaniu kobiecym - wydawało mi się, że mamy pretendenta do osiągnięcia nowego szczytu pretensjonalności. Ale nie! Daleka jestem oczywiście od ogłaszania detronizacji Haikyuu!! z pozycji króla najbardziej zasłużonych sportówek, niemniej Birdie Wing to kawałek zaskakująco przyjemnego seansu. A przynajmniej tego dziejącego się w pierwszej połowie serii. Skupia się ona bowiem na golfowych pojedynkach rozgrywanych w ramach robienia mniej lub bardziej szemranych interesów. Eve pewnie do końca krótkiego życia trzepałaby kasę z dumnych bogaczy wyzywających ją na sparingi, gdyby nie fascynacja Aoi Amawashi, której nie tylko nie umiała pokonać, ale wyczuła w niej pokrewną duszę. Aby móc jeszcze jeden jedyny raz zagrać na równych zasadach z Japonką, prosi o pomoc jedną z mafijnych matron, a ta oczywiście zgadza się udzielić wsparcia, lecz nie tak zupełnie bezinteresownie. I damn... z tego był całkiem wciągający akcyjniak z golfem jako wyróżniający go gimmick! Nawet fakt, że główna bohaterka posługuje się jakimiś mocarnymi kolorowymi uderzeniami, w żaden sposób nie narusza podstawowych zasad golfa i możliwych do użycia zagrań. Niczym takie Kuroko no Basket u szczytu swojej świetności, zanim jeszcze wszyscy dookoła zaczęli wchodzić i wychodzić drzwiami obrotowymi z zony. Niestety, kiedy arc w Nafrece się kończy, przechodzimy już do prozy animcowych produkcji i do sportówki dziejącej się - a jakże - w japońskiej szkole średniej. Nie dość, że ta część była najzwyczajniej w świecie sztampowa, to jeszcze zapitalała z wydarzeniami jak jasny pieron. Ostatecznie Birdie Wing nie sprostała pokładanym w niej nadziejom, acz jeśli miałabym stwierdzić tylko to, czy podgatunek żeńskich sportówek znów ma się czego wstydzić, to mimo wszystko nie. Nawet jeśli finał nie dostarczył, to przynajmniej golfowi została oddana należna mu sprawiedliwość.

6/10 - gdyby namiętne reklamowanie gunpli nie stanowiło wystarczająco jebitnej podpowiedzi, to musicie wiedzieć, że za to anime odpowiada ta sama ekipa twórców, która macza paluszki w produkcjach o kultowych wielkich robotach. A zatem... chwała Gundamowi!

Dance Dance Danseur

Każdy poniedziałkowy ranek, kiedy wkraczam do socjalnego po pierwszy kubek kawy

Olśniewający taniec dojrzałego baletmistrza, którego Junpei ujrzał jako dziecko, zainspirował go do tego, aby samemu zacząć uczęszczać na zajęcia z baletu. Niestety, szydercze kpiny ze strony kolegów ze szkoły, które zbiegły się z tragiczną śmiercią ojca Junpeia, zmusiły go do porzucenia "niemęskiego" marzenia na rzecz stania się prawilnym samcem alfa, który będzie chronił rodzinę składającą się już tylko z mamy i siostry. Lata mijają, a Junpei jako cool licealista, który idealnie wpisuje się w ramy tego, czego oczekuje się w Japonii od chłopców, kopie z kumplami w gałę i szpanuje na przerwach swoimi kozackimi umiejętnościami z zakresu Jeet Kune Do (rodzaj sztuk walki stworzonej przez samego Bruce'a Lee). Jedynie wprawne oko koleżanki z klasy, Miyako, jest w stanie wychwycić, że wygibasy, które uskutecznia Junpei, są w rzeczywistości figurami zapożyczonymi prosto z baletu. Postanawia więc ona nie tylko zwerbować chłopaka do nowo otworzonego przez jej mamę Studia Baletowego Godai, ale także zaproponować mu wspólny występ podczas Festiwalu Baletowego w Suginami. Junpei - jak na kierującego się zdaniem kumpli chłopaka przystało - zapiera się werbalnie przed jakimkolwiek dołączeniem do zajęć baletowych, choć jednocześnie dzień w dzień przychodzi on do studia i z wiele mówiącym zachwytem w oczach szlifuje prawidłową postawę. Wkrótce będzie musiał jednak otwarcie zdecydować, który kierunek rozwoju jest mu bliższy, tym bardziej że tego samego dnia odbędzie się obóz klubu piłki nożnej oraz wspomniany już Festiwal Baletowy...

Mogłoby się wydawać, że studio MAPPA i bez takich niszowych projektów ma ostatnimi czasy od cholery roboty, a zważywszy na to, że już w trailerach widać było dużą pieczołowitość przywiązywaną do długości szyj bohaterów, sądziłam, że zrobi się z tego wykapane Ballroom e Youkoso 2.0 - czyli bajka ładna, liryczna i wciórno statyczna. Ach! Jakże miło było się pomylić! Nie dość, że animacji tańca... pardon, animacji baletu tu nie brakuje, to jeszcze nikomu nawet przez myśl nie przeszło iść na skróty i korzystać z 3DCG. Ponoć trochę posiłkowano się rotoskopią, ale nie mam bladego pojęcia, kiedy to miało miejsce, bo wszystko zgrabnie ukrywała niesamowicie zmyślna reżyseria Munehisy Sakaia, człowieka odpowiedzialnego m.in. za obie części Zombieland Sagi. Możliwe zresztą, że jednak coś gdzieś o DDD słyszeliście, bo swego rodzaju mini-fenomenem okazał się odcinek 5., w którym paczka głównych bohaterów wreszcie ma okazję wystąpić w szumnie zapowiadanym przedstawieniu na Festiwalu Baletowym. Nawet jeśli nie jesteście koneserami jakichkolwiek form wyrazu poprzez taniec, zaręczam, że sakugowo tenże spektakl prezentuje się wprost zjawiskowo. Należy jednak zaznaczyć, że poza stroną wizualną Dance Dance Danseur wyróżnia się także wyjątkowo intensywną historią. Normalnie pewnie miałabym spore zastrzeżenia, ile dramatu powinno być w stanie pomieścić 1-courowe animu z niestabilnymi emocjonalnie nastoletnimi bohaterami w rolach głównych, jednak w tak specyficznym środowisku, jakim jest balet - i to balet co chwila odnoszący się lub celujący w "topowe" rosyjskie standardy - fabuła absolutnie nie mogła sobie odmówić kilku soczystych traum i melodramatycznych zdrad. Jakkolwiek zniechęcająco nie brzmi to na papierze (czy tam na monitorze), to jednak w realizacji wyszło to wcale niezgorzej. Podobało mi się zwłaszcza to, jak nienachalnie podbudowano wydarzenia pod finalny konflikt, który okazał się jebutnie oczywistą paralelą do historii przedstawionej w Jeziorze Łabędzim. Scenariuszowo udało się to jednak tak sprytnie podprowadzić, że metafora uderza widza po twarzy dopiero wtedy, gdy dochodzi do ostatecznego starcia, które przybiera formę... no zgadnijcie? Dokładnie. Konfrontacji wyrażanej poprzez balet. I chociaż w normalnych warunkach z chęcią przerzuciłabym się na lekturę mangi, bo ogromnie ciekawi mnie, co dalej poczną ze sobą Junpei i reszta, to jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy nawet najpiękniej narysowany oryginał nie odda ruchu tak adekwatnie, jak udało się to zrobić w anime.

7/10 - i niby się człowiek cieszy, że MAPPA dostarczyła kolejną jakościową produkcję, ale jednocześnie płacze, bo to MAPPA, więc z nadziejami na kontynuację trzeba się ustawić na końcu przeraźliwie długiego ogonka do już zapowiedzianych sequeli.

Deaimon

Ale jedną rzecz trzeba jednak Shokugeki oddać - że wprowadziło na salony anime kulinarne porno

30-letni Nagomu Irino chciał zdobyć wielką sławę w show-biznesie, ale grając w prężnie działającym zespole o fantazyjnej nazwie, khem, Kasztanowe Manju... no nie da się zajść zbyt daleko. Ostatecznie po 10 latach niespecjalnie udanej kariery zawodowej młody mężczyzna decyduje się wrócić (na tarczy) do prowadzonej przez rodziców cukierni - Ryokushou - serwującej tradycyjne japońskie smakołyki. Raz, że dowiaduje się z niespodziewanego listu od matki, że niemłody już ojciec zaczął cierpieć na jakąś chorobę, a dwa - w sumie ciężko jest mu się powstrzymać od myśli, że nawet jeśli bycie gwiazdą rocka wypaliło mu w twarz, to przecież zawsze pozostaje jeszcze rodzinny biznes do przejęcia. Jak się jednak okazuje na miejscu, Nagomu musi mocno powściągnąć wodze swojej fantazji. Ojciec faktycznie, nie jest w pełni zdrów, ale tym, co mu dolega, są prozaiczne hemoroidy. Jeśli natomiast chodzi o tę drugą część myślenia życzeniowego, to następcą papy Irino ma zostać nie syn marnotrawny (z cokolwiek oczywistych względów), a 10-letnia Itsuka Yukihira. Nie jest to jednak nieślubne pacholę wiekowego właściciela cukierni, ale dziewczynka, która rok wcześniej w śnieżną noc trafiła wraz z ojcem właśnie do Ryokushou. Nad ranem Yukihira senior zniknął, zostawiając za sobą Itsukę oraz krótki list z prośbą o opiekę nad nią. W efekcie mocno doświadczona przez życie dziewczynka postanowiła zasłużyć sobie na miejsce wśród cukierników swoją ciężką pracą. I chociaż bije na głowę Nagomu jeśli chodzi o profesjonalizm za sklepową ladą, już wkrótce okaże się, że ta dwójka doskonale uzupełnia się na różnych życiowych płaszczyznach, co przypomina dość niepełnosprytną, acz wciąż ciepłą relację ojca z córką...

Choć seria zapowiadała się na drugie Usagi Drop - w tym dobrym sensie, nie tym mangowym - ostatecznie wylądowała nieco bliżej Barakamona, bo tej "przybranej" relacji ojca z córką nie było wcale tak wiele. Czy może inaczej - relacja była, ale naprawdę ciężko określić ją mianem rodzicielskiej. Nagomu w najlepszym razie mógłby uchodzić za tego dziwacznego wujka, który nie ma złych intencji, ale zbyt często i zbyt mocno się wszystkim ekscytuje. Było nie było, Itsuka mieszka w domu rodzinnym Nagomu niemal od roku i jeśli już kogoś zdecydowała się traktować jak najbliższą rodzinę, to właśnie tych, których od dłuższego czasu miała u boku. Bardzo mi się to podobało, bo wyszło naturalnie i niewymuszenie, podobnie jak propsuję, że wątek ojca-łachudry nigdy nie wskoczył na pierwszy plan poza sporadycznymi wspominkami, jak to się kiedyś z nim żyło albo co zaszło między nim a panią matką, że nie żyli razem jak na przykładne małżeństwo przystało. Podejrzewam, że w finale mangi nie odmówią sobie rzewnej konfrontacji z ojcem pragnącym odzyskać Itsukę po tym, jak już sobie naprostował życiorys, ale w anime na tym etapie tego typu drama była całkowicie zbędna. Lekkim, obyczajowym klimatem i formą przedstawiania epizodycznych historii Deaimon mocno przypominał mi Rokuhou-dou Yotsuiro Biyori (anime o tradycyjnej japońskiej restauracji obsługiwanej przez czwórkę dojrzałych panów) oraz Udon no Kuni no Kiniro Kemari (seria o młodym mężczyźnie, który wraca do rodzinnego sklepu z udonem i zaczyna wychowywać chłopca-tanuki). Wszystkie te serie łączy urokliwa, dopracowana, pastelowa animacja, raczej luźne podejście do prezentowania ciągłej fabuły oraz przyjemna, kojąca atmosfera. Jeśli anime ze słodkimi dziewczynkami robiącymi słodkie rzeczy to trochę za dużo na waszą obciążoną triglicerydami wątrobę, to taka forma rodzinnego iyashikei wydaje się znacznie bardziej strawna i przystępna dla niedzielnego widza. Na dodatek we wszystkich wymienionych tytułach można się też nauczyć czegoś pożytecznego o japońskiej sztuce kulinarnej, a jak dobrze wiemy - przez żołądek łatwo już trafić do serca.

6/10 - nie jest to raczej tytuł, który będę wspominać częściej niż przy okazji robienia porównań do innych obyczajowo-rodzinnych serii, ale co się w trakcie jego oglądania nauśmiechałam, to już moje.

Gaikotsu Kishi-sama, Tadaima Isekai e Odekakechuu

Oczywiście jak to na świat wzorujący się na RPG-u przystało, faceci mają ciężkie płytowe zbroje, a kobiety - wydatne, owiewane pędem powietrza cycki

Zwykle isekaje zaczynają się od sceny potrącenia przez Dziką Ciężarówkę-kuna czy innego przypadkowego wdepnięcia w przypadkowo otwarty portal, jednak ta seria zaczyna się od... gwałtu. Albo przynajmniej próby dokonania takowego, ponieważ w ostatniej chwili grupa rabusiów obdzierająca z ubrań panienkę z dobrego domu oraz jej pokojówkę zostaje... przecięta na pół przez tajemniczego wojownika w lśniącej zbroi. No. A teraz przejdźmy do standardowego wprowadzenia w historię. Oto Arc, szkielet-rycerz obleczony w potężną zbroję, który powinien być awatarem z gry RPG naszego głównego bohatera, lecz kiedy ten dnia poprzedniego poszedł spać, z niewiadomych przyczyn obudził się (albo może właśnie wciąż jeszcze nie opuścił krainy snu?) jako swoja postać. Otaczający go świat wydaje się mieć aż nazbyt dużo subtelnych detali jak na to, co powinna oferować wirtualna przestrzeń, dlatego Arc dość szybko akceptuje fakt, że najwyraźniej zisekajowało go do świata bliźniaczo podobnego do tego z gry - tym bardziej, że zgodnie ze stanem jego aktualnej wiedzy istnieje tu nawet gildia najemników, w której może zgłaszać się po questy. Aby się jednak zarejestrować, Arc musi najpierw przejść próbę, która polega na zgładzeniu i przyniesieniu truchła trzech egzemplarzy spośród dzikich zwierząt, potworów lub bandytów. Podczas polowania na takowe nasz kościany rycerz przypadkiem natyka się w lesie na kompanię opryszków, która w najlepsze dobiera się do chronionego strażą powozu, w tym do drobnej arystokratki i opiekującej się nią służki. W ten oto sposób docieramy do sceny z samego początku odcinka i do Arca, który świetnie się bawi, mogąc wykorzystać swoje umiejętności do odgrywania kozackiego bohatera.

Gdyby Overlord skupił się tylko na tej części, w której Momon przeżywa lajtowe przygody jako zamaskowany rycerz, to wyszedłby z tego właśnie taki przyjemny, niewysokich lotów isekajek. Tak, i to mimo tego zakrawającego o spin-off do Goblin Slayera wstępu. Główną zaletą tego tytułu jest - o dziwo - postać głównego bohatera, który nie tylko nie jest nastolatkiem o gęstej, czarnej czuprynie, ale nie ma też charakteru o głębi porównywalnej do kałuży na polnej ścieżce. Po pierwsze i najważniejsze, Arc jara się wszystkim, czego doświadcza, począwszy od samego faktu przeniesienia do innego świata, skończywszy na wyglądzie kościotrupa, który poza drobną niedogodnością wynikającą z unikania ukazywania swojego oblicza (aby nie zostać wziętym za nekromantyczne paciarajstwo) absolutnie mu się podoba. I jakież to jest odświeżające, móc oglądać zioma, który czerpie z nowego życia pełnymi garściami i eksploruje otwarty świat niczym wyposzczony gracz nowego Horizona czy innego Wiedźmina. Niemała w tym zresztą zasługa seiyuu Arca, czyli Tomoakiego Maeno, który całkiem niedawno miał przecież okazję podkładać głos pod innego wariata jarającego się dorobkiem alternatywnego świata, czyli... Velrodę z TenSlime'a! Na dodatek w przeciwieństwie do Ainza, który wraz z dalszymi sezonami przestał już dokopywać wyłącznie tym złym, a zaczął siać spustoszenie wszędzie jak leci, Arc ma niesamowicie dobre serduszko i nie waha się oferować swoich usług nawet tym najsłabszym. Byle tylko na kufelek piwa coś się udało wyskrobać, a cała reszta to już absolutny drobiazg. Niezwykłe na tle dziesiątek emitowanych isekajów jest również to, że celu fabuły nie stanowi potrzeba skopania zadu Władcy Demonów. Zamiast tego historia prowadzi nas przez meandry poszukiwań zaginionych elfów, którzy w tymże świecie są często i gęsto porywani przez handlarzy niewolników. Jasne, może brakuje temu wątkowi jakiejś większej finezji, ponieważ Arc i jego towarzysze po prostu podróżują sobie od jednego miasta do drugiego, wzdłuż systematycznie niszczonej siatki "dostaw", ale przynajmniej czuje się w tym wszystkim jakiś realny postęp, a nie jedynie odległe widmo wielkiej walki z jakimś cholernie niedostępnym antagonistą. Nie powinien być to wasz must watch tego sezonu, ale jeśli ktoś kiedyś zaproponuje wam seans, to na całe szczęście nie musicie automatycznie zrywać tej znajomości.

6/10 - to było tak przyjemne i odprężające, że nawet te dziwne wygibasy z okazjonalnym używaniem CGI mi nie przeszkadzały. Ale szanuję w opór, że przez większość czasu Arc był jednak rysowany w klasycznym 2D!

Gunjou no Fanfare

Skoro księciunia na stanie już mamy, to wystarczy tylko nakarmić i oporządzić białego konia

Do tej pory Yu Arimura - występujący pod pseudonimem Yu Otonashi - był znany jako jeden z topowych nastoletnich idoli w Japonii i należał do zespołu znanego jako Mr Doctor. Zmienia się to jednak w momencie, gdy na konferencji prasowej oznajmia wszem i wobec, że kończy z branżą rozrywkową, a od kwietnia rozpoczyna naukę w 41. klasie dżokejskiej w Szkole Wyścigów Konnych. Żeby jednak było zabawniej, Yu nie ma najmniejszego pojęcia o tym, jak się jeździ (może co najwyżej na rowerze), a swoje marzenie podsumowuje w słowach, że chciałby stać się jednością z koniem. Odpowiedź ta niespecjalnie satysfakcjonuje żądnych sensacji paparazzi, dlatego podążają oni za byłym idolem nawet do nowej placówki edukacyjnej, pragnąc dowiedzieć się, jak na to wszystko zareagowali pozostali członkowie zespołu i kiedy Yu planuje właściwie zrezygnować z tej fanaberii, tym bardziej że rzesze fanów oczekują jego rychłego powrotu do showbiznesu. Niezadowoleni z całej tej szopki są również inni młodzi adepci Szkoły Wyścigów Konnych, którym trochę nie w smak jest, że światła reflektorów skupiają się na jakimś chłystku oderwanym od całego tego jeździeckiego światka. Jedyną przyjazną Yu osobą okazuje się być Shun Kazanami, jego nowy kolega z rocznika, z którym wspólnymi siłami udaje się obłaskawić i złapać dwa spłoszone konie biegające po terenie szkoły. I o ile Shun już pierwszego dnia udowodnił, że jest w nim olbrzymi dżokejski potencjał, to czy przed Yu maluje się równie świetlana przyszłość?

To, że ktoś wreszcie wpadł na pomysł, aby spróbować zarobić na animu z końmi i ładnymi chłopcami - skoro nie tak dawno temu fenomenalnie sprzedało się animu z końmi SKRZYŻOWANYMI z ładnymi dziewczynkami - nie było niczym niezwykłym. Ba, przy takim natłoku sportówek zmuszonych sięgać po coraz to bardziej niszowe dyscypliny, skupienie się na całkiem popularnych w Japonii wyścigach konnych wydawało się doskonale zrozumiałą koleją rzeczy. Co jest jednak absolutnie niezwykłym, to zatrudnienie do tego projektu jako kompozytora muzyki... Hiroyukiego Sawano. Tak, tego Hiroyukiego Sawano. Z tych Hiroyukich Sawano. Człowieka, który tworzy soundtracki większe niż życie. Do sportówko-dramatu. Niby dało się zauważyć, że Sawano cierpi ostatnio na biegunkę angażów, jednak przenigdy nie wychodził poza bezpieczną bańkę epickich akcyjniaków i wartkich shounenów. Możliwe, że chciał poszerzyć horyzonty i spróbować się w czymś bardziej dla niego wymagającym, jednak na nieszczęście trafiła mu się seria, która jest bardzo... chaotyczna? I donikąd nie prowadzi? Wszak już upchnięcie w 13 odcinków pełnych dwóch lat nauki młodych dżokejów brzmi jak nie lada wyczyn. Niestety, tylko brzmi. W rzeczywistości historia pełna jest pospiesznie robionych time-skipów, złego pacingu, rozwiązywania dylematów na dramatyczną nutę, ucinania wątków nawet nie w połowie, tylko w kompletnie losowych miejscach, a wisienką na torcie jest fakt, że na całe pół serii (te drugie pół) zapomniano o jednym z głównych bohaterów. A przecież 41. klasa nie była nawet jakoś wielce liczna - tam się skitrało zaledwie osiem osób! Jest jeszcze jedna kwestia, która nie dawała mi spokoju odkąd obejrzałam pierwszy odcinek... a mianowicie jakim cudem żaden z tych chłystków marzących o karierze topowego dżokeja Japonii (albo nawet i świata) nigdy nie jeździł na żadnym koniu przed dostaniem się do tej elitarnej szkoły? Jeszcze rozumiem, gdyby to chodziło o jednego czy dwóch ananasów specjalnej troski, ponieważ koneksje-śmeksje czy cośtam. Ale nawet ci koniowi potentaci, co to mają rodziców w biznesie? Aki z Silver Spoona to się chyba w łóżku przewraca. Nie tędy droga, kochane studio Lay-duce, zdecydowanie nie tędy, a jeśli już chcecie żerować na naiwności fujioshi, to chociaż niech scenariusza nie klei wam zgarnięty z ulicy wyrobnik.

5/10 - pomijając generowane komputerowo konie ta seria nawet dobrze wyglądała. Problem w tym, że po Guilty Crown wyrozumiałość ludzi do ładnych, lecz miałkich produkcji została mocno nadszarpnięta.

Healer Girl

Alert RCB: uwaga na intensywne wichury, podczas których będzie można się natknąć na nisko latające waifu

W świecie przedstawionym w tej serii poza medycyną wschodnią i zachodnią istnieje jeszcze jedna metoda leczenia - a jest nią uzdrawianie poprzez śpiew. Oczywiście nie ma co liczyć na efektowne poskładanie złamanej w trzech miejscach nogi ani wyleczenie od ręki nowotworu złośliwego, niemniej na łagodniejsze objawy i skromniejsze dolegliwości muzyka sprawdza się całkiem konkretnie. Trzy nastoletnie dziewczęta: Kana, Reimi oraz Hibiki, nie tylko są młodymi adeptkami tej sztuki z pogranicza nauki i magii, ale także pomocniczkami w lecznicy zarządzanej przez doktor Nagisę oraz uzdrowicielkę Karasumę (będącą jednocześnie mistrzynią trójki praktykantek). Chociaż bohaterki ogromnie palą się do pomagania cierpiącym ludziom, dostają surowy przykaz, aby na tym etapie treningu w żadnym wypadku nie próbowały używać swoich zdolności do leczenia kogokolwiek - nawet wtedy, gdyby miało chodzić o ich własną rodzinę. Jak można się domyślić, los zgotuje dziewczętom nie lada próbę, ponieważ mieszkająca nieopodal lecznicy babcia zaprzyjaźnionej z nastolatkami Yui zostanie zmożona przez nagły atak choroby. Niestety, obie zwierzchniczki wyjechały akurat na konferencję i nie sposób się do nich dodzwonić... Reimi i Hibiki wzywają karetkę, po czym podejmują desperacką próbę dotarcia na miejsce wystąpienia i sprowadzenia mistrzyni do pacjentki, natomiast Kana udaje się ze zrozpaczoną Yui bezpośrednio do na wpół przytomnej, niemogącej złapać oddechu starszej pani. Pamiętając, że nie wolno jej leczyć śpiewem, postanawia przynajmniej złagodzić strach i ustabilizować stan pacjentki do przyjazdu bardziej kompetentnych służb. Wychodzi wówczas na jaw, że przez ostatnich kilka tygodni Kana poczyniła nie lada postępy, a jej uzdrowicielskie zdolności są już w stanie objawić się w formie obrazów.

Nie sądziłam, że akurat w przypadku tego niepozornego tytułu będą mną targać aż tak sprzeczne uczucia. Z jednej strony należy już na wstępie zaznaczyć, że seria ta jak mało która bajka współcześnie... a może nawet w ogóle... miała zdrowy tryb produkcji, tym bardziej że wszystkie odcinki były już gotowe zanim emisja w telewizji w ogóle ruszyła. I to się niesamowicie chwali, zwłaszcza w czasie, gdy jak grzyby po deszczu wyskakują kolejne zapowiedzi dużych anime zrzucanych na barki studia MAPPA, którego pracownicy ostatnie, co na oczy widzieli (zaraz po swoich rodzinach), to zdrowy grafik pracy. I w ogóle jakikolwiek grafik, a nie chaos i galopujące deadline'y. Zresztą, to jak najbardziej widać w animacji, która może i nie dorównuje kunsztem detali Ufotable, KyoAni czy nawet Bonesowi, ale pozostaje urocza, konsekwentna i adekwatna do rodzaju opowiadanej historii. No dobrze, to teraz czas na drugą stronę medalu, czyli... o czym ta historia właściwie była? Ano nie wiem. W głównych rolach występują trzy nastolatki o dobrych serduszkach, które leczą magicznym śpiewem, tylko że one leczą śpiewem i mają dobre serduszka już w pierwszym odcinku i nie przestają leczyć śpiewem i mieć dobrych serduszek do samego ostatniego odcinka. Można jeszcze łaskawie uznać, że charakter długowłosej blondyny nieco złagodniał, bo przestała mieć nieustanną cieczkę na widok swojej mistrzyni, natomiast pozostała dwójka? W najlepszym przypadku jest to kwestia niedostrzegalnej dla niedzielnego widza poprawy pewności siebie, ale na pewno nie chodziło o żadne przewartościowanie hierarchii czy znalezienie konkretnego celu, do którego bohaterki chciałyby dążyć choćby i po finale anime. I zanim ktoś spróbuje podnieść argument o seriach iyashikei, że przecież o to w nich właśnie chodzi, żeby nic się nie działo i leczyło kokoro - a juści! Paszoł won z tymi herezjami! Nawet w obyczajówkach o słodkich dziewczynkach robiących zwyczajowe nic pełno jest miejsca na rozwój postaci, choćby i ten najbardziej oklepany, gdzie transferowana bohaterka nagle dołącza do nowego klubu i stopniowo poznaje przyjemność płynącą z jakiejś nietuzinkowej aktywności. Healer Girl stanowi natomiast ciąg fillerów, które ktoś zapomniał wpasować w większą fabułę - miłe, bo miłe, jednak bezpłciowe jak jasna cholera.

6/10 - nie rozumiem sensu ubierania bohaterek w białe obrusy z wyciętą na środku dziurą. Ani to ładne, ani wygodne, ani jakoś marketingowo zasadne. No chyba że to była próba nawiązania do najlepszych tradycji naszego NFZ, czyli oszczędzania na czym tylko się da, w tym na godności personelu.

Heroine Tarumono! Kiraware Heroine to Naisho no Oshigoto

Swoją drogą to ciekawe, czy pokazywanie zbereźnych materiałów japońskim skoczkom wzwyż mogłoby zostać uznane jako doping?

Hiyori Suzumi przenosi się z małego, nadmorskiego miasteczka wprost do tętniącego życiem Tokio, gdzie rozpoczyna naukę w liceum Sakuragaoka. Powodem tej eskapady - samotnej na dodatek! - jest chęć dołączenia do zacnego klubu lekkoatletycznego, dzięki któremu będzie mogła kontynuować swoją pasję do biegania i (kto wie?) być może nawet dotrzeć do finału zawodów Inter High. Początki oswajania się z kompletnie nowym środowiskiem nie będą jednak łatwe, szczególnie że główna bohaterka ma wątpliwe szczęście trafić do tej samej klasy co niesamowicie popularni idole tworzący razem rozchwytywany duet LIPxLIP. Na papierze nie ma w tej sytuacji niczego zdrożnego, no, może poza faktem, że Hiyori nie ma nawet najmniejszego pojęcia o aktualnych trendach w muzyce, niemniej znajomość dwójki nastoletnich bożyszczy z roztargnionym dziewczęciem została zapoczątkowana... nie lada kosą. Okazuje się bowiem, że dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego Hiyori zauważa podczas przechadzki do swojego nowego mieszkania, jak Someya (jeden z idoli) dostaje burę życia, stojąc tuż obok posterunku policji. Someya znów zauważa, że zauważa Hiyori, co kończy się obopólną podejrzliwością co do prawdziwych intencji drugiej strony. Jakby tego było mało, sytuacja ta komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy tata Hiyori poważnie obtłukuje sobie plecy, przez co rodzina Suzumi zaczyna mieć pewne problemy z płynnością finansową. Rezolutne dziewczę natychmiast zapewnia mamę, że w obliczu nowych okoliczności co rychej znajdzie pracę dorywczą i będzie samodzielnie pokrywać koszty swojego codziennego utrzymania. Gdy jednak dochodzi do właściwych poszukiwań dobrze płatnej fuchy w optymalnych godzinach, meandry niesfornego losu zawodzą Hiyori aż do... agencji muzycznej, pod której opieką znajdują się butni panowie z LIPxLIP!

Jak na serię będącą adaptacją multimedialnego projektu bazującego na piosenkach HoneyWorks (grupy muzycznej komponującej i ilustrującej utwory, które tworzą wspólne uniwersum), próg wejścia nie okazał się wcale żadnym problemem. Mam jednak ogromne wątpliwości co do tego, jakie przesłanie chce za sobą nieść ta seria. Gdzieś do 2/3 było jeszcze względnie okej, taka tam wariacja na temat Kopciuszka, jednak potem... chyba próbuje się wmówić widzom, że bycie toksycznym fanem jest okej, że żyłowanie się młodych dziewczyn w pracach dorywczych, aby finansowo sponsorować idoli jest okej, natomiast idole powinni zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami swoich fanów, inaczej zasługują na publiczny lincz. Ach, no i jeszcze nie próbuj wchodzić w jakiekolwiek interakcje z bożyszczami tłumów, bo przecież oni istnieją tylko po to, aby ładnie wyglądać dla dobra całego społeczeństwa. Niestety, jeszcze dobitniej pokazuje to, dlaczego przemysł idol(k)owy jest w Japonii aż tak spaczony, skoro anime skierowane do nastoletnich widzów stara się przedstawić w pozytywnym świetle wszystkie jego patologie, natomiast taka Aggretsuko, która w trzecim sezonie mocno pojechała po tej branży, jest popularna wyłącznie na Zachodzie. To jednak nie jedyny problem, jaki mam z Heroine Tarumono!. Choć początek był straszliwie sztampowy, a dwójka bucowatych idoli raz za razem osiągała kolejne poziomy chamstwa w dręczeniu głównej bohaterki swoimi gwiazdorskimi fanaberiami, pod jej wpływem zaczęli stopniowo wykazywać symptomy przemiany charakteru na lepsze... tyle że nie. Mimo że odrobinę rzadziej (co wynika bardziej z efektów finałowej dramy, a nie dobroci serca) wciąż nieustannie dokuczają Hiyori, zmuszając ją do wykonywania dodatkowych obowiązków albo robiąc jej na złość w szkole. No normalnie krew mnie zalała, gdy podczas przekazywania kartek ze sprawdzianem jeden z nich celowo z całej siły przytrzymał arkusze, przez co bohaterka przypadkowo naderwała testy. Jeśli to nie jest regularne znęcanie się przedstawione w landrynkowej oprawie "no bo przecież to przystojniaki, więc trzeba im wybaczyć te niewinne zgrywy", to ja nie wiem, czym ma to być. Ale maczetami ich. Jestem nawet nie zawiedziona, ale wręcz obrzydzona, jakie wartości propaguje się w tej serii.

4/10 - trywializowanie stalkingu, rozkładanie rąk wobec szkolnego bullyingu, chore zasady rządzące showbiznesem, którym wszem i wobec się przyklaskuje... no same delicje. Aż odechciało mi się sprawdzać pozostałe produkcje z uniwersum HoneyWorks.

Honzuki no Gekokujou: Shisho ni Naru Tame ni wa Shudan wo Erandeiraremasen 3rd Season

Widzę się na tym obrazku... i właściwie dobrze mi z tym

Przygotowania do zimy idą pełną parą. Rodzina szykuje dla Myne wyprawkę godną szlachcianki, gdyż całą zimę dziewczynka będzie musiała spędzić w murach Kościoła, natomiast ona sama - jak to Myne ma już w zwyczaju - rusza z kolejnym etapem swojego wielkiego książkowego biznes. Tym razem wymaga on od bohaterki przyjęcie na barki roli mecenasa młodego kowala, Johanna, który ma za zadanie wytworzyć... metalowe czcionki do druku typograficznego! Tę nader spokojną, stabilną sytuację komplikuje jednak rynkowa premiera pierwszej taniej książki pomysłu Myne. Sam proces produkcji na całe szczęście przebiega zupełnie bezproblemowo, jednak tajniki przygotowania szybkiego, powtarzalnego druku poważnie zagrażają interesom pewnych osobników, w tym tych działających w ramach Gildii Wytwórców Tuszu. Myne oczywiście nie zamierza kłócić się o patenty - tym bardziej że ma ich w zanadrzu jeszcze całe multum - dlatego w uzgodnieniu z Benno decyduje się odsprzedać recepturę oraz prawa do niej, starając się jednak nie uczestniczyć bezpośrednio w operacji przekazania własności. Jak się okazuje, była to dobra decyzja, gdyż Gildia wcale nie kończy swych knowań na jednej transakcji. Wieczorem jeden z ludzi przydybuje w zaułku Lutza i chociaż chłopcu nic się nie stało, wiadomym jest, na kogo tak naprawdę polują. Benno zakazuje Myne ruszać się gdziekolwiek samotnie, a najlepiej żeby natychmiast przeniosła się ona za kościelne mury, przynajmniej do momentu, aż nie wyjaśni się, co jest celem napastników. Wygląda jednak na to, że to nie są wyłącznie kupieckie porachunki, ale palce w całej sprawie macza sama szlachta...

Honzuki no Gekokujou to jedna z tych mało licznych franczyz, gdzie tuż po zakończeniu nowego sezonu mam ochotę zawołać na cały głos "dejcie jeszcze!", nawet jeśli trzecia część anime daleka była od ideału. Prawdę powiedziawszy, pod względem konstrukcji jako serialu czy ciągu przyczynowo-skutkowego to był jeden, wielki, nieopanowany rozgardiasz. Ale wiecie co? No trudno. Doskonale zdaję sobie sprawę, że fabuła cierpiała na biegunkę wydarzeń, a finał zostawił nas z całym mnóstwem pytań i urwanych w połowie wątków, natomiast wciąż czuję do postaci taki ogrom sympatii, że z prawdziwą przyjemnością oglądałabym długimi godzinami, jak majstrują sobie przy prasie drukarskiej lub robią eksperymenty z kolejnymi kolorowymi tuszami. Właściwie to właśnie w tym tkwi cały szkopuł, że zrezygnowano z tego przyziemnego budowania świata na rzecz pościgów, wybuchów, zdrad, knowań i innych bombastycznych zwrotów akcji, które niespecjalnie tej marce wychodzą. A przynajmniej nie wychodzi ich adaptacja, jak zdążyłam tu i ówdzie przeczytać. Materiał źródłowy jest bowiem tak potężny i bogaty w detale, że nawet dopieszczone światotwórczo Mushoku Tensei w pewnych momentach powinno czuć się zawstydzone. Jasne, nikt nie nakazuje animować absolutnie każdego szczegółu, natomiast w tym sezonie dobitnie widać, że twórcy nie do końca przemyśleli, co zostawić, a co ciachnąć bezlitosnym nożem scenariusza. Dość powiedzieć na bardzo ogólnym przykładzie, że finałowy odcinek został wykastrowany z wielu "nudnych" rozmów, które miały przepotężny wpływ na zupełnie nowy status quo Myne. W efekcie niektóre postacie wyszły na absolutnych buców - żeby nie powiedzieć, że skończonych tyranów - podczas gdy w rzeczywistości nie tylko nie byli pozbawieni empatii, ale i mierzyli się ze znacznie większymi reperkusjami, niż zostało to ukazane. Nie czuję się na siłach, żeby zabierać się za lekturę light novelki po angielsku, bo ta jest mimo wszystko przeładowana okołodrukarską nomenklaturą, ale trzymam mocno kciuki za to, że w tworzonej równolegle mandze uda się zawrzeć nieco więcej (i bardziej przystępnej) treści niż w anime. Tak czy siak, kiedy tylko kontynuacja zostanie oficjalnie potwierdzona - bo tak najpewniej należy odbierać wieńczącą 10. odcinek kartę z "to be continued..." - z dziką rozkoszą powrócę do tej serii, która jak żadna inna potrafi ze mnie wycisnąć łzy przy ukazywaniu rodzinnych relacji.

7/10 - naciągane, wiem, ale nawet mimo swoich adaptacyjnych problemów Honzuki no Gekokujou pozostaje najbardziej dopracowanym nieisekajowym isekajem, jaki kiedykolwiek nam zaproponowano.

Kaguya-sama wa Kokurasetai: Ultra Romantic

Ja: mamo, chcę już jesień i nowy sezon Moba
Mama: ale przecież mamy nowy sezon Moba w domu
Nowy sezon Moba w domu:

Wracamy do starego, dobrego, romantycznego pobojowiska sponsorowanego przez członków samorządu szkolnego Akademii Shuchiin. Iino już na dobre rozgościła się w strukturach samorządu, jednak nawet taka pełna prawości i sprawiedliwości uczennica jak ona nie jest w stanie uchronić się przed pewnymi wpadkami. Okazuje się bowiem, że kiedy zakłada słuchawki i włącza muzykę, chcąc oddać się odrabianiu zadań, minijack nie został wsunięty do końca, przez co obecny w pokoju Ishigami doskonale słyszy, co też w ramach poprawy skupienia włączyła sobie jego młodsza koleżanka. Odgłosy lasu, w którym cichutko rechoczą żaby, wydają się całkiem kojące, dlatego Ishigami postanawia nie interweniować, jednak kiedy utwór zmienia się na rzężenie wielbłąda, a potem na motywacyjną gadkę wypowiadaną głębokim męskim głosem, sytuacja zaczyna się mocno komplikować... Znów po szkole, kiedy Shinomiya ma okazję zapoznawać się z nowymi możliwościami swojego świeżo kupionego smartfona, z powodu niedostatków technologicznej wiedzy wystawia cierpliwość Shirogane na nie lada próbę. Przez dwie godziny od wysłania przez przewodniczącego wiadomości na Line, Kaguya wpatruje się z lubością w otrzymane słowa i zastanawia się, jak powinna na nie odpowiedzieć, nie wiedząc, że w przeciwieństwie do starożytnych SMS-ów, komunikatory mają wbudowaną funkcję natychmiastowego powiadamiania nadawcy, że odbiorca przeczytał dany czat. Co gorsza, dziewczyna decyduje się sięgnąć po wymówkę pod tytułem "dopiero co wzięłam telefon do ręki", co stanowi tak oczywiste kłamstwo, że obserwująca to z boku Hayasaka jest całą sytuacją absolutnie zdewastowana.

Gdyby seria utrzymała poziom poprzednich dwóch sezonów, byłabym więcej niż usatysfakcjonowana... jednak nieoczekiwanie Kaguya-sama 3 zmieniła się w istny poligon doświadczalny dla utalentowanych reżyserów i animatorów, przez co najnowsza odsłona nie tyle przeskoczyła poprzeczkę, ile wystrzeliła rakietą prosto w stronę Księżyca. I to nawet nie tak, że animacja per se zaczęła dorównywać wodotryskom Ufotable czy innego KyoAni, ale aż czacha dymi, ile wpakowano tu pomysłowych rozwiązań czy po prostu nawiązań do kultowych, acz nieoczywistych dzieł popkultury. Weźmy na warsztat chociażby taki ending, który niemal 1:1 przełożył sceny z amerykańskiego filmu Starship Troopers (na polskie Żołnierze kosmosu) z 1997 roku. Nawet nie mając nigdy wcześniej styczności z tym dziełem, nie umiem nie szanować Nichiki Ono, który nie dość, że wykorzystał raczej nieoczywistą dla anime inspirację, to jeszcze sprawnie zmiksował ją z doskonale znaną fanom serii legendą o księżniczce Kaguyi. Osobiście rozbawił mnie do łez także początek 11. odcinka, który stanowił akurat nazbyt oczywiste nawiązanie do Take On Me grupy a-ha - i to nie tylko pod względem teledysku, ale nawet samej muzyki. No, to skoro już przy soundtracku jesteśmy, naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem twórcom udało się na tyle upodobnić użyte utwory do orginalnych odpowiedników, że zdołałi wymknąć się wszelkim restrykcyjnym prawom autorskim. A myślałam, że maksymalnym pojechaniem po bandzie było już You Spin Me Round (tutaj znane pod nazwą Shippai) z wcześniejszych sezonów. Tak czy inaczej, technicznie nie mam temj odsłonie absolutnie nic do zarzucenia i życzyłabym wam oraz sobie, żeby przy każdym projekcie twórcy znajdowali tyle niesamowitej pasji. Pod kątem historii natomiast... wchodzę na grząski teren spoilerów, ale jeśli zastanawiacie się, dlaczego w przeróżnych rankingach trzeci sezon Kaguyi-samy nagle znalazł się w ścisłej topce, to odpowiedź jest jedna - tak, wreszcie doszło do kulminacji głównego wątku i nawet swego rodzaju niezobowiązującego domknięcia większego etapu historii. Pewnie ze spoilerowych obrazków porozrzucanych po sieci wiecie już doskonale, co tam pikantnego zaszło, ale jakby co, u mnie się tego nie dowiecie. Niemniej na świeżo po finale Kaguya-sama została gromadnie okrzyknięta królową rom-comów i chyba w pełni się z tym stwierdzeniem zgadzam, bo ostatecznie anime poradziło sobie doskonale i na polu rozśmieszania, i w kategorii rozczulania. Ale mam jeszcze pół roku do upewnienia się tak na mur-marmur.

9/10 - ponoć zapowiedziany projekt anime ma być kolejnym sezonem, ponieważ ludzie dopatrzyli się w ostatniej scenie cyfry "4" w oczach Kaguyi. Cokolwiek by to jednak nie było, już teraz piszę się na rejs tą absolutnie wyjątkową łajbą.

Kawaii dake ja Nai Shikimori-san

Jesteś aniołem, mówię ci - wszak ratujesz mi tyłek przez okrągłe 365 dni

Z bliżej nieokreślonego powodu Izumi urodził się z nadnaturalnym wręcz pechem. Co prawda udało mu się przeżyć szesnaście lat swojego życia, nie tracąc przy tym żadnego ważniejszego organu, niemniej po dziś dzień każde wyjście poza obręb domu wiąże się z nieustającym narażeniem na różnego rodzaju przykre incydenty, począwszy od potknięć o kamienie i wyżynanie malowniczych orłów, przez ostrzał ze strony nisko latających ptaszysk, na spadających sklepowych szyldach kończąc. To, że Izumi nie jest stałym bywalcem szpitala, stanowi przede wszystkim zasługę Shikimori, jego dziewczyny, z którą ma szczęście chodzić do tego samego liceum (a nawet do jednej klasy). Choć nie można odmówić Shikimori bycia uroczą, sympatyczną, otwartą nastolatką, jej akcje ratowania Izumiego z przeróżnych opresji ociekają epicką brawurą, a ona sama mimowolnie ukazuje podczas nich swoje inne, maksymalnie odjazdowe oblicze, które z oczywistych przyczyn wywołuje u głównego bohatera szybsze bicie serduszka. Część osób z klasy nie może przestać się dziwić, jak to się stało, że taka wybitnie czadowa dziewczyna i przeciętny, przyciągający niefart chłopak ze sobą chodzą, jednak na szczęście nie wszyscy prezentują tego typu ciasne poglądy. Parkę wspiera bowiem zaufana paczka przyjaciół, którzy kompletnie nie zwracają uwagi na tę "obyczajową zamianę ról": swojski Inuzuka, nieco chłopczycowata Nekozaki oraz wiecznie chillująca Hachimitsu.

Jeśli jest coś, co studiu Doga Kobo zawsze niezawodnie wychodzi, to robienie zabawnych, rozczulających serii o słodkich dziewczynkach spełniających się ruchowo, hobbistycznie czy nawet zawodowo. Jak zatem wypadła produkcja wyraźnie orbitująca poza ich strefą animacyjnego komfortu - a konkretnie taka romantyczna opowieść o związku, w którym to dziewczyna nosi spodnie? Według szczególnie wokalnych fanów mających szczeniackie problemy z równouprawnieniem, nie da się tego oglądać, jest przeraźliwie nudne i w ogóle co to ma być za kolejna bajka z rzędu reklamująca się wyłącznie ładną dziewczynką z waifu generatora (jakby już tej blondyny z Sono Bisque Doll było mało). I chociaż takie komentarze od zagrożonych samców alfa należałoby zlać strumieniem ciepłego... barszczu... tkwi w tych przekombinowanych opiniach ziarenko prawdy. Osobiście oglądałam Shikimori z prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza że o głównego bohatera troszczyła się cała paczka przesympatycznych, wyrozumiałych bohaterów, natomiast faktem jest, że nie istnieje tu praktycznie żadna ciągłość fabularna. A skoro nie ma fabuły, ciężko o rozwój postaci, a jeśli brakuje rozwoju postaci... to tak, tu praktycznie nic się nie dzieje poza tym, że Shikimori raz za razem w jakiś sposób imponuje Izumiemu. I jasne, w formie mangi takie krótkie, luźne, codzienne przygody pochłania się w tempie ekspresowym (ale bardziej Shinkansenem niż naszym rodzimym Pendolino), a po przeczytaniu trzech tomów dostrzegłam, jak ogromny kawał dobrej roboty wykonało studio Doga Kobo, adaptując tego typu rozczłonkowany materiał w opowieść o jakiejkolwiek spójnej chronologii. Pytanie tylko, czy manga w ogóle nadawała się do podejmowania takiej próby. Nie bez powodu w (pop)kulturze funkcjonują najróżniejsze media i środki przekazu, a coś, co czyta się cudnie jako 12-stronicowe rozdziały (bo tyle średnio ma właśnie Shikimori-san), nie będzie już takie miłe i przystępne w formie 24-minutowych odcinków. No. Czy coś takiego. W każdym razie chociaż nie stoję po akurat tamtej stronie barykady, to rozumiem wszystkich tych, którzy byli śmiertelnie znudzeni cotygodniową dawką bezcelowego fluffu, bo takowy też trzeba umieć podawać w zestawie z jakimś mądrym przesłaniem (jak np. w Senko-san) czy intrygującą wiedzą bezużyteczną (jak chociażby w Dumbellach).

7/10 - brak porywającej fabuły brakiem porywającej fabuły, ale nie mogę odmówić, że bohaterowie Shikimori-san mają chyba najpiękniejsze oczęta (takie animowane non-stop, a nie tylko ukazywane na malowniczych zbliżeniach), jakie kiedykolwiek widziałam w ruchomych bajkach.

Koi wa Sekai Seifuku no Ato de

God I wish it was me...

Gdzie do głosu dochodzi zła organizacja planująca przejąć kontrolę nad całym światem, tam dla równowagi musi się również pojawić grupa superbohaterów, którzy będą zawsze zwarci i gotowi, by stawić im czoła! Gelato 5 to właśnie tacy obrońcy sprawiedliwości, którzy regularnie walczą z Bractwem Gakko, które w teorii sieje chaos i zniszczenie... jednak tak naprawdę mało kto bierze ich na serio, zważywszy że wysyłani w bój kitowcy co i rusz dostają srogi oklep. Nieco inaczej sprawy się mają z jedną z przywódczyń, Księżniczką Śmierci (prawdziwe personalia: Desumi Magahara), która pół roku wcześniej dołączyła do szeregów wroga - gdy Czerwony Gelato ma okazję się z nią pojedynkować, walczą jak równy z równym. Gdyby nie to, że pozostali z jej towarzyszy w mig padają pod naporem pozostałych wojowników z Gelato 5, kto wie, jak skończyłaby się ta potyczka, niemniej w obliczu grupowej porażki Księżniczka Śmierci musi salwować się ucieczką, rzucając na odchodne z uznaniem, że skoro zdołali tak długo wymieniać ciosy, Czerwony Gelato musi być jej przeznaczony... Przeciwniczka ma najpewniej na myśli "przeznaczonych sobie wrogów", jednak Fudou - czyli właśnie Czerwony Gelato - na brzmienie tych słów z miejsca zakochuje się w Księżniczce Śmierci! Ostatecznie po długim namyśle (było nie było, na szali znajduje się jego powinność superbohatera), Fudou decyduje się zorganizować sekretne spotkanie z Desumi, po czym bez zbędnych wstępów z miejsca wyznaje jej miłość. Księżniczka początkowo węszy w tym srogi podstęp i jest szczerze zbulwersowana, że Gelato 5 sięga po tak brudne sztuczki, jednak gdy mężczyzna opowiada w szczegółach o uroczej stronie osobowości Desumi, o której dowiedział się z jej Instagrama, serce dziewczyny zostaje doszczętnie rozmiękczone. Ostatecznie przystaje ona na ofertę Fudou, aby zostali parą, jednak ma jedno zastrzeżenie - jako że stoją po przeciwnych stronach barykady, nie chce, by ich związek wyszedł na jaw. Tak oto zaczyna się skomplikowana historia miłosna godna współczesnych (a przy tym mocno komediowych) Romea i Julii!

Istniała spora szansa, że koncept zakazanej miłości między superbohaterem a członkinią złej organizacji wyczerpie się szybciej niż kitowcy do spuszczenia łomotu, ale... na całe szczęście tak się nie stało. Seria miała swoje słabsze momenty, miała także animacyjne fakapy, jednak nie byłoby to nic, co zachwiałoby twierdzeniem, że Fudou i Desumi to totalnie przeurocza, doskonale dobrana para. Chyba najbardziej w pamięci utkwił mi odcinek 6., kiedy Desumi dostaje "awans" oznaczający, że zostanie przeobrażona w bestię - w jej przypadku w potężną gorylicę. Kiedy mówi o tym Fudou, ten przedstawia sprawę jasno: jeśli Desumi zrezygnuje z przywileju i pozostanie człowiekiem, to całkowicie to zrozumie, natomiast jeśli dziewczyna naprawdę chce poddać się zabiegowi, to to też jest super decyzja i niezależnie od przyjętej formy, Desumi pozostanie dla niego najpiękniejszą istotą na świecie. Ale cokolwiek postanowi, to musi to wyjść od niej samej, z jej pragnień, a nie oczekiwań otoczenia. Takie... wow. Facet, który nie narzuca swojego zdania, a zamiast tego stanowi mentalne wsparcie w trudnych chwilach. Już nawet nie chcę rozczulać się nad tym, że Fudou osobiście przybiegł w środku nocy do Desumi, gdy tylko usłyszał podczas rozmowy telefonicznej, że jego ukochana pociągnęła nosem (wyczuwając szóstym zmysłem, że jest smutna i ma jakieś problemy). Właśnie tego typu nie-realizm uwielbiam, bo jest taki zdrowy i uczący właściwych wzorców postępowania w relacjach międzyludzkich. Nawet to, że w codziennych sprawach Fudou wydaje się takim głupiutkim mięśniakiem, cudownie kontrastuje z jego szczerymi intencjami, łatwością w prawieniu komplementów i szybkim reflektowaniem się wobec popełnianych głupstewek. Jedyne, co mi w tym wszystkim trochę odstawało, to wiek głównych bohaterów, bowiem okazuje się, że są oni... licealistami! Nie wiem jak wy, ale ja się spodziewałam minimum studentów, jeśli nie w ogóle młodych dorosłych (a w obu ekipach są i tacy). W żaden sposób nie naruszyłoby to fabuły, gdyby szkołę średnią zamienić na kampus uniwerku, a mimo wszystko byłoby mniej wątpliwe moralnie, patrząc na skąpy strój, w którym Desumi musi biegać na misje. Poza tym detalem seria doskonale wywiązała się z zadania bycia trafną parodią gatunku sentai oraz uroczym romansem, który opowiada o zmaganiach już ustanowionej pary.

7/10 - chociaż twórcom jakimś cudem udało się uniknąć zmęczenia materiału, to zważywszy na ładnie domknięty finał seria może spokojnie istnieć jako ten jeden zgrabny sezon.

Komi-san wa, Comyushou desu. 2nd Season

Nie o takie Yuri!!! on ICE nic nie robiłam

Mija już pół roku, odkąd Komi, Tadano i reszta barwnej ekipy zaczęła uczęszczać do Prywatnego Liceum Itan. Z tej okazji Najimi postanawia podsumować przyjacielską działalność Komi na drodze do zdobycia aż setki dobrych znajomków i prosi ją, aby we wręczonym notesie zapisali się wszyscy ludzie, których za takie bratnie dusze uważa. Kiedy jednak dochodzi do przedstawienia werdyktu, okazuje się, że przez te minione sześć miesięcy Komi zdołała zaprzyjaźnić się jedynie z... 13 osobami. A to oznacza, że do pełni szczęścia brakuje jej jeszcze aż 87 gagatków. Okazją, aby zwiększyć tę liczbę, będzie pojawienie się w klasie nieobecnego dotąd ucznia, Makoto Kataia. Problem w tym, że wygląda on jak szafa trzydrzwiowa, wydostające się z jego ust sporadyczne pomruki brzmią jak groźba spuszczenia srogiego wpierdolu, a ostre rysy twarzy i tlenione włosy nakazują myśleć, że oto ma się przed sobą podręcznikowy przykład nieprzejednanego delikwenta z najwyższej półki, który pluje na naukę i szkolne zasady. To by jednak było zbyt normalne, a w Prywatnym Liceum Itan nie istnieje coś takiego jak normalność, zwyczajność czy prozaiczność. W przypadku Kataia reguła ta również okazuje się znajdować swoje zastosowanie, ponieważ chłopak mimo straszliwej aparycji uprawniającej go do startowania w castingu na rolę w JoJo jest nie mniej nieśmiały i spragniony kontaktów co Komi. Na szczęście Tadano, który dzięki kontaktom z Komi osiągnął praktycznie boski poziom umiejętności odczytywania prawdziwych intencji u innych ludzi, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Katai to tak naprawdę swój ziom.

Czuję, że w natłoku tych wszystkich rom-comów Komi-san zniknęła większości z radarów, choć oczywiście częściową winą można za ten fakt obarczać (jak zwykle) Netflixa. Potwierdzam naocznie, że jakość napisów znacznie się poprawiła, a emisja anime po odcinku tygodniowo mimo wszystko jest znacznie lepsza niż wrzucanie całego sezonu z półroczną obsuwą, kiedy każdy zjadacz sezonówek jest już myślami zupełnie gdzie indziej... tylko czemu to nie mógł być normalny simulcast, tylko taki robiony na pół gwizdka, z trzytygodniowym przesunięciem? W efekcie będę tu uzewnętrznić na temat horroru, którego jakiś czas temu doświadczyli japońscy widzowie, podczas gdy reszta świata wciąż jeszcze żyje sobie w błogiej nieświadomości. Chodzi bowiem o to, co zadziało się w odcinku 10 i 11, a zadziały się rzeczy bardzo, bardzo złe: postacie w najlepszym razie nie przypominały samych siebie, za to w najgorszym wyglądały niczym rysunki bardzo zdolnego, tworzącego z pamięci 6-latka. Nie jest dla nikogo niczym nowym, że w wielu anime pod koniec emisji dochodzi do sytuacji, kiedy jakość produkcji na odcinek lub kilka wyraźnie leci na ryj. Zwykle przypisuje się ten stan mitycznemu "brakowi kasy" albo "przesunięciu pieniędzy na finał", co jest bzdurą. Prawda jest o wiele bardziej prozaiczna - bo chodzi o niedostatki czasu. W Komi-san są one o tyle kluczowe, ponieważ już od samego początku to nie studio OLM miało się zajmować produkcją, lecz 8 na 12 odcinków pierwszej części zlecono do zrobienia innym podwykonawcom, w tym m.in. studiu DEEN (które procentowo było chyba nawet bardziej zaangażowane w projekt niż OLM). Z drugim courem było zapewne podobnie, o ile nie gorzej, zważywszy na równoległą emisję Summertime Render. W efekcie we wspomnianych już odcinkach 10&11 aktualnego sezonu w napisach lecących podczas endingu nie zostali wymienieni główni animatorzy serii (np. Asami Hayakawa), za to pojawiło się dużo południowokoreańskich nazwisk, co oznaczało jedno - że z braku lokalnych możliwości trzeba było posiłkować się mniej doskonałymi siłami przerobowymi z zagranicy. W efekcie nawet tak urocza, zabawna historia jak ta stworzona przez Tomohito Odę wydaje się robionym na kolanie gniotem i absolutnie się widzom nie dziwię. Jeśli tak miałoby to dalej wyglądać, to ja już nie chcę żadnej adaptacji drugiego (a potem trzeciego) roku nauki.

7/10 - na szczęście reszta odcinków wyszła zupełnie spoko, a bitwa na gumki do ścierania z ostatniego epizodu powinna zostać uznana za kanoniczną OVA do JoJo, ale to nie jest adaptacja, którą chciałabym komukolwiek polecać...

Kunoichi Tsubaki no Mune no Uchi

CloverWorks no baka!

Za górami, za lasami, za rzekami... była sobie wioska ukryta w liściach. W sensie nie ta konkretna z Naruto/Boruto, choć skojarzenia z ninja są jak najbardziej na miejscu. W wioseczce tej żyje bowiem odizolowany od reszty świata klan kunoichi składający się li i wyłącznie z samych niewiast - na dodatek dość młodego przekroju wiekowego. Co ciekawe żadna z nich nigdy nie widziała mężczyzny na oczy, a jedyne, co o nich wiedzą, to że są to istoty silne i niebezpieczne, acz durne, śmierdzące i ogólnie rzecz biorąc skrajnie odpychające. Gdyby kunoichi miały się z takowymi spotkać, to wyłącznie po to, żeby spuścić im łomot i pokazać swoją wyższość w walce. Wyjątkiem jest wszechstronnie utalentowana wojowniczka Tsubaki, dowódczyni Psiego Oddziału, która z nie do końca wiadomych dla siebie przyczyn na sam dźwięk słowa "mężczyzna" odczuwa w klatce piersiowej dziwne trzepotanie serca. Jej powściągliwość zostanie oczywiście wystawiona na nie lada próbę, gdy na wieść o trenujących nieopodal mężczyznach jej kompanki z drużyny - Sazanka i Asagao - wymkną się pod osłoną nocy i udadzą się, by bezpośrednio stawić czoła nieznanemu przeciwnikowi. Tsubaki natychmiast rusza za nimi w pościg i dość szybko pochwyca nieposłuszne koleżanki, jednak prawdziwym wyzwaniem okaże się to, czy sama będzie w stanie zignorować iście diabelskie podszepty, aby udać się na rekonesans i po cichu, choć przez krótki moment, poobserwować zza krzaków tychże jakże mitycznych mężczyzn...

Czy też tak macie, że w przypadku pewnych serii mocno trzymacie kciuki, aby po dobrym pierwszym odcinku formuła danej produkcji nie wyczerpała się gdzieś w połowie i żeby twórcy mieli pomysł na rozwijanie danego nietuzinkowego gimmicku? No. To tu wena skończyła się po dziesięciu minutach, po czym gagi zaczęły ze smakiem zjadać własny ogon. Dalej było tylko gorzej, i to na tyle, że miałam ostry napad cringe'u, kiedy bohaterki drugoplanowe trzeci raz w ciągu jednej konwersacji (!) zaczęły rzucać tymi samymi inwektywami, że mężczyźni są głupi i śmierdzą. I to nawet nie to, że próbowały ubrać te obelgi w jakieś malownicze porównania - wszystkie miały tak ubogi zasób słów, że byle NPC z gry komputerowej zdaje się przy nich istnym Mickiewiczem. Aż strach pomyśleć, od ilu lat muszą się opierać na tych samych epitetach, nie mając przecież z samcami rodu człowieczego najmniejszego kontaktu. Poza tym błędne interpretowanie zachowania głównej bohaterki też przestało być śmieszne po drugim razie, a anime cały swój koncept opiera tylko na tym, że Tsubaki jest niezrozumiana przez otoczenie, a jej zainteresowanie mężczyznami odbiera się jako chęć skopania im dupsk. Ech... Zapewne znajdą się osoby, które popatrzą na ten akapit spod ściągniętych brwi i zadadzą w myślach skądinąd bardzo trafne pytanie, po co w takim razie w ogóle brałam pod uwagę ten tytuł, skoro kwintesencję jej wątpliwej artystycznie fabuły dało się wyczuć już ze zwiastunów? Ano biję się w pierś i przyznaję, że chciałam być wyrozumiała, ponieważ autorem oryginalnej mangi jest twórca Karakai Jouzu no Takagi-san (która w swoich kręgach ma wierne grono fanów... choć akurat nie mnie, bo mnie jakiekolwiek formy bullyingu odpychają...), natomiast przełożenia na anime podjęło się samo studio CloverWorks. A skoro pracują nad tym tak tęgie, utalentowane głowy, to to musi być jakaś zagrzebana w oborniku perła, prawda? Na szczęście po seansie całego jednego odcinka i ani sekundy więcej uzyskałam wystarczająco satysfakcjonującą odpowiedź na te trzymane w skrytości nadzieje - faktycznie, pomijając wątpliwe wiekowo projekty postaci, animacja w Kunoichi Tsubaki no Mune no Uchi wygląda jak typowy dla CloverWorksu klejnot... i rzeczywiście ciągnie się za nim odór niesamowicie miernej reszty.

4/10 - tylko dla fetyszystów koneserów gigantycznych czół i płaskich klatek piersiowych.

Love Live! Nijigasaki Gakuen School Idol Doukoukai 2nd Season

Do miałbordażu!
 
Nieuchronnie zbliża się dzień otwarty liceum Nijigasaki, na którym pokaźny liczbowo klub idolek postanawia wyemitować wideo zwiastujące drugi już szkolny festiwal idolek, jako że pierwszy okazał się olbrzymim sukcesem nawet pomimo skupienia się nie na zespole, a na indywidualnych występach młodych artystek. Nie może się jednak obyć bez problemów. Rina i Shizuku praktycznie do ostatniej sekundy pracują nad doszlifowaniem materiału, aby mimo braku możliwości wystąpienia na szkolnej auli zachęcić do udziału w kolejnej imprezie jak największą rzeszę uczennic (zarówno tych swoich, jak i tych dopiero zastanawiających się nad dołączeniem do tejże jakże zacnej placówki). Traf chce, że dni otwarte idealnie zbiegają się z przyjazdem dwóch uczennic z wymiany, w tym jednej pochodzącej z Hongkongu, Lanhzu Zhong. Dziewczyna decyduje się na przybycie do liceum Nijigasaki głównie ze względu na lokalny klub idolek. Zanim jednak znane nam dziewczęta odtrąbią sukces i przywitają w swoich szeregach kolejną zacną solistkę - która swoją drogą w popisowy sposób ratuje im tyłki przy okazji fatalnej pomyłki dziejącej się podczas emisji trailera - Lanhzu ogłasza, że zaraz zaraz, chwila, nie tak prędko. Choć bardzo podobają jej się występy koleżanek po fachu i z przyjemnością wesprze je swoją zacną personą podczas festiwalu idolek, ani myśli dołączać do samego klubu. Zdecydowanie nie jest jej bowiem po drodze to, że idolki z Nijigasaki nie tylko inspirują swoich fanów, ale też aktywnie pragną tego, aby to fani inspirowali je.

Trochę ciężko powiedzieć cokolwiek o nowym sezonie Nijigasaki bez powtarzania dokładnie tego samego, co chwaliłam i wytykałam przy części poprzedniej. Animacja dalej prezentuje się znakomicie i nawet kiedy w trakcie występów na scenie twórcy okazjonalnie posiłkują się CGI, to naprawdę nie odstaje ono poziomem od możliwości takiego studia Orange. Dwoma istotnymi zmianami, do jakich doszło w nowej odsłonie, jest dołączenie do klubu idolek trzech kolejnych dziewcząt - wspomnianej już Lanhzu, należącej do samorządu szkolnego Shioriko oraz przeniesionej z Nowego Jorku Mii - a także utworzenie przez członkinie czterech pomniejszych zespołów (choć jednocześnie bohaterki nie rezygnują całkowicie z solowych "karier"). Dzięki temu z jednej strony seria wciąż ma coś nowego do zaoferowania, jednak z drugiej robi się naprawdę gęsto od pobocznych wątków, rozwojów charakterów i stawianych na przyszłość celów, przez co zaczyna brakować miejsca po prostu na samo śpiewanie. W końcu mamy do dyspozycji aż dwanaście nastoletnich idolek i jeszcze trzynastą Yu, która robi za okazjonalną kompozytorkę. Wartym odnotowania faktem jest także to, że pod koniec tego sezonu bohaterki miały okazję przedyskutować wspólnie sprawę ewentualnego udziału w Love Live! (takim ogólnojapońskim konkursie dla szkolnych idolek) i postanowiły, że... nie chcą się w niego angażować! Wow! To takie odświeżające! Zamiast tego chcą się realizować jako wsparcie dla fanów, organizując kupę mniejszych lub większych eventów, aktywnie działając w social mediach i nawet sprzedając swój własny merch. To niesamowicie zabawne, bo gdyby jednak zechciały wystąpić w konkursie, najpewniej z miejsca sprzątnęłyby konkurencję, mając już zwarte i gotowe zaplecze fanbazowe. Fajnie jednak, że nie jest im to do szczęścia potrzebne, plus problematyczne mogłoby być to, w jakiej właściwie formie i składzie miałyby reprezentować swoją budę. A skoro nie trzeba ratować szkoły przed zamknięciem tak jak to czynią bohaterki wszystkich pozostałych części Love Live!, to udział w turnieju popularności zupełnie traci sens. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko cieszyć się z takiego obrotu spraw i oby chociaż ta jedna odsłona tej muzycznej franczyzy pozostała do samego końca wolna od obligatoryjnych dram.

7/10 - a skoro już o dramach mowa, to nie żegnamy się na długo z Love Live!, bo już od lipca rusza drugi sezon odsłony Superstar...

Magia Record: Mahou Shoujo Madoka☆Magica Gaiden (TV) Final Season - Asaki Yume no Akatsuki

Gdzie wszarz nie może, tam szaloną mahou shoujo pośle

W końcu nadszedł czas na zgłębienie tajemnicy kryjącej się za zniknięciem siostry Irohy, Ui, oraz zrozumienie tego, czemu właściwie Kamihama wygląda tak, jak wygląda, nęcąc czarodziejki wizją wybawienia. Okazuje się bowiem, że wszystko zaczęło się od... samej Irohy, która widząc, jak rokowania jej siostry z dnia na dzień są coraz gorsze, zażyczyła sobie u Kyubeia, aby ta cudownie ozdrowiała. I choć faktycznie stan Ui znacząco się polepsza i lada dzień ma zostać wypisana ze szpitala, to jednocześnie Iroha musi poświęcać każdą wolną chwilę (które w normalnych warunkach spędzała na zabawach razem z trzema przebywającymi na oddziale dziewczynkami) na śmiertelnie niebezpiecznej walce z wiedźmami. Gdy Ui, Touka i Nemu widzą jedną z takich potyczek, znikąd wyłania się Kyubei i proponuje dziewczynkom przemianę w czarodziejki, by ocalić Irohę przed śmiercią w akcji. Te jednak nie tylko nie przyjmują oferty, lecz przeprowadzają dogłębne śledztwo, ujawniając wszelkie zapisane drobnym druczkiem warunki umowy, w tym fakt, że przytłoczone żalem czarodziejki prędzej czy później czeka zamiana w wiedźmy. Przyjaciółki po konsultacjach ponownie spotykają się z Kyubeiem i zgadzają się na kontrakt, jednak na całkowicie własnych warunkach, życząc sobie przejęcia mocy małego wszarza i przemiany żalu w moc Uwasy. Niestety, w kontakcie z ogromną magiczną mocą nie wszystko udaje się przewidzieć, a Ui, która w całym tym równaniu ma odpowiadać za zbieranie żalu od innych czarodziejek, sama staje się wiedźmą - a konkretnie Zarodkiem Ewy.

Niemałym zaskoczeniem okazało się to, że finałowy sezon Magii Record miał zaledwie 4 odcinki, a jeszcze dziwniejszy okazał się dzień premiery, kiedy to wszystkie epizody wypuszczono tak po prostu za jednym zamachem. A przypomnijmy, że na to wyrwane z kontekstu zakończenie trzeba było czekać niemal rok. Czy udało się resuscytowanemu Shaftowi przygotować satysfakcjonujące zwieńczenie spin-offu kultowej marki? I czy jakość produkcji, która znacząco się poprawiła przy drugim sezonie, utrzymała się na tym samym, wcale już niezłym poziomie? Ano... nie do końca. Właściwie to niespecjalnie. A będąc zupełnie szczerym - o matko kochana, na co to komu było potrzebne? Drążek z hypem przez te ostatnie miesiące już nawet nie tyle, że został strącony i znalazł się na glebie, ale został zakopany wraz z wszelkimi nadziejami. Gdyby skupiono się na rozwiązaniu wyłącznie sprawy z Ui i powiązanym z tym planem pokrzyżowania szyków białemu wszarzowi, to jeszcze jako tako by działało. Ba, ten pierwszy odcinek i początek drugiego to nawet miały swój unikalny klimacik! Z jakiegoś jednak względu postanowiono zmarnować cenny czas antenowy chociażby na zaorany w pięć sekund póżniej wątek Kuroe (takiej tam randomowej quasi-antagonistce, która w drugim sezonie biegała razem z Irohą) czy n-te z kolei ratowanie bohaterek drugoplanowych przed zżerającymi je negatywnymi emocjami. A przecież to już nie był czas ani miejsce na tego typu rozdrabnianie się z postaciami, które nie wniosły do ostatniej bitwy niczego poza standardowe nakama power. Albo nawet i nie. A to nagłe wkroczenie na scenę "ostatecznej" antagonistki zaciągającej po angielsku niczym parodia Joanny Krupy (która już sama w sobie jest swoją własną parodią)? Kyubei is not amused. Cieszę się jedynie z tego, że ten parszywy roller-coaster już się zatrzymał i nie trzeba się będzie dłużej zżymać, żeby móc wrzucić tę franczyzę do pudła dzieł w całości obejrzanych. Nie wiem też, jak to powinno świadczyć o tej majaczącej gdzieś na horyzoncie kontynuacji fabuły oryginalnej Madoki. Wiadomo, Magia Record to tylko adaptacja mobilki, która doiła kasę z dochodowej marki, więc wszelkie znaki na niebie i ziemi od razu wskazywały na jej wątpliwą jakość, ale czy naprawdę trzeba się było za nią zabierać akurat teraz, przygotowując triumfalny powrót właściwego hitu...?

4/10 - jedyne, za co trzeba w tym wszystkim pochwalić Shafta, to wytrwałość. Z problemami, przestojami i kiepskim efektem finalnym, ale kończenie rozgrzebanych projektów to jednak wyjątkowo rzadka cecha w tym biznesie.

Paripi Koumei

Ciągle się waham, czy lepszym pomysłem na polski dubbing openingu byłaby Bałkanica, czy jednak Miłość w Zakopanem

234 rok, Wojna Trzech Królestw. Wielki strateg, doradca cesarza Liu Beia oraz kanclerz państwa Shu - Zhuge Liang, nazywany na dworze Kongmingiem - zmarł na równinach Wuzhang, trawiony przez ciężką chorobę. Kiedy znajdował się już na łożu śmierci i wiedział, że czas najwyższy spotkać się w zaświatach z poległymi towarzyszami broni, w ostatnim przebłysku świadomości zapragnął, aby w następnym życiu mógł odrodzić się w świecie pokoju. Zasnute mgłą gorączki oczy Kongminga ostatecznie się zamykają... po czym ponownie się otwierają, by ukazać mu dziwne, niepodobne do niczego miejsce, pełne hałasu, iskrzących się świateł oraz upiornych istot, które przy pierwszej nadarzającej się okazji wlewają mu do gardła płyn, który pali siarczyście niczym żywy ogień. Jak nic są to piekielne czeluście... ewentualnie współczesne Tokio w samym środku halloweenowej zabawy. Dwójka imprezowiczów, która bierze Kongminga za podobnego im przebierańca, zaciąga go do klubu na wspólne chlańsko, a tam, wśród zgiełku raniącego jego uszy na podobieństwo najprawdziwszych tortur, niespodziewanie słyszy piękny, dziewczęcy głos, który pomimo obcych mu słów (czyt. angielskiego) do głębi porusza jego serce. Przy najbliższej okazji chiński strateg komplementuje odpowiedzialną za śpiew "demonicę" i może byłby to koniec całej znajomości, gdyby nad ranem Eiko (czyli śpiewająca dziewczyna) nie znalazła za klubem upitego w trzy dupy Kongminga, po czym po chwili namysłu nie zdecydowała się go ocalić od śmierci z wyziębienia. To dziwne spotkanie dwójki ludzi z kompletnie odmiennych epok zaowocuje nietuzinkową współpracą, której celem będzie wyniesienie Eiko na szczyty muzycznej popularności!

Już-już mogło się wydawać, że zdecydowanej większości widzów seria ta umknie bokiem, zwłaszcza że sezon wiosenny obfitował w oczekiwane kontynuacje i adaptacje mangowych hitów... ale wtedy na scenę wkroczył on - opening - cały na kwasowo i absolutnie nie dał o sobie zapomnieć. Zresztą, akurat na naszej szerokości geograficznej nie powinniśmy się dziwić temu niesamowitemu szturmowi, jaki piosenka Ciki Ciki Bam Bam przypuściła na fandom anime. Wszak oryginalnie utwór powstał za sprawą węgierskiej grupy JOLLY niemal pełną dekadę temu! Nie można jednak odmówić, że swoją cegiełkę do bangerowości tego openingu dołączył hipnotyzujący grupowy taniec w wykonaniu ekipy bohaterów. Ale, ale! Przecież ta seria nie tylko czołówką stoi! Bo stoi naprawdę zacną fabułą - owszem, momentami mocno naiwną i cukierkową niczym produkcje z Disney Channel - ale za to wciągającą jeśli chodzi o wymyślanie kolejnych taktyk na zawojowanie wielkiej klubowej sceny. Urok Eiko to jedno, jednak w mojej ocenie serię dźwiga na barkach Kongming. Zaprawdę jest to człowiek, na którego nie zasługiwaliśmy, ale którego dostaliśmy, ponieważ cudownie go zisekajo... znaczy, bo go przeteleportowało do współczesności. Choć pewnie wielu zakładało (w tym i ja), że cały dowcip od początku do końca będzie polegał na obserwowaniu poczynań chińskiego staruszka jako tej ryby wyjętej z wody, Kongming po dwóch odcinkach staje się najbardziej kompetentnym ziomem na dzielni, który potrafi perfekcyjnie przełożyć niemal dwutysiącletnie taktyki na współczesny język biznesu. Poza tym jak tu nie kibicować dwójce prostodusznych głównych bohaterów, wiedząc, że przyświecają im zacne pobudki, to jest inspirowanie ludzi i utrzymywanie świata z dala od wojen? Toż to z miejsca zasługuje na Pokojową Nagrodę Nobla! Najzabawniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że serią zajęło się P.A.Works - studio znane z oryginalnych teen dram i tworzenia sakugi na cześć piękna natury. Fakt, że kompletnie wyszli ze swojej strefy komfortu i nie tylko zajęli się adaptacją mangi, ale że jest to radosna historia o clubbingu w wielkim mieście... no takie branżowe zwroty akcji to ja bardzo lubię.

7/10 - trochę to zakończenie było zbyt serowe z tym swoim przesłaniem pt. "naturalność i marzenia są w stanie wygrać nad chłodną korporacyjną kalkulacją", ale... czyż nie tego nam właśnie czasem potrzeba?

Rikei ga Koi ni Ochita no de Shoumei shitemita. Heart

Jeśli ciało A działa ciało B siłą loffciania, to ciało B działa ciało A loffcianiem o takiej samej wartości i kierunku, lecz z regularnymi napadami tsunderyzmu

Chociaż przeprowadzony na Okinawie eksperyment wydawał się całkowitym sukcesem, a Yukimura i Himuro zgodnie przyznali, że wszystkie znaki na niebie i w raportach wskazują na to, że są w sobie szczerze zakochani, wyniki pomiarów oksytocyny - czyli hormonu uwalnianego w chwilach szczęścia - niespecjalnie potwierdzają tezę, jakoby ich ciała znajdowały się wówczas u szczytu euforii. A skoro tak, młodzi naukowcy (wraz z robiącą za przyzwoitkę Kanade) postanawiają zwrócić się za radą Ibarady  do swoich kolegów z Wydziału Nauk Przyrodniczych, zatwardziałych w boju profesjonalistów od analizy składników zawartych w ślinie. W Laboratorium Badań Biodynamiki witają ich Sui Fujiwara, hojnie obdarzona naukowczyni uwielbiająca zachowywać się niczym kurtyzana, oraz Chris Florette, niskiej postury okularnik, który nieustannie stara się doprowadzić Fujiwarę do jako takiego porządku. Co ciekawe, więzi łączące Chrisa i Sui już dawno wykroczyły poza stopę czysto zawodową, bowiem od czterech lat są ze sobą w jasno zdefiniowanym związku. Zamiast jednak onieśmielić to naszych bohaterów, podsuwa im to pomysł, aby połączyć siły z drugim zespołem i wspólnie poprowadzić nowy etap badań nad naturą miłości romantycznej i jej przejawach w ludzkim organizmie. A że przy okazji Laboratorium Badań Biodynamiki dysponuje nie lada wyczepistym sprzętem do analizy próbek organicznych, no to tylko się cieszyć z tych podwójnych korzyści. Jedyny haczyk w całej tej sprawie stanowi fakt, że Yukimura i Himuro za nic w świecie nie chcą dać się pokonać na badane parametry, nawet jeśli walczą w konkurencji, w której wciąż są zaledwie żółtodziobami...

Zakochani naukowcy to naprawdę dziwna seria. Produkcyjny średniak na każdym możliwym polu, ale jednak posiadający własny charakter i całkiem inteligentne przesłanie, co zwłaszcza w romansidłach stanowi towar prawdziwie deficytowy. O ile pierwsza połowa to była jeszcze taka totalna powtórka z rozrywki - owszem, dość sympatyczna, ale niewiele już wnosząca do wątku definiowania miłości wg Yukimury i Himuro - tak druga połowa była już ściśle skupiona na Kanade i... wow. Udało się tu przedstawić naprawdę ciekawy problem natury cokolwiek społecznej. "Bycie normalnym" i "wpasowywanie się w odgórnie przyjęte standardy" to obłęd panujący nie tylko w Japonii (choć tam przyjmuje on chyba najstraszliwsze oblicze), ale nawet polski odbiorca może znaleźć w tej bajce kilka celnych odniesień do naszych lokalnych przemian i próby narzucania kobietom (zwłaszcza przez religię, choć polityka temu dzielnie dopomaga) przestarzałych standardów życia. Kobieta ma być miła, delikatna, posłuszna, jej marzeniem ma być małżeństwo i chęć rodzenia dzieci, ma o siebie dbać, umieć gotować, nosić różowe rzeczy... No normalnie seksizm level hard. Tego typu indoktrynacja wtłaczana już od najmłodszych lat na tyle zrobiła Kanade sieczkę z mózgu, że z czasem stała się ona doskonałą aktorką swojego własnego życia, spełniającą oczekiwania otaczających ją ludzi. Jakiś taki gorzki posmak pozostawia to, co w ramach tego arcu wydarzyło się w ostatnich dwóch minutach finałowego odcinka. Miłoby było zupełnie zerwać z tym całym imidżem "co kobiecie jest potrzebne do szczęścia", jednak najwyraźniej nawet w ramach popkultury Japończycy nie mogą być za bardzo postępowi... pardon. No tak. W Kraju Kwitnącej Wiśni mówi się na to "wywrotowi". Tak czy inaczej doceniam, że seria umiała postawić sobie jakiś ambitniejszy cel niż tylko mielenie w kółko tego samego. Czy ucieszyłabym się na wieść o trzecim sezonie? W sumie tak. Twórcy mają u mnie kredyt zaufania, plus nawet jeśli poszczególne wątki par nie okażą się jakoś odkrywcze, wciąż pozostają jeszcze wstawki z Rikekumą, które nieustannie potęgują moją miłość - tyle że do szeroko pojętej nauki.

6/10 - szkoda tylko, że wprowadzani nowi bohaterowie nie tylko nie są żadnym ciekawym uzupełnieniem dotychczasowej ekipy, ale stanowią wręcz kulę u nogi fabuły (tak, na ciebie patrzę, kolejna płaczliwo-krzykacka rolo Yukiego Kajiego).

Shokei Shoujo no Virgin Road

Chcę oglądać twoje nogi (nogi, nogi, nogi), chcę być założyła mini (mini, mini, mini)

Znacie ten schemat - po jednej stronie japoński nastolatek jak gdyby nigdy nic wcina śniadanie albo ląduje pod kołami rozpędzonej Dzikiej Ciężarówki-kuna, a po drugiej magowie pod rozkazami jakiegoś zdesperowanego króla ściągają przez portal wybrańca, który ocali ich przed zakusami złych sił. No, to coś takiego mamy właśnie tutaj... a przynajmniej do momentu, gdy okazuje się, że przyzwany młodzian nie dysponuje właściwymi mocami. Wtedy fora ze dwora i już jest po problemie. Na szczęście chłopaka odnajduje Menou, kapłanka Kościoła pomagającego Zagubionym, czyli przybyszom z naszego świata, którzy jakimś takim dziwnym trafem zwykle pochodzą z Japonii. Bo nie, nie jest on jedynym zisekajowanym chłopcem w dziejach tej krainy i nie, jeśli chciałby spieniężyć wiedzę o wynalazkach z naszego świata, to niestety trafił kulą w płot, ponieważ mają tam tego wszystkiego po kokardkę, włącznie nawet z językiem japońskim. Co ciekawe, sprowadzanie nowych Zagubionych jest obecnie zakazane przez najwyższą klasę społeczną, Faust, i nawet sam król Grisariki (który swoją drogą należy do niższej klasy, Noblesse) nie może się z tych założeń wyłamywać. A dlaczego, moglibyśmy się zastanawiać razem ze zisekajowanym chłopakiem? Okazuje się, że Zagubieni wyrządzili ichniemu światu nie lada szkód, zwłaszcza kiedy moce wymykały się spod kontroli, a że nowy towarzysz Menou posiada całkiem groźną zdolność wymazywania rzeczy... dlatego kapłanka bez mrugnięcia okiem zabija go w dogodnym momencie. Nie jest to jednak działanie pod wpływem emocji, a konsekwentnie wypełniane zadanie, ponieważ poza byciem kapłanką Menou pracuje również jako Kat Zagubionych.

W ostatnich latach obwieszczanie swojej małostkowości w stosunku do dzieł popkultury, które nie wpisują się w utarte standardy "białych, heteroseksualnych mężczyzn", zaczęło być prawdziwą plagą. Niemniej na jakimś dziwnym poziomie jest to nadzwyczaj interesujące, jak wielki ból tyłka Shokei Shoujo no Virgin Road wywołała u wielu widzów, którzy oczekiwali kolejnego kopiuj-wklej isekaja z kolejnym kopiuj-wklej nijakim protagonistą, z którym mogliby się utożsamiać. Że też nikomu nie przyszło jeszcze na myśl, żeby przyznawać dostęp do Internetu na podstawie jakiegoś testu poczytalności czy kultury osobistej... Wracając jednak do samej serii, to z miłym zaskoczeniem odnotowałam, że jeszcze nie taki J.C.Staff straszny, jak w nim malują, zwłaszcza że ostatnie produkcje znajdujące się pod ich pieczą prezentowały baaardzo różny poziom - ze świeższych rzeczy mamy emitowane równolegle Baraou no Souretsu, mamy dwie części Gokushufudou, Shinigami Bocchan to Kuro Maid albo opus magnum roku 2021: Skate-Leading☆Stars. O ostatnich sezonach Shokugeki czy drugim One-Punch Manie nawet nie ma co wspominać. No nie-pozazdrościć portfolio. Oczywiście wiadomym jest, że każda bajka ma swój własny zestaw twórców oraz szeregowych animatorów skuszonych możliwością zarobku, natomiast wciąż nie da się ukryć, że renoma studia jako osób decyzyjnych, jaki materiał do adaptowania brać i kogo w te wszystkie projekty angażować, nie stoi na najwyższym poziomie. Tym większym zaskoczeniem jest to, jak Shokei Shoujo no Virgin Road było bliższe jakością takiemu rodzynkowatemu Railgunowi niż cokolwiek, co w ciągu paru minionych lat wyszło spod bandery J.C.Staffu. Także fabuła prezentuje się niczego sobie, zwłaszcza że w dalszych odcinkach wjeżdża już na pełnej motyw z cofaniem czasu i wszelkie wynikające z tego faktu implikacje (oraz komplikacje). Jedyny poważniejszy zarzut powinien dotyczyć drugiej głównej bohaterki, Akari, która przez sporą część przyznanego jej czasu antenowego zachowuje się nad wyraz infantylnie i gdyby tylko była facetem, to zostałaby zcancelowana w trybie nadświetlnym. Na szczęście z pewnych powodów nie ma jej znowu tak wiele, ale żeby to wytłumaczyć, musiałabym wejść w ostre spoilery, dlatego... jeśli chcecie poczuć, czym ta seria jest tak w pełnej krasie, powinniście dotrwać przynajmniej do 6. odcinka. Ewentualnie nie musicie nic, bo kimże jestem, żeby w was akurat isekaje wmuszać?

7/10 - mimo wszystko drugim Re:Zero bym tego nie nazwała, ale na bezrybiu... znaczy, na bezbu... bezsububrzu... bezsubarzu... no, po prostu fajnie jest, jak się bohaterowie mogą pobawić z cofaniem czasu.

Spy x Family

Anya jest jak dobre martini z Bonda - wiecznie wstrząśnięta, choć mimo wszystko nie zmieszana

Choć wojna już się zakończyła, stosunki dyplomatyczne między Westalis a Ostanią wciąż są napięte niczym sznur od bielizny załadowany świeżo wypranymi gaciami. Z tego powodu w tle życia zwykłych obywateli nieustannie toczy się polityczny bój o utrzymanie w mocy kruchego pokoju. Jednym z ludzi, którzy po cichu dbają o bezpieczeństwo międzynarodowe, jest Zmierzch - szpieg wyborowy należący do westaliańskiej organizacji WISE pracującej na terenie Ostanii. Skuteczność oraz profesjonalizm, jakimi się szczyci, pozwala brać mu udział w najróżniejszych misjach, począwszy od odzyskiwania kompromitujących dokumentów po infiltrację wrogich struktur. Jego kolejnym celem jest zbliżenie się, a następnie zdekonspirowanie działań Donovana Desmonda, przewodniczącego Partii Zjednoczenia Narodowego, którego podejrzewa się o aktywne działanie na niekorzyść pokoju między Wschodem i Zachodem. Niestety, aby w ogóle wejść z nim w kontakt, należy dostać się na spotkanie organizowane dla rodziców najwybitniejszych uczniów prestiżowej Akademii Eden, a żeby móc to zrobić, Zmierzch musi najpierw... zorganizować sobie żonę i dziecko. Samotny wilk rad nierad przybiera miano Loida Forgera i udaje się do najbliższego szemranego sierocińca, by przysposobić jakiegoś ogarniętego malucha bez zbędnej przeszłości. Traf pada na małą Anyę, która ku nieświadomości swojego nowego papy potrafi czytać w myślach. Szybko ogarnia ona więc, że jej rodziciel jest szpiegiem, ale zamiast ją to zaniepokoić czy zrazić - dziewczynka wydaje się tym szczerze jarać!

Nie wiem, czy jest sens rozwodzić się nad Spy x Family, bo z dużym prawdopodobieństwem nie zdołaliście się uchronić od wszechobecnych nowinek i rozmów o tej serii. Balonik pompowany hypem często odnosi zupełnie odwrotny efekt od zamierzonego, więc na tym etapie chyba każdy ma już jakiś stosunek do tego tytułu i albo go uwielbia, albo uważa za srogo przereklamowany średniak (nawet nie zupełnie zły, tylko niezasługujący na tę anormalną ilość zainteresowania). Według mnie jest to jednak idealne anime do podbijania serc rzesz nowych widzów, bo stanowi ważną cegiełkę mostu między mangozjebami a normikami, którzy wciąż jeszcze uważają chińskie bajki za niszową aberrację dla fetyszystów (chociaż to w dużej mierze prawda). A tu proszę, mamy zimnowojenny świat doskonale znany zachodniej kulturze, mamy szpiegowskie klimaty czerpiące garściami z Bondów czy innych Stawek większych niż życie i mamy dysfunkcyjną rodzinkę w roli głównych bohaterów - a przecież wszyscy kochają dysfunkcyjne rodzinki, począwszy od entuzjastów cyklu Szybcy i wściekli, po wiernych fanów Strażników Galaktyki. Wisienką na torcie jest oczywiście Anya, dziecię chaosu i spektakularnych grymasów, które stanowi ostateczną formę ewolucji internetowych memów. Nie zdziwię się, gdyby jej pojawienie się zapoczątkowało w fandomie zupełnie nowy trend, a obok wojen waifu na polach wirtualnych bitew rozgorzeją także wojny adopcyjne. Oj, jeszcze wspomnicie moje słowa, gdy w kolejnym sezonie waszymi sercami zawładnie Yaeka z Kumichou Musume to Sewagakari... Muszę też lojalnie uprzedzić, że jeśli spodziewacie się po Spy x Family jakiejś sztywnej ciągłości fabularnej, to mocno się zawiedziecie. Operacja Strix ma bowiem mocno rozmyte ramy wymagające póki co zdobycia przez Anyę ośmiu Stelli, aby dostać zaproszenie na spotkanie rodzicielskie wyróżnionych dzieci, a to oznacza, że w tak zwanym międzyczasie może dziać się absolutnie wszystko. Zwykle dzieją się więc liczne pomniejsze misje, które wciąż są niezwykle ważne dla utrzymania światowego pokoju, jednak ani o jotę nie zbliżają bohaterów do odkrycia prawdy o sobie nawzajem. Tylko czy to takie ważne? Gdyby tylko pozostały tak samo świetnie wyreżyserowane i zanimowane, w wykonaniu połączonych ekip ze studia WIT oraz studia CloverWorks (plus studia Madhouse przy ostatnim odcinku) mogłabym oglądać choćby i same fillery z pluszakami Anyi w rolach głównych. A przecież w drugim courze planowanym na jesień tego roku czekają nas jeszcze lepsze, pełne pościgów, wybuchów i rodzinnych  rozczuleń rzeczy.

9/10 - powiedzmy, że odejmuję jeden punkt za robione w CGI tłumy, które nie były aż tak dobrze zakamuflowane, żeby nie kłuły w oczy.

Tate no Yuusha no Nariagari Season 2

Zamiana bezużytecznej członkini haremu na rybę byłaby i tak najlepszą decyzją, jaką ta bajka mogłaby podjąć na przestrzeni 13 odcinków

Po przejściu ostatniej - jak do tej pory zdecydowanie najgorszej - Fali, Bohaterowie zyskali chwilę na odpoczynek oraz przegrupowanie drużyn. Nie jest jednak tego nazbyt wiele, ponieważ do kolejnego zmasowanego ataku pozostał zaledwie tydzień. Podczas gdy Naofumi z ekipą zajmują się ogarnianiem bieżących spraw we wiosce Lurolona (dawnym domu Raphtalii) oraz niańczeniem wyrzuconej z drużyny Bohatera Łuku Rishii, nieoczekiwanie dochodzi do ataku ze strony hordy dziwnych potworów przypominających krzyżówkę nietoperzy i żółwi. Po pokonaniu dziwadeł Naofumi zauważa, że zegar odliczający czas pozostały do kolejnej Fali z jakiegoś nieokreślonego powodu się zatrzymał. Jak się okazuje podczas wspólnej narady u królowej Melromarc, może się to wiązać z dziejącym się raz na kilkaset lat wydarzeniem, kiedy to dochodzi do wskrzeszenia legendarnego potwora - Duchowego Żółwia z Królestwa Duchowego Żółwia - niosącego ze sobą przerażający kataklizm. Jako że nie jest on powiązany z Falami, Bohaterowie Miecza, Włóczni i Łuku natentychmiast zwijają manatki i oznajmiają, że misja ta nie należy do zakresu ich obowiązków. Znów Bohater Tarczy jako jedyny (jak zwykle) oferuje swoje usługi, tym bardziej że pochód Duchowego Żółwia będzie przebiegać przez nadane mu ziemię i świeżo co odbudowaną Lurolonę. Schody zaczynają się w momencie, gdy Naofumi dowiaduje się od władczyni Filoliali, że właśnie ta konfrontacja będzie stanowić tło wyboru, którą muszą podjąć Bohaterowie. Jeśli się zjednoczą, tym lepiej dla świata, jednak jeśli nie dojdą do porozumienia... zostaną zabici przez Fitorię.

Do pierwszej części Tarczownika mam dość ambiwalentny stosunek, ponieważ fabuła za bardzo próbowała we mnie wmusić nienawiść do wszystkich postaci poza ekipą głównego bohatera, jednak miałam pewną słabość do serii ze względu na walor produkcyjny znajdujący się powyżej średniej isekajowej. Zgadnijcie jednak, co się stanie, jeśli zabierze się jakościową animację i wcale przyjemną reżyserię? Ano dokładnie drugi sezon się stanie. Myślałby kto, że skoro na kontynuację trzeba było czekać trzy lata, to studio Kinema Citrus na spokojnie sobie wszystko rozplanuje. Pech jednak chciał, że tuż obok w grafiku produkcji wylądował telemarkiem drugi sezon Made in Abyss i trzeba było podjąć stanowczą decyzję, co ma mniejszy potencjał i w efekcie poleci na outsourcing. W ten oto sposób chociaż Tarczownik oficjalnie znajduje się pod pieczą Kinema Citrus, lwią część roboty odwaliło południowokoreańskie studio DR Movie znane głównie z robienia budżetowych seriali animowanych ze stajni DC. Oczywiście nie odbieram niczego superbohaterskim produkcjom, zwłaszcza że słyszałam, że nowy sezon Young Justice spotkał się z ogromnie pozytywnym odbiorem fanów, ale w przypadku isekaja, który poza efektownymi walkami nie ma zbyt wiele do zaprezentowania w warstwie fabularnej... no może być krucho z zaangażowaniem widzów. A ten sezon zdecydowanie nie umiał przykuć uwagi, ponieważ połowę przeznaczonego nań czasu zajęła przeraźliwie nudna walka z wielkim magicznym żółwiem, który robił bam! i jeszcze trach!, a czasami też wziuuu!. Nie dość, że wzięło się to totalnie znikąd i wyglądało jak kiepsko wstawiony filler, to jeszcze brzydota ledwo ruszającego się monstrum niemal dorównywała kunsztem nowszym sezonom Berserka (jednak nie przesadzajmy z inwektywami, bo do Ex-Arm wciąż było całkiem daleko). Potem zrobiło się troszeczkę lepiej, ponieważ Naofumi i spółka zaczęli eksplorować na speedrunie inny świat... znaczy, taki jeszcze bardziej inny od ichniego innego świata... a potem przenieśli się do innego świata, w którym ten poprzedni zaklęty inny świat się znajdował... yo dawg, I heard you like isekai, so we put an another world in your another world... w każdym razie było całkiem znośnie, dopóki znowu nie trzeba było sklepać zderzaka przerysowanemu do bólu złodupcowi. Chyba muszę rozważyć wzięcie chorobowego po tak końskiej dawce niskogatunkowej sztampy.

5/10 - to nie był dobry pomysł, aby przy zapowiedziach drugiego sezonu od razu chwalić się także przygotowaniem trzeciego. Oby nowe Made in Abyss okazało się warte całej tej produkcyjnej ekwibrylystyki czynionej przy Tarczowniku.

Tomodachi Game

Nauki Yeleny z finałowego sezonu Shingeki no Kyojin wyraźnie nie poszły w las

Wydawać by się mogło, że piątki tak różnych nastolatków jak Katagiri (biedny normals), Sawaragi (perfekcyjna wiceprzewodnicząca), Shibe (bogaty laluś), Kokorogi (szara myszka) oraz Mikasa (poważny okularnik) absolutnie nic nie łączy... a jednak z jakiegoś powodu trzymają się ze sobą jako zgrana paczka przyjaciół. Ich więzi będą jednak wystawione na nie lada próbę. Wszystko zacznie się w momencie, gdy z szafki Sawagiri znikną 2 miliony jenów, które klasa zbierała na wspólną, wcale nie taką tanią wycieczkę - na łebka wychodziło bowiem 70 tysięcy, co na złotówki daje w przybliżeniu niemal dwa i pół kafla. Dla licealisty, zwłaszcza tak ubogiego jak Katagiri, to wiele tygodni wyrzeczeń i brania masy dorywczych fuch. Na tajemniczym zniknięciu pieniędzy i nieprzyjemnych plotkach krążących po klasie sprawa jednak nie ucichnie, a po kilku dniach zwabiona tajemniczymi listami piątka licealistów zostaje potraktowana paralizatorem, porwana sprzed bramy szkoły i wywieziona... właściwie nie wiadomo gdzie. Dość jednak powiedzieć, że po ocknięciu się w kompletnie białym pokoju pojawia się przed nimi pełnowymiarowy bohater z dziecięcej bajki, Manabu, i oznajmia, że na jednej osobie z ich paczki ciąży dług w postaci 20 milionów jenów. Dodatkowo osoba ta nie tylko zgodziła się wmanewrować całą ekipę w ten specyficzny rodzaj hazardu, aby pozbyć się zaległych należności, ale na dodatek zdołała już uiścić opłatę wstępną za grę w wysokości dziwnie znajomych (acz zapodzianych) 2 milionów jenów. Aż nóż się w kieszeni otwiera na takiego bezwzględnego zdrajcę bądź zdrajczynię... a co gorsza, cała piątka musi od teraz ze sobą współpracować, aby nie skończyć w jeszcze większych finansowych tarapatach niż już są!

Sezon bez anime z kategorii guilty pleasure jest sezonem straconym, dlatego na widok nowego battle royalowego gniota (czy jak to się teraz przyjęło mówić - klona Squid Game) promowanego niemal na ostatnią chwilę przed rozpoczęciem wiosennej ramówki nie mogłam podjąć innej decyzji niż tylko rzucić się na niego z wygłodnieniem w oczach jak przystało na sierotę po Platinum End. A i tak muszę przyznać, że Tomodachi Game pozytywnie mnie zaskoczyło, ponieważ... werble i eksplozje... nikt tu nikogo nie zabija! Znaczy, nikt z uczestniczących w grze bohaterów nikogo nie zabija, bo co się dzieje off-screen, to już trochę co innego. W sumie przypomina to bardziej jakiś odległy spin-off Kakegurui, w którym chodzi głównie o pozbycie się masywnego długu, nie czerpanie radości z hazardu czy wygrywanie olbrzymich pieniędzy. Nie, żeby dzięki takiemu zaszeregowaniu seria ta magicznie pozbyła się całego przysługującego jej zapasu cringe'u, bo ten tu i ówdzie wciąż się pojawia, ale mimo wszystko bardziej wiarygodni wydają się nastolatkowie, którzy postawieni pod ścianą mataczą, zdradzają się lub obrabiają sobie nawzajem tyłki, a w najgorszym przypadku dają sobie z piąchy w ryj, a nie ganiają za sobą z maczetami. Owszem, trochę ciężko było nadążyć za tymi wszystkimi zmieniającymi się niczym w kalejdoskopie długami, tym bardziej że każdy mógł na ten temat kłamać jak chciał, natomiast i tak całkiem przyjemnie oglądało się tę serię dla samych rozkmin umożliwiających zidentyfikowanie zdrajcy czy rozgryzienie sposobu na wygranie danej rundy mimo kompletnie niesprzyjających warunków. No i nie zapominajmy o głównym bohaterze, który wreszcie nie jest żadnym beta-popychadłem ani beznamiętnym altruistą niezdolnym do podejmowania jakichkolwiek decyzji, tylko człowiekiem sięgającym po bezczelne, zuchwałe, a czasem nawet kompletnie niemoralne zagrywki. No sama Kirari Momobami z chęcią zabiłaby brawo. Jestem nawet w stanie uwierzyć, że manga nie tylko prezentuje się znacznie lepiej od anime - tym bardziej że za produkcję nienajwyższych lotów odpowiadało studio Okuruto Noboru z dorobkiem okrągłych pięciu serii i jednej OVA na koncie - ale że po prostu jest to dobra seria. Tym większa szkoda, że musiała sobie zasłużyć na taką nijaką adaptację.

5/10 - nie takie guilty pleasure straszne, jak je malują, a przy obowiązujących standardach jakości historii w battle royalach praktycznie można tu mówić o mesjaszu całego gatunku.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Wybór między Kaguyą-sama 3 a Spy x Family to jak próba wskazania, które dziecko kocha się bardziej (nawet jeśli coś jest na rzeczy, to nie wypada mówić o tym głośno). I to nie tyle grafika robiła w tych seriach robotę, ile niesamowita reżyseria i pomysłowość, aby przełożyć kadry na ciągłą narrację.

Najlepsza muzyka 
Doceniam pracę, jaką we wszystkie swoje soundtracki wkłada Hiroyuki Sawano i wiem, że w razie chęci podbudowania morali do pracy zawsze mogę liczyć na jego epickie utwory, natomiast na ogrom pochwał w tym sezonie zasługuje muzyka w Spy x Family. Ach ten sączący się z tła jazz tak wspaniale komponujący się z zimnowojennym klimatem... mieszanka absolutnie nie do podrobienia.

Najlepszy opening
 
O tym, że nie sposób wyrzucić z pamięci openingu do Paripi Koumei, wspominałam już w odpowiednim akapicie i całym sercem to twierdzenie popieram, jednak na bakier wszystkiemu chciałabym wskazać czołówkę do Dance Dance Danseur - takiej zabawy z perspektywą pierwszoosobową nie widziałam chyba nigdy dotąd, a tutaj tworzy ona na dodatek świetną półtoraminutową narrację.

Najlepszy ending 
Wybór endingu jest w tym sezonie chyba nawet trudniejszy od nagradzania openingów. Jestem bowiem totalnie zakochana w przeuroczym śnie Anyi ze Spy x Family, cudowny okazał się pomysł na prostą konsolową gierkę w Shikimori-san, no i oczywiście nie da się wygrać z dosłownie hollywoodzką epickością endingu Kaguyi-samy 3, który stanowi połączenie legendy o księżniczce Kaguyi oraz scen z filmu Starship Troopers.

Najlepsza postać

...a skoro już przy Anyi ze Spy x Family jesteśmy, to chyba jednogłośnie zasługuje ona na miano gremlina córki sezonu (jeśli nie całego roku). Uwielbiam w niej przede wszystkim to połączenie zupełnie dziecięcej naiwności prezentowanej chociażby podczas obmyślania brawurowych planów uratowania świata, z niezwykłą przytomnością umysłu, gdy mała przekazuje zdobyte telepatią informacje bez wzbudzania podejrzliwości rodziców.

Moje OTP
Pełno było w tym sezonie doskonałych par, jedna lepsza od drugiej, choć moje serce właściwie już od pierwszego odcinka zdobyła relacja Fudou x Desumi z Koi wa Sekai Seifuku no Ato de - a zwłaszcza romantyczne wyznanie tego pierwszego, któremu zaimponowała nie ładna buzia czy para w piąchach, ale całokształt charakteru wybranki serca poznany m.in. dzięki mediom społecznościowym.

Największe feelsy
Nawet jeśli Honzuki no Gekokujou 3 pokpiło sobie sprawę z opowiedzeniem kompetentnej fabuły, to kiedy tylko przychodzi czas na relację Myne z jej rodziną, roztkliwiam się jak głupia. Nie inaczej było i tym razem, a finał to już kompletnie rozdarł moje serce na pół.

Największe wtf?!
 
Wystarczyło kilka screenshotów z 10. odcinka drugiego sezonu Komi-san, aby wprawić mnie w srogie osłupienie. Serio, nawet nie znając kontekstu sprawdźcie sobie moment o 10:26 albo fragment między 11:08 a 11:20, po czym spróbujcie mi wytłumaczyć, co tam właściwie zaszło w domu animatora i w jaki sposób należy przesłać mu pomoc.

Moje guilty pleasure
Niby pisałam, że daleko Tomodachi Game do pełnokrwistego guilty pleasure, ale wiele jednak zależy od przyjętej skali. Porównując je do Ousama Game, równie dobrze mogłabym tu opowiadać o Titanicu albo Władcy Pierścieni, natomiast jeśli za wzorzec obierzemy Death Note'a... to jednak trochę głupiutkiej radości mi to Tomodachi Game dostarczyło.

Największy zawód
 
Przy Baraou no Souretsu mimo wszystko spodziewałam się sporych problemów ze studiem J.C.Staff, końcówka Magii Record mogła być zarówno powieleniem kiepskiego pierwszego sezonu, jak i znośnego drugiego, ale jednak niewiele mogło mnie przygotować na to, że Tate no Yuusha 2 okaże się brzydkie niczym pryszcz o poranku.
 
Najlepsza kontynuacja 
Król... a właściwie królowa może być tylko jedna, zwłaszcza że od wielu dni uparcie dzieli i rządzi ona na szczycie rankingu MAL-a. Kaguya-sama 3 to prawdziwy wzór do naśladowania przez kontynuacje, zwłaszcza te, które mają zadatki, aby trwać mnogość sezonów. Na dodatek jest to kontynuacja spełniona, którą można traktować jak ostateczne zakończenie historii (i już kij tam z Ishigamim Schrodingera).

Najlepsza nowa seria
Bez zdziwienia, bez marudzenia, bez choćby chwili zastanowienia - wśród kompletnie nowych marek bezapelacyjnie wygrywa Spy x Family. Niech nowoczesne shouneny patrzą i się uczą, bo jak najbardziej można zyskać przychylność młodego pokolenia (i nie tylko), nie będąc przy tym żadnym powtarzalnym bitewniakiem z supermocami. A rodziców wcale nie trzeba uśmiercać!

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Jak tak patrzę, to skończyć skończyłam trzy wiosenne serie i dwie zaczęte są dwucourowe… bieda.

    Aoashi jest w połowie (dwa coury) ale chcę sobie powychwalać już teraz.
    Ashito jest z Wygwizdowa Dolnego – pewnego dnia zauważa go przypadkiem futbolowa szycha i zaprasza do wzięcia udziału w naborach do Mega Super Drużyny Tokio Esperion. (*głos z Pokedexa* Esperion – futbolowy Pokemon, wyewoluowana forma Eevee. Esperion umie kopać piłkę i celować nią w światło bramki przeciwnika.) Ashito pakuje manatki i, jak można się spodziewać (w końcu to sportówka), załapuje się do drużyny. I w tym miejscu zaczynają się schody.
    Po pierwsze – Ashito jest z biednej rodziny. Do tego stopnia, że gra w rozpadających się korkach. Jego matka nie może sobie ot tak pozwolić na wysłanie syna do Tokio, nawet ze wsparciem finansowym drugiego, starszego syna. Wątek jest potraktowany całkowicie poważnie, a nie zbyty machnięciem ręki w pół odcinka, staje się też jedną z głównych motywacji naszego kopacza – obiecuje, że zwróci matce pieniądze, które na niego z trudem wyłożyła.
    Po drugie – w Wygwizdowie Ashito może i brylował na boisku, ale w profesjonalnej drużynie szybko zderza się z rzeczywistością. To typowy przykład czystego talentu ale braku wiedzy i umiejętności i OD RAZU to widać, że odstaje od reszty. Musi się ostro wziąć do treningu. I się bierze. I zajmuje mu to czas, olaboga! I o zgrozo, nie daje rady sam, inni mu pomagają zamiast zostawić samego!
    Po trzecie – no właśnie, w Wygwizdowie brylował. Był najlepszym graczem w swojej drużynie, przez co nauczył się grać egoistycznie. Podać piłkę? Po co? Flashbacki z buca z Futsalowych Chłopców. Ale inaczej jak w wypadku buca, gdzie nic się z tym naprawdę nie działo poza tym że główny poszedł robić combo strzał z kimś innym, styl gry Ashito wywołuje konflikt między nim a drużyną – tylko zaogniony tym, że on całkowicie serio nie wie, czemu inni się na niego wkurzają. Chce zrozumieć. Podchodzi, pyta! Rozumiesz to? Jest problem i ktoś go usiłuje rozwiązać rozmową! D:
    Żeby nie było że tak tylko chwalę: no dobra, powiedzmy sobie szczerze. Ashito drze się jak Asta. (Nie trzeba oglądać Black Clover żeby wiedzieć jak się drze Asta.) Dodatkowo jest też czasem zbyt zapatrzony w siebie (choć z czasem mu to zaczyna trochę przechodzić) i ma filtr nieszkodliwego idioty na oczach (zamiast się przerazić, że ma dzielić pokój z typowym gangowcem – takim z durną fryzurą – podchodzi z tekstem "elo, spóźniłeś się, zająłem górne łóżko"). Rozumiem, czemu ktoś może go nie lubić. Mnie przekonał. Za to w ramach kompensaty oferuję aż dwie postaci żeńskie, z czego jedna ma wyraźny charakter. Wow.
    Mam też parę innych uwag ale to może będę kontynuować za kwartał. Póki co tl;dr Aoashi jest dobre. Aoashi z wiosny oglądało mi się zdecydowanie najlepiej.

    Baraou - …a wiesz, że o tym zapomniałam? Obejrzałam pierwszy odcinek, uznałam, że nie wiem, co się dzieje, i dalej nie oglądałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paripi Koumei – Bałkanica. :D No, dobrze że piszesz o openingu, bo mam nawet zanotowane żeby jak co podrzucić linka do oryginału… (nie, nie oglądałam, ale nie, opening mnie nie ominął, jest świetny)

      Spy x Family – hy. Sam początek był fajny – zrobiony setting, zarysowane co trzeba, zwarci, gotowi do akcji… i zrobiła się z tego bezfabularna komedia. I jakby. Dziab. Co jak co, ja się nie mogę wypierać bezfabularnych komedii (nie szukajmy daleko, idźmy tropem różowych włosów i telepatii). Nie mogę i nie będę. Ale lubię, kiedy moje bezfabularne komedie po prostu nimi są, a nie się stają. Bo kiedy się stają, to mam przykre wrażenie że seria po prostu straciła na siebie pomysł czy się zgubiła i wtedy słabo.
      Jeszcze bardziej przykre, że mam całkiem poważne wrażenie że – na obecnym etapie – Yor jest całkowicie zbędną postacią. Jeśli usunąć dosłownie jedną linijkę tekstu – regulamin szkoły i to, że musi być dwójka rodziców – to można równie dobrze wymazać Yor z kadru, a Loid i Anya będą dokładnie w tym samym miejscu po 12 odcinkach. (Zniknie przy okazji Yuri, ale to akurat powód do radości.)
      Mogę wspomóc się komentarzem znajomej mi osoby? Bo ten komentarz bardzo dobrze wszystko podsumowuje. SxF umie w motyw found family, ale średnio idzie mu w to, co w założeniu miało być prowadzone.

      No dobra, to jak taka rozśpiewana jesteś, to i ja.
      Su-su-su-summertime, summertime sadness ♪ wróć, Render. Dalej wychodzi, ale krótko powiem dwie rzeczy: póki co mi się podoba (i cieszę się, że zaczęłam po Twojej recce mangi), ale jednocześnie cały czas mam wrażenie jakbym patrzyła na coś, co póki co jedzie ale dosłownie w każdej chwili może się z gracją zwalić z rowerka. (Kibicuję, żeby nie.)

      Thermae Romae Novae – mówiłaś, że widziałaś oryginał, więc co się będę rozpisywać. Było coś ciut rozbrajającego w tym, jak Lucius się załamywał i wieszczył upadek Rzymu, bo Japończycy mają butelkę do szamponu w kształcie tygryska. Wzięłam to w ogóle na tapet bo mi zawionęło Olympia Kyklos (minuta rozrzewnionej ciszy) i w sumie… w sumie tak. Minus wiadomo. :”) jak już porównujemy, to doceniam że Lucius miał problemy z dogadaniem się przez barierę językową, inaczej jak Demetrius.

      Tomodachi Game – a jednak wzięłaś xD ale widzę, że podeszło Ci bardziej, niż mi. Nawet z filtrem że wrzuciłaś jako pseudo guilty pleasure.
      Pomysł, w założeniu, był. Ale dla mnie wszystko się wykopyrtnęło już na samym początku o… postacie. Pani, oni się jak dla mnie zachowują jak totalnie obce sobie osoby (pomijając fakt że znają własne brudy), gdzie ma mnie obchodzić że oj nie, rujnujo ich wielką dozgonną przyjaźń? (Wielkie dozgonne CO?) Yuichi może nie jest beta-popychadłem, za to niczym Aizen wszystko kwituje że zgodnie z keikaku, choćby był to już plan N jak NiePytajTylkoOglądajISięZachwycaj. Ekipa od monitorów to w ogóle nie wiem po co tam jest, poza tłumaczeniem publiczności jak krowie na rowie jaki Yuichi jest wyczepisty. I co w ogóle wymyślił, bo widz jest zbyt głupi żeby się domyśleć.
      Jak dla mnie anime nóż do pizzy. All edge no point.

      I co, tyle? Na lato mam w planach więcej. Wysypało kontynuacji jak grzybów po strzale Bisco.
      A, i ma być w końcu drugi sezon netflixowego Saint Seiya (tylko już być może nierobionego przez Netflixa). :”) ponoć w lecie, inne ponoć w lipcu; niepotwierdzone, ale może się załapie do sezonu letniego.

      Usuń
    2. O proszę, czyli jednak obecna wiosna okazała się mocno przereklamowana? W sumie nie da się ukryć, że do tej z zeszłego roku raczej nie ma startu – w końcu wtedy był pierwszy sezon Shadows House i Mordziatego, była też Vivy, kolejny sezon BnHA, ba, było Fairy Ranmaru! Kompletnie inna liga bajek :3

      Aoashi – pomijając bucostwo głównego bohatera (chociaż niech pierwsza rzuci kamieniem ta drużynowa sportówka, która nie ma w załodze tego typu postaci), to koncept brzmi naprawdę dobrze :O Chyba już rozumiem, czemu pod ostatnim ogłoszeniem o wydaniu przez Waneko Blue Lock pojawiały się też sporadyczne głosy właśnie o Aoashi – swoją drogą w formie mangi byłoby łatwiejsze w konsumpcji pod wieloma względami ^^” A i oceny na MALu ma toto zaskakująco wysokie! Jedyną wadą, na którą się w ogóle natknęłam, mają być raczej przeciętne designy postaci, które różnią się tymi może czterema typami fryzury na krzyż (pukle, na sztorc, łysina i tzw. w ząbek czesany). Jestem już bliżej niż dalej podniesienia bajki, tylko tak bardzo nie wierzę w dobre zanimowanie gry w piłkę nożną…

      Baraou no cośtam cośtam – no i widzisz, nie ominęło cię dokładnie nic! Z dwojga złego stworzonego przez J.C.Staff lepiej już nadrobić drugi „sezon” Yakuzy w fartuszku, bo jak statycznością animacji plasuje się toto na podobnym poziomie, to chociaż jest krótsze.

      Paripi Koumei – jak kiedyś (kieeeeeeedyś) będę robić sequel do notki do tanecznych openingów i endingów, to Chitty Chitty Bang Bang z pewnością wyląduje na miejscu honorowym 👌

      Spy x Family – według mnie SxF w byciu bezfabularną komedią czerpie akurat garściami z absolutnych klasyków shounenowego gatunku i robi to bardzo celowo. Dość wspomnieć, że w takim Katekyo Hitman Reborn! przez bitych 60 (61 konkretnie) rozdziałów nie działo się absolutnie nic, zanim seria nie zdecydowała się wkroczyć na ścieżkę podręcznikowego bitewniaka z supermocami. O, albo taka Gintama, absolutny król rankingów bajek i gadania o dupie Maryni w przerwie między sporadycznymi chwilami powagi. I to się jak najbardziej sprzedaje, bo ileż można ratować świat od dewastacji i jednoczyć wszystkie ludy naszej nacji?
      Co do Yor to się zgodzę, że przez długi czas nie ma w fabule swojego konkretnego miejsca, jakkolwiek aktualnie w mandze troszeczkę się to zmienia. Z drugiej strony nie umiem jej winić za to, że jest piątym (chociaż bardziej czwartym) kołem u wozu, bo tylko ona z całej rodzinki w ogóle nie ma najmniejszego pojęcia o Operacji Strix, więc i nie sposób jej aktywnie w cokolwiek angażować.
      I chociaż zdaję sobie sprawę, że fandomowy hype zgodnie z Twoimi obawami z początku sezonu zadziałał na niekorzyść czerpania radochy z SxF, jednak nie będę ukrywać, że sama bawię się przy nim znakomicie. Dlatego rąsia na zgodę i rozchodzimy się w pokoju do swoich ulubionych gatunków 🤝

      Usuń
    3. Dzień Gorącego Lata – ano słyszałam co nieco, że pod koniec seria może nie zalicza dna i dziesięciu metrów mułu, ale ma swoje konkretne problemy. Chociaż to już niestety taka standardowa bolączka mystery, że najlepsze są wtedy, gdy wiemy o nich mało i sporo szczegółów dopowiadamy sobie sami. Ale i tak tysiąc razy bardziej wolę się zawieść po dobrym początku intrygującej bajki niż mieć wpychany do gardła kolejny z rzędu isekai o niczym.

      Thermae Romae Novae – ach, wiedziałam, że o czymś zapomniałam! Baka Netflix, zawsze wyskakujesz z rzeczami idealnie pomiędzy sezonami i człowiek nie wie, kiedy właściwie ma w to ręce włożyć (to samo mam niestety z Tiger&Bunny 2). Chociaż pierwszą wersję oglądałam i bardzo mi się podobała (miała animację w stylu Hondy-księgarza, więc wyszło całkiem milutko), to jednak chcę zaliczyć także remake, żeby sprawdzić, czy poza nieco inną animacją ma coś jeszcze do zaoferowania. A pewnie ma, bo ja oglądałam wersję 3-odcinkową, a to rozwinięto na całe 11. Ale Lucjusz musi niestety poczekać na jakąś wolną bingewatchową sobotę.

      Tomodachi Game – oczywiście podobało mi się jak na pseudo battle royale, a przecież to nie jest wysoko zawieszona poprzeczka XD Zresztą, skoro nie ma za głównego bohatera płaczliwą sierotę, to automatycznie aż chce się śpiewać pieśni pochwalne. A że postacie na prawo i lewo wycierają sobie gębę konceptem przyjaźni? To mnie akurat przestało ruszać już lata temu, kiedy odkryłam, że Japończycy pasjami nawiązują relacje poprzez zapytanie losowo spotkanych ludzi „zostaniemy przyjaciółmi?”. Hej, nawet przy całej mojej sympatii do takiej Komi-san – przecież tam główna bohaterka zbiera setkę przyjaciół poprzez wpisanie ich imion do zeszytu! Chociaż z większością ma ledwie przelotny, często wręcz jednorazowy kontakt! Dlatego w Tomodachi Game wręcz pochwalam, że odziera się słowo „przyjaźń” z tych głupkowatych japońskich pozorów. I tak, animu jest pysznie krawędziowe, ale tak trochę inaczej, tak… bardziej celowo niż z przypadku.

      U mnie lato wygląda znacznie biedniej, ale nie martwię się, bo dzięki temu będę mieć czas na nadrooo… o szlag. Ale zaraz będzie też nowe Kakegurui. I kolejna dawka JoJo. I Cyberpunk od Triggera. I w sumie cofam moje słowa D: Lato jest całkiem napakowane, tylko atakuje z ukrycia (i ze streamingów).

      (PS. Korzystając z okazji, polecam w tym sezonie dać szansę totalnie niszowemu Chimimo – po grafice wydaje się to urocza baja skierowana do dzieci, tymczasem bardziej przypomina Aggretsuko, tylko z demonem, który doświadcza piekła codzienności na Ziemi :3)

      Usuń