Rychło w czas! - recenzja mangi Tokyo Revengers (tomy 1-3)

Czasy się zmieniają, moda przemija, jednak fascynacja niegrzecznymi chłopcami, którzy pod warstwą nieokrzesania i gniewu kryją szlachetne serca, trwa już od kilku dekad. Wszak poprzednie "pokolenie" mangowców zaczytywało się w Great Teacher Onizuka wydawanym przez Waneko na przełomie 2004 a 2010 roku (który, nomen omen, dopiero co przed chwilą doczekał się reedycji). Wtedyż to właśnie lwia część raczkującego dopiero fandomu z wypiekami na twarzach śledziła losy nieokrzesanego Onizuki - 22-letniego post-chuligana spełniającego się w roli belfra, który stosował w szkole mocno niekonwencjonalne metody nauczania. Dziś za to szczyty popularności nie tylko polskich, ale i tych japońskich czytelników, zyskało Tokyo Revengers. Aż roi się w nim od takich niejednoznacznie moralnych rozrabiaków, którzy może i mają trochę na sumieniu, jednak wciąż kierują się pewnego rodzaju kodeksem honorowym oraz gotowością oddania życia za swoich najbardziej zaufanych ziomków. W normalnych warunkach raczej nikt nie chciałby mieć do czynienia z takimi gagatkami, ale móc śledzić ich przygody na kartach mangi, mając gwarancję, że stoją za nimi jakieś szlachetniejsze pobudki? To już zupełnie inna para kaloszy...


Tytuł: Tokyo Revengers
Tytuł oryginalny: Tokyo Revengers
Autor: Ken Wakui
Ilość tomów: 26+
Gatunek: shounen, akcja, dramat, tajemnica, romans, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Można powiedzieć, że Takemichi to modelowy przykład uniwersalnego przegrywa wykazującego się skrajną niekompetencją we wszystkim, za co się tylko weźmie. Za wisienkę na torcie jego tragicznie złej karmy należałoby wskazać śmierć Hinaty Tachibany - jedynej dziewczyny, z którą bohater kiedykolwiek się umawiał, a która zginęła na skutek wplątania w porachunki Tokyo Manji, brutalnego gangu nieustannie wymykającemu się wymiarowi sprawiedliwości. I chociaż w teorii niczego to nie zmienia, informacja o śmierci eks skłania Takemichiego do rozmyślań, że w sumie to bardzo, ale to bardzo w życiu zjebał. Wygląda jednak na to, że nie będzie mu dane zjebać już niczego więcej, bo egzystencja Takemichiego skończy się wraz z upadkiem na tory prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu... a przynajmniej tak kończy się jego egzystencja w roku 2017. Okazuje się bowiem, że główny bohater cofa się o pełne 12 lat, prosto do czasów gimnazjalnej świetności, kiedy to w najlepsze chodził z wciąż jeszcze żywą Hinatą. Takemichi postanawia wykorzystać daną mu szansę, aby ocalić Tachibanę przed tragicznym losem, choć droga ku temu zdecydowanie nie będzie prosta - najskuteczniejszym planem wydaje się bowiem uniemożliwienie Tokyo Manji zdobycia ich pozycji, a to wymagać będzie co najmniej przeniknięcia w szeregi gangu.

Szykuje nam się kolejna seria z designerskimi tęczowymi okładkami do kolekcji

Już pierwsza strona mangi uzmysłowiła mi, jak bardzo źle studio LIDENFILMS obeszło się z adaptacją i wyjątkowo nie mam tu na myśli cenzury, która do reszty wykastrowała wersję przygotowaną dla serwisu Crunchyroll. W anime wyszło to tak, jakby Takemichi podszedł do śmierci Hinaty wyjątkowo beznamiętnie, żeby nie powiedzieć, że niewiele brakowało, aby w ogóle nie skojarzył personaliów prezentowanej we wiadomościach ofiary ze swoją byłą dziewczyną. W mandze przynajmniej widać, że kiedy tylko pojawia się kluczowe info, z gęby głównego bohatera wypada chips - znak, że jego mózg od razu połączył ze sobą strategiczne kropki. A to dopiero początek niby subtelnych zmian, które w anime zrobiły z Takemichiego jeszcze większego frajera niż faktycznie jest. Można do tego na przykład zaliczyć scenę, kiedy to protag zostaje posądzony o zniszczenie karoserii samochodu, którą chwilę wcześniej celowo zarysowała banda kilkuletnich smarkaczy (w mandze sam to robi, chcąc dopiec randomowemu bogaczowi, któremu powiodło się w życiu). Mierzi mnie też moment, kiedy tuż po przeniesieniu się w przeszłość Takemichi zaczyna liczyć na palcach, ile konkretnie lat wcześniej działy się te wydarzenia - na szczęście w mandze zadbano o to, aby bohater potrafił odejmować w myślach 5 od 17.

Jak przystało na mangę o chuliganach - tłumacz (a dokładnie Wojciech Gęszczak) nie certolił się przy przekładaniu soczystych inwektyw

Jestem straszną... entuzjastką dobrych historii o podróżach w czasie, zwłaszcza gdy ich celem ma być zapobiegnięcie jakiejś większej tragedii. W Tokyo Revengers szczególnie ciekawe wydaje się skupienie fabuły na nastoletnich chuliganach, w przypadku których ciężko jest planować jakiekolwiek logiczne posunięcia, bo byle cios z piąchy oddany na oczach odpowiednich/nieodpowiednich postaci (lub w pyski odpowiednich/nieodpowiednich postaci) może całkowicie zmienić aktualny rozkład wydarzeń. Nie zmienia to jednak faktu, że obserwowanie akurat Takemichiego w roli mało kompetentnego wybawiciela jest zajęciem cokolwiek bolesnym. Mimo już drugiej rundy zapoznawania się z tą historią wciąż nie jestem w stanie kupić tego, że główny bohater kompletnie zapomniał o tym, jak jego własny kuzyn go zdradził i wystawił na srogi oklep, który zniszczył mu resztę życia. Jasne, nie musiał pamiętać co do szczegółu wszystkich wydarzeń, jednak na samo imię kuzyna powinna mu się zapalić lampka ostrzegawcza. Czy udałoby mu się odwieść swoich kumpli od dalszej eskapady, to już zupełnie inna kwestia, ale Takemichi powinien mieć chociaż to minimum instynktu samozachowawczego, żebyśmy byli w stanie współczuć mu jego sytuacji czy nawet w jakiś sposób się z nim utożsamiać.

...no i to by było chyba na tyle jeśli chodzi o kozaczenie głównego bohatera.

Gdyby nie plejada postaci drugoplanowych, już dawno musiałabym się zgłosić do dentysty ze startymi do korzeni zębami. Na całe szczęście naiwność i prostolinijność głównego bohatera w jakiś magiczny sposób zjednują sobie serca właściwych osób. Na pierwszym miejscu znacznie bardziej kompetentnych postaci można postawić Hinatę, która czysto w teorii ma tu odgrywać rolę "damy w opałach", jednak niejednokrotnie pokazuje, że będąc w związku z Takemichim to ona tu nosi spodnie. Sama zresztą w 1. tomie przyznaje, że gdyby była chłopakiem, od razu stanęłaby w obronie bitego Takemichiego... co ostatecznie realizuje nawet bez podjęcia się operacji zmiany płci, patrząc na to, że potrafiła sprzedać popisowego plaskacza Mikey'mu. A skoro przy nim jesteśmy, to wcale się nie dziwię, że on i Draken, czyli szefowie Tokyo Manji sprzed 12 lat, zyskali po anime takie oddane grono fanek. Gdybym tylko była o połowę lat młodsza, też szalałabym na ich punkcie - wszak można ich uznać za istny wzorzec SI fikcyjnych bad boyów, którzy nie certolą się w walce, ale poza chuligańskim otoczeniem są z nich niesamowicie równe chłopaki. Oczywiście nie podzielam ich marzenia, by rozpocząć złotą erę chuligaństwa, ale z dwojga złego wolę, by tymi wszystkimi rozrabiakami kierowali ludzie, którzy nie chcą mieszać w walki żadnych niewinnych cywili.

Ha! Gdyby Takemichi już nie chciał ocalić Hiny, sama z chęcią zgłosiłabym się na ochotnika do ochrony jej uśmiechu!

Jak na serię o nastoletnich łobuzach obijających sobie pyski przystało, Ken Wakui nie szczędzi na detalach jeśli chodzi o projektowanie wymyślnych fryzur (ach te niesforne pukle blondynów i blondynek!) czy przedstawianie malowniczych sińców wraz z towarzyszącymi im bryzgami juchy ściekającej z rozkwaszonych nosów. Zwłaszcza w tym ostatnim elemencie jest coś niesamowicie satysfakcjonującego, zwłaszcza jeśli chwilę wcześniej zaliczyło się maraton shounenów, w których pozytywni bohaterowie mogą przyjąć tuzin morderczych ciosów na klatę i nawet jeden guzik przy koszuli im się od tego nie przekrzywi... nie mówiąc już o faktycznych obrażeniach na ciele. Jasne, przygodówkom osadzonym w klimatach fantasy można wiele wybaczyć, natomiast wciąż potrafią one strasznie zakrzywić odbiór rzeczywistości, w której byle kosa wsadzona między żebra może w kilka minut zabić człowieka (kto czytał tom 3., ten wie, co mam na myśli). A przecież o wiele ciekawsze są te pojedynki, w których mamy świadomość powagi sytuacji oraz znamy granice ludzkich możliwości.

Ja tam w sumie myślę, że poranna toaleta może być dla nastolatków znacznie bardziej wymagającym tematem niż klepanie cudzych buziek

Z pewnością nie jest to seria bez wad, a większość fanów i antyfanów serii zgodnie przyzna, że za najsłabszy element uchodzi tu sam Takemichi - w kategorii bycia naiwną, nieudolną życiową pi...erdołą Shinji z Evangeliona mógłby mu buty czyścić, a Yukiteru z Pamiętnika przyszłości powinien drinki z palemką na tacy podawać, taki to jest z niego król niekompetencji i wiecznego załatwiania rzeczy płaczem. Niemniej cała fabuła wydaje się na tyle wartka i złożona, że można na pewne jej mankamenty przymknąć oko. Jestem bowiem ogromnie ciekawa, co właściwie doprowadziło (lub wciąż doprowadzi?) do tego, że ta zgraja bądź co bądź honorowych ziomeczków popylających na kozackich motorach stanie się brutalnym gangiem parającym się wszelkimi możliwymi świństwami. Na szczęście dzięki magii podróży w czasie i wilk będzie syty (czyli poznamy szczegóły upadku Tokyo Manji), i owca cała (bo Takemichi dąży do zmiany przyszłości na lepsze). Zawsze zostaje też nadzieja, że główny bohater z czasem wyjdzie na emocjonalną prostą... a jeśli nie, to można chociaż liczyć na barwną obsadę drugoplanową, która w przeciwieństwie do protaga nie boi się działać.

A o to akurat należałoby spytać rodziców 27 lat temu...

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze