Niczym feniks z pikseli - podsumowanie sezonu anime (jesień 2021)

Sieeemanko! Po mocno przeciętnym letnim sezonie anime - jak to letnie sezony anime mają już w zwyczaju nas nie rozpieszczać - nadeszła barwna jesień, która postanowiła wziąć odwet na wakacyjnym ugorze i dorównać pierwszej połowie 2021 roku jeśli nie ogólnym poziomem, to przynajmniej ilością dobrze zapowiadających się produkcji. Procesor przegrzewającego się laptopa mi świadkiem, że z trudem nadążałam za pojawiającymi się znikąd odcinkami, a w dziele zniszczenia znacząco dopomogła końcówka roku, która dowaliła absurdalną ilością gorących premier do nadrobienia. I nie mówię tu wyłącznie o anime, ale też filmach, serialach aktorskich czy nawet o kreskówkach (RIP czekające w kolejce Arcane...). Nie miałam nawet czasu być na bieżąco z Ousama Ranking i chociaż jestem święcie przekonana, że pod koniec zimy będę układać na jej cześć pieśni pochwalne, anime studia Wit musiało tymczasowo pójść w odstawkę. Druga część 86 również czeka z omówieniem na lepsze czasy, ale tu już należy obwiniać komitet produkcyjny, który niewłaściwie oszacował siły studia A-1 Pictures na zamiary, przez co dwa ostatnie odcinki zostaną wyemitowane dopiero w połowie marca 2022 roku. Ale może to nawet lepiej? Omówienie 22 serii, które trafiły do tego podsumowania, to nie tak znowu wcale mało, a i tak musiałam obejść się smakiem, zostawiając na inną okazję bingewatchowanie drugiej części Yakuzy w fartuszku od J.C.Staff czy Super Crooks produkcji studia Bones leżących sobie odłogiem na Netflixie. No cóż... ponoć sen jest dla słabych...

...a póki co - indżojujcie i zapisujcie kolejne polecane animu na wasze listy wstydu!

O mój panie! O mój Boże! Ile piękna w tym ugorze!

Aggressive Retsuko (ONA) 4th Season

Kiedy przy wigilijnym stole rozgorzewa "dyskusja" na tematy polityczne

Choć sprawa ze śledzącym Retsuko stalkerem ostatecznie zakończyła się szczęśliwie, a sprawcę ujęto, to ryzyko ponownego odnalezienia w Internecie jej adresu zamieszkania było zbyt wysokie. Dlatego Retsuko w ramach daleko posuniętej ostrożności nie tylko postanawia się przeprowadzić do zupełnie nowego lokum, ale też osiąga poziom mistrzowski w sztukach walki. Nie przeszkadza to jednak przystać na propozycję Haidy, który oferuje z zawstydzeniem, że może jeszcze przez jakiś czas będzie odprowadzać uroczą pandę czerwoną pod same drzwi mieszkania. Łącząc tę deklarację z całkiem brawurowym wyznaniem uczuć, które miało miejsce pod koniec trzeciego sezonu, Retsuko zaczyna nieco bardziej angażować się w relację z kolegą z pracy. Problem w tym, że kiedy u progu swojego mieszkania próbuje zaprosić Haidę na kawę, ten natychmiast się wykręca, że w sumie to nie może pić kawy i musi już iść do domu. Sytuacja wielokrotnie się powtarza, a co gorsza - Retsuko dostrzega w pracy, że Haida jak gdyby nigdy nic pije kawę z puszki. Wisienką na torcie frustracji jest moment, kiedy para po zakupach (skupionych na poszukiwaniach prezentu na 30-lecie pracy dyrektora Tona) już-już ma pójść na kolację, jednak przypadkowe natknięcie się na znajomą Retsuko powoduje natychmiastową ewakuację Haidy... żeby nie powiedzieć, że doszczętną kapitulację. Co jest grane? Czy ten człowiek, pardon, samiec hieny przez pięć lat nie żywił uparcie do głównej bohaterki kompletnie nieodwzajemnionej miłości? No i nie zapominajmy też o trudach korporacyjnego życiu, szczególnie że na horyzoncie zaczynają przebłyskiwać potężne zmiany kadrowe na najwyższych szczeblach firmy...

O ile wątek romantyczny Haidy i Retsuko to było to samo okrutne męczenie buły co przez ostatnie trzy sezony, tak wątek biurowy... jest absolutnie kapitalny. Nie sądziłam, że po idolkach czeka nas jeszcze powrót na stare korpo-śmiecie, ale to, co udało się tu przedstawić, wypada chyba nawet lepiej niż fabuła pierwszych sezonów. Nie, inaczej. To prawdziwy Endgame wydarzeń i bohaterów nagromadzonych przez te wszystkie odcinki. Kwestia starej gwardii, która nie daje sobie przemówić do rozumu i odmawia wszelkim próbom wprowadzenia nowoczesnych rozwiązań, to coś, z czym sama się stykam, podobnie jak wymiatanie pracowników przy każdej wymianie dyrektorstwa. Podoba mi się też to, że nowy prezes nie jest bezwzględnie demonizowany, nawet jeśli pewne jego metody postępowania do jakkolwiek czystych nie należą (dopiero co przed świętami miałam szkolenie z BHP, gdzie jako przykład mobbingu podano przypadek zatrudnienia pani na stanowisku na uczelni, na którym nic nie robiła i dostawała za to kasę). Ot, cel uświęca środki, przy czym dla Himuro celem jest dobrze prosperująca firma i możliwość panowania nad procesem jej restrukturyzacji, nie chęć nabicia sobie prywatnej kabzy. Z drugiej strony nie sposób nie przyznać racji w tym, że zdecydował się odsunąć Tona od działu księgowości, bo przecież całkowitą prawdą jest to, że szykanował on pracowników. Co z tego, że Ton nie zhańbił się i nie chciał się zhańbić zwolnieniem kogoś, skoro potrafił zamienić życie w piekło, popierał lizusostwo, a dodatkowo sabotował jakąkolwiek efektywną pracę podwładnych? Za takie rzeczy powinien bardziej dostać po tyłku (czy raczej po wyroku sądowym), a nie jeszcze zasługiwać na współczucie. Albo to całe obnoszenie się stażem pracy, jakby to była jedyna rzecz, za którą przełożeni powinni dostawać wynagrodzenie... Nie mówię, że każdy musi być asem produktywności, ale należy chociaż wykazywać chęć współpracy z innymi osobami. Nie wiem, jak bawili się ci widzowie, którzy liczyli przede wszystkim na masę czarnego humoru i zdrowego rozwoju relacji między dwójką głównych bohaterów, ale we mnie odżyła szczera radość na wieść o planowanej kontynuacji.. nawet jeśli zaczyna ona bardziej przypominać biurowe Mission Impossible niż The Office w wydaniu Zwierzogrodowym.

8/10 - za obecność Tadano należy się jeszcze dodatkowe serduszko, natomiast za mentalny regres Haidy... solidny kopniak w tyłek. No, czyli równowaga w przyrodzie musi być.

Blue Period

Nie żeby coś, ale trzymanie pędzla w ustach nie zrobi z ciebie Zoro z One Piece'a, za to może z ciebie zrobić ofiarę zatucia metalami ciężkimi zawartymi w pigmentach

Yatora Yaguchi pozuje na nonszalanckiego chuligana - ma tlenione włosy, nosi kolczyki, pali fajki i szlaja się o czwartej nad ranem po Shibuyi, kiedy to razem z kumplami chadzają na ramen po obejrzeniu meczu w wykonaniu japońskiej reprezentacji. Ku zaskoczeniu otoczenia jest też z niego wcale niezły gagatek jeśli chodzi o naukę, szczególnie że zgarnia praktycznie same maksymalne wyniki ze wszystkich szkolnych egzaminów jak leci. "Geniusz" aż chciałoby się uznać... tyle że byłaby to obelga, ponieważ główny bohater wkłada we wszystko ogrom pracy. Jedyne, z czym Yatorze jest niekoniecznie po drodze, to lekcje plastyki, w których do tej pory nie widział ani potencjału, ani wiedzy potrzebnej do zdobycia w przyszłości tej idealnej, odpowiednio płatnej, wygodnej biurowej posadki. Zmienia się to w momencie, kiedy przez przypadek Yatora zostawia w klasie od plastyki paczkę papierosów. Rad nie rad musi po nią wrócić, lecz kiedy otwiera drzwi i wchodzi do pustej sali, niemal na wejściu wita go olbrzymi obraz przedstawiający dwie anielice, z czego jedna... niespodziewanie puszcza mu oczko! Natchnione dzieło koleżanki ze starszej klasy oraz rozmowa z nauczycielką plastyki (a zarazem opiekunką kółka artystycznego) sprawia, że w chłopaku zaczynają kiełkować nieznane dotąd myśli. Czy naprawdę jego konformistyczny sposób bycia jest na dłuższą metę w porządku? Czy wyrażanie skrzętnie skrywanych emocji może nie tylko przyspożyć mu sympatii, ale być też źródłem pełnoprawnych zarobków? No i czy to nie szaleństwo traktować sztukę jako pomysł na życie? A jednak kiedy Yatora prezentuje na lekcji plastyki rysunek przedstawiający Shibuyę skąpaną w błękitnych barwach - czyli tak, jak ją widział podczas powrotu z całonocnego oglądania piłki nożnej - jego serce po raz pierwszy zaczyna szybciej bić...

Chciałabym kochać animowane Blue Period całym sercem, bo to naprawdę oryginalna historia doskonale wpisująca się w schemat uwielbianych przeze mnie serii o tajnikach aktywności klubowych, ale... no... trochę nie umiem. Pierwszym słoniem w pokoju jest to, jak ta seria wygląda. A wygląda krzywo. Twarze bohaterów potrafią zmieniać się z kadru na kadr i całe szczęście, że w anime możemy się jeszcze sugerować kolorami włosów czy ubrań. Po drugie - co wnioskuję zarówno z subiektywnych odczuć wspartych lekturą pierwszego tomu, jak i informacji, że zaadaptowano całe 6 tomów na 12 odcinków - anime zapierdziela z fabułą jak jasna cholera. Pewne kwestie nie wybrzmiewają tu tak jak należy, a czasami odnosiłam wrażenie, jakby w ogóle wyrzucano za okno całe wątki, aby tylko za wszelką cenę zakończyć anime na ogłoszeniu wyników egzaminów na ASP. Jasne, to święte prawo twórców, aby dopasowywać materiał źródłowy do danego medium... co jednak nie znaczy, że zawsze wszystko wszystkim się udaje. Trzecim w pełni subiektywnym problemem, jaki mam z Blue Period, jest przedstawianie rozwoju umiejętności (nie charakteru, bo to zupełnie inna para kaloszy) głównego bohatera. Oczywiście za żadne skarby nie chciałabym bohatera-geniusza, ale prostolinijność Yatory bywa momentami aż skrajnie męcząca. Naprawdę na topową akademię sztuk pięknych zdaje ktoś, kto przez wiele miesięcy nie ogarniał konceptu bezmyślnego kopiowania cudzych kompozycji? Bardziej by mnie przekonało, gdyby Yatora miał tego typu zagwozdkę w pierwszej lub drugiej klasie liceum, jeszcze na poziomie działania w ramach kółka plastycznego, a nie podczas intensywnego kursu dla zaprawionych w boju profesjonalistów, którzy za chwilę będą zdawać egzamin dla elit swojej dziedziny. Zdaję sobie jednak sprawę, że z punktu konstruowania fabuły znacznie lepiej było zbalansować życiowe rozterki Yatory z nauką malarstwa, a atakujące raz po raz poczucie niższości podkreślić brakami tak bogatego doświadczenia jak rówieśnicy, którzy od początku wiedzieli, co chcą robić w życiu. Niemniej w takiej sytuacji traci na wartości chociażby jego relacja z nauczycielką plastyki czy Mori, które widać, że znaczą dla Yatory ogromnie dużo, ale ledwo co ma z nimi kontakt (przynajmniej w anime). Mimo uskutecznianego przeze mnie malkontenctwa seria ma do zaoferowania również dużo dobrego. Te postacie, na które poświęcono chociaż odrobinę czasu antenowego, działają znakomicie. Świetna jest chociażby trójka kumpli głównego bohatera, którzy wydają się sztampowymi delikwentami, co to po kątach palą szlugi i myślą tylko o cyckach, ale jak przychodzi co do czego, to szczerze cieszą się z najmniejszych sukcesów Yatory i traktują śmiertelnie poważnie jego marzenie o studiach na ASP. Innym interesującym przypadkiem jest Kuwana, uczestniczka kursu przygotowawczego, która z jednej strony wydaje się być znakomitą uczennicą ze znakomitej rodziny uznanych artystów, ale z drugiej zdołała otwarcie przyznać, że widok innych załamujących się uczniów przekornie podnosi ją na duchu, ponieważ przynajmniej jest w stanie ogarnąć swoje życie do akceptowalnego poziomu. Z innych rzeczy ogromnie pozytywne wrażenie wywarły na mnie malowane przez Yatorę obrazy - szczególnie ten o więziach czy autoportret przygotowywany podczas egzaminu - mimo że w normalnych warunkach mocno mierzą mnie wszelkie próby interpretacji sztuki nowoczesnej. Tymczasem jak się wie od strony kulis, jaka myśl przewodnia przyświecała twórcy przy tworzeniu danego malunku i jak żmudny proces się z tym wiązał, to dzieło nabiera znacznie większej głębi. Podejrzewam, że w mandze wiele elementów działa o wiele lepiej, dlatego nie mogę się już doczekać kolejnych wydawanych u nas tomików, natomiast anime… zakwalifikowałabym je do bajek niezwykle ciekawych i wartych sprawdzenia, ale jednak nie takich, które oddają materiałowi źródłowemu należną sprawiedliwość.

7/10 - tak nie wygląda dobra adaptacja, a wątek głównego bohatera bywa trochę zbyt shounenowaty jak na rasowy seinen, natomiast zgadzam się z powszechną opinią, że Blue Period jest naprawdę wartościowym tytułem, plus wszystko, co dzieje się na drugim planie, to istna kopalnia złota.

Deji Meets Girl

Skoro zamiast powietrza wokoło jest woda... to rybka pływa czy raczej lewituje?

Dla Maise Higy to pierwsze lato odkąd poszła do liceum, jednak zamiast korzystać z uroków młodości czy po prostu spotykać się z przyjaciółkami, cierpi na ustawiczny brak pieniądza, przez co jedyną rozrywką pozostaje pomaganie rodzinie na pół etatu w prowadzeniu hotelu na Okinawie. Sytuacja zmienia się w momencie, gdy do kontuaru recepcji podchodzi młody mężczyzna, który zwraca uwagę, że coś dziwnego dzieje się w zajmowanym przez niego pokoju. Gdy Maise unosi wzrok, widzi rybki przepływające obok twarzy zafrasowanego gościa, a gdy ten prowadzi dziewczynę na piętro, znikąd pojawia się woda, która unosi się i otacza również główną bohaterkę. Czy takie zjawiska są zupełnie normalne na Okinawie?

Normalnie należałoby powiedzieć, że nie, na Okinawie nie widzi się lewitujących rybek ani nie wciąga człowieka do oceanu, ale jak sobie pomyślę o pierwszej połowie Aquatope i co tam się wyczyniało... może coś jest na rzeczy? Niestety ten wcale nieźle zapowiadający się koncept został całkowicie zarżnięty przez przyjęty przez twórców format. Wyobraźcie sobie Natsume Yuujinchou, które zostało skompresowane do dwunastu 2-minutowych (a tak właściwie 1,5-minutowych, jeśli odliczy się ending) odcinków. Wiem, że to wymagająca prośba, ale liczę na waszą bogatą wyobraźnię wyćwiczoną oglądaniem dziesiątek chińskich bajek. Udało wam się?  No! To tym dokładnie jest Deji Meets Girl. Początkowo myślałam, że temu shortowi pomogłoby zbicie całej animacji w jeden konkretny odcinek OVA, żeby nie rozmieniać fabuły na drobne, ale im bliżej byłam końca, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to nie w tym rzecz. W tak krótkim czasie po prostu nie sposób dobrze przedstawić żadnej przygody z youkai/halucynacjami/nazwijcie to sobie jak chcecie, a przeskoki między kolejnymi odcinkami są tak duże i nagłe, że w ogóle nie wiem, skąd niby wzięła się ta zażyłość - bo przyjaźń to już stanowczo za duże słowo - między dwójką głównych bohaterów. Może i czysto w teorii jest tu zachowana ciągłość fabularna (bohater przybywa na Okinawę, bierze udział w kilku paranormalnych sytuacjach, wyciąga z nich lekcję i rusza stawić czoła przeciwnościom), niemniej musimy w nią uwierzyć na słowo niż faktycznie obserwujemy systematyczny rozwój postaci, bo niemal cały czas antenowy został przeznaczony na okrzyki Maise, która próbuje doprowadzić do ładu i składu te wszystkie zbiorowe halucynacje. Przyznam za to, że nie lada gratką jest odcinek 11., w który nagle okazuje się, że w świecie przedstawionym również szaleje pandemia dzikiego wirusa i że to ona poniekąd rozpieprza głównemu bohaterowi życie w kluczowym jego momencie. Szkoda tylko, że info o tym jakże kluczowym stanie rzeczy zawarto w niecałych 10 sekundach (policzyłam) i nie zająknięto się na ten temat już w żadnym innym momencie. Olbrzymia to strata również z tego względu, że shorcik prezentuje się niezwykle dobrze z tymi obłymi kształtami, wyraźnie zaznaczonymi konturami i soczystą paletą barw. Ani to lubić, ani tak szczerze nienawidzić. Można co najwyżej żałować, że inne serie nie wyglądają równie dobrze (na ciebie patrzę, Blue Period).

5/10 - wadę shorta, czyli przesadnie komaktową długość odcinków, można też uznać za zaletę, o ile tylko chcecie jak najszybciej zaliczyć ten tytuł i mieć co zaznaczyć na liście produkcji obejrzanych w 2021 roku.

Ganbare Douki-chan

Czy jeśli zjem wystarczająco dużo czekolady, to mój crush powie mi, że jestem słodka?

Fetysze są różne, kwadratowe i podłużne... a co, gdyby na animcowy warsztat wziąć całkowity klasyk gatunku, czyli zgrabne damskie nóżki noszące rajstopy, najlepiej takie w ciemniejszych kolorach? Wtedy trafiliście pod doskonały adres. Ganbare Douki-chan przedstawia bowiem piękne niewiasty robiące karierę w pracy biurowej, a większość wydarzeń będziemy obserwować głównie z perspektywy jednej z nich, określanej mianem Douki (chociaż nie jest to imię, a jedynie określenie używane na potrzeby przedstawienia hierarchii w pracy). Oczywiście w towarzystwie pań orbitować będzie również pewien mężczyzna - dla jednych przełożony, dla innych biznesowy partner, a czasami po prostu kolega z biurka obok - który w ten czy inny sposób będzie podatny na roztaczany przez nóżki seksapil. Sama opowieść rozpoczyna się w momencie, kiedy para zaprzyjaźnionych pracowników wybiera się na wyjazd służbowy, jednak na skutek niefortunnej pomyłki zarezerwowali w hotelu jeden podwójny pokój zamiast dwóch pojedynczych. Czy w tej sytuacji będą w stanie zachować dobrą minę do złej gry? A może jednak okazja uczyni złodzieja? No i przede wszystkim - czy te nóżki mogą kłamać, zwłaszcza że Douki wydaje się mieć oczywistego crusha na swojego kolegę z pracy? Chyba nie!

Nie spodziewałam się, że taki niepozorny short może wzbudzić we mnie tak wiele sprzecznych emocji i opinii. Początkowo sądziłam, że to będzie taka druga epizodyczna Poniedziałkowa Tawawa, tylko zamiast cycków bardziej wyeksponowane będą nóżki. Ale nie. Choć faktycznie na samym początku mogło się wydawać, że będzie to tylko sztuka dla sztuki... czy tam ecchi dla ecchi... ale jednak seria próbuje budować ciągłą fabułę wokół nieodwzajemnionej miłości tytułowej Douki. Że ostatecznie wątki zostały ze sobą posklejane przez pijanego w sztok montażystę to już swoją drogą (do dziś się zastanawiam, gdzie przegapiłam przejście między 10. a 11. epizodem), niemniej widać tu chociaż jakąkolwiek próbę zawiązywania relacji między bohaterami. Co jest jeszcze warte pochwalenia, to zaskakująco dobra - bo uberpłynna i uberurocza - animacja. Główna bohaterka często rusza się w taki sposób, jakby twórcy postarali się o co najmniej dziesięć dodatkowych klatek na sekundę, a to samo w sobie tworzy naprawdę quality efekt. Mimo prostoty designów i celowego pozbawienia wszystkich męskich bohaterów jakichkolwiek elementów twarzy poza ustami, kadry zawsze wyglądają jeśli nie ślicznie, to przynajmniej sympatycznie dzięki zabawnym minom wytrącanej z równowagi Douki. Z innych ciekawostek zaskoczyła mnie obecność w obsadzie seiyuu Junyi Enokiego, który po roli Itadoriego w Jujutsu Kaisen z pewnością awansował o kilka lig jeśli chodzi o poziom prestiżu w swojej branży. Z drugiej wciąż mam w pamięci sezon zimowy 2021, gdzie występował praktycznie w co drugim anime. Widać nie tylko ciężka praca popłaca, ale nie warto zasypywać gruszek w popiele i kręcić nosem na takie pomniejsze projekty. Jak się bowiem okazuje, znajomy głos kojarzący się z licznymi poczciwymi bohaterami pozwolił - przynajmniej mi - łatwiej polubić bezimiennego, pozbawionego twarzy kolegę z pracy protagonistki. No i nie zapominajmy o clue istnienia tego shorta, czyli elementach ecchi. Szczerze powiedziawszy nie wypadły one źle jeśli chodzi o stronę graficzną, ale przez chaotycznie rozplanowaną "fabułę" czasami działały lepiej, a czasami pasowały jak pięść do oka (yup, to na ciebie przede wszystkim patrzę, panno narzucająca się zawsze i wszędzie kouhai). Na tym bezrybiu rozpusty to jednak wciąż była niezła do złowienia... eee... szprotka?

6/10 - gdyby jeszcze wartość artystyczna i wartość erotyczna przystaławy do fabuły na poziomie, to totalnie by mnie mieli. Niemniej jeśli ktoś za parę lat skusi się na robienie kontynuacji, nie będę się wzbraniać przed sprawdzeniem.

Getsuyoubi no Tawawa 2

Lepszy cyc niż nic!

Po pięciu latach Poniedziałkowa Tawawa znów powraca na ekrany, by ładować akumulatory widokiem dużych, sprężystych, wesoło podskakujących bimbałków. Nadchodzi nowy rok szkolny, który dla Ai rozpoczyna się od całkiem sporej zmiany - a mianowicie do tego samego liceum zaczyna także uczęszczać jej młodsza siostra, równie hojnie obdarzona przez Matkę Naturę, choć ze względu na młody wiek posiadająca jeszcze pewne pole do popisu. Zresztą, najlepiej różnicę w poziomie ich walorów, khem, estetycznych opisuje sytuacja, gdy siostry podczas oglądania Laputy (tak, dokładnie tej Laputy z tych Laputów) docierają do sceny pojedynku między dwoma naprężającymi muskuły facetami. Rozochocona młodsza siostra postanawia skopiować pozę i chociaż nie jest w stanie tak malowniczo rozerwać swojej koszuli na strzępy, to po chwili jeden ze znajdujących się na piersi guzików wystrzeliwuje niczym z procy w powietrze. Ai oczywiście natychmiast podejmuje rzuconą rękawicę, a gdy to ona zapiera się w sobie, puszcza nie jeden, a całe dwa guziki! A te, zgodnie z przyjętą tradycją, zostają przekazane w formie amuletu "braciszkowi", czyli zaprzyjaźnionemu pracownikowi biurowemu, z którym Ai co poniedziałkowy ranek jedzie wspólnie pociągiem.

Pierwszą serię Poniedziałkowej Tawawy oglądałam w miarę na bieżąco i nawet dobrze ją wspominam, dlatego na wieść, że doczekała się ona dość nieoczekiwanego drugiego sezonu, postanowiłam dać jej szansę. W końcu sensownych ecchi pojawiło się w tym roku jak na lekarstwo, więc nawet jeśli nie jestem fanką olbrzymich balonów, tak szanuję ten short za próbę opakowywania sugestywnych widoków jakimiś pomniejszymi, przeplatającymi się historyjkami. Nie wszystkie były na tym samym poziomie, ale na wyróżnienie zasługuje wątek uczennicy i nauczyciela, którzy po skończeniu szkoły przez tą pierwszą zamieszkali razem i nawet stali się oficjalną parą. Na swój sposób była to naprawdę słodka i romantyczna opowiastka, a dodatkowym (choć naprawdę drobnym) plusem był w tym wszystkim udział Rie Takahashi. Nie szalałabym jednak z pochwałami, bo seria nawet jak na swój ograniczony format ma ewidentne wady. Po pierwsze zdecydowanie wolałam design (nie mylić z animacją) poprzedniej serii, bo w tym sezonie bohaterki wyglądają tak, jakby miały srogie LEDy zamiast oczu. Po drugie wydaje mi się też... choć to oczywiście zupełnie subiektywna opinia przedstawicielki płci, która nie jest docelową widownią tego typu produkcji... że w pierwszym sezonie wiele prezentowanych sytuacji wydawało się o wiele bardziej subtelnych. W kontynuacji normą stało się znów gibanie piersi na wszystkie strony, niczym w tej mega sławnej sekwencji z Highchool of the Dead, gdzie podczas ruchu jeden galaretowaty cycek podążał w jedną stronę, a drugi w zupełnie przeciwną. Ja wiem, że męskie fantazje męskimi fantazjami, ale chociaż mogłoby się to odbywać w zgodzie z naturą i prawami fizyki. I najlepiej jeszcze przy udziale stanika, bo odniosłam wrażenie, jakby nikt ich już kompletnie nie nosił. Niemniej jeśli ktoś właśnie tego poszukuje, czyli takiego bardzo konkretnego, samoświadomego ecchi jeszcze nie przekraczającego granicy dobrego smaku, to Poniedziałkowa Tawawa z pewnością powinna osłodzić trudy radzenia sobie z nowym tygodniem.

5/10 - możliwe też, że ecchi z Tawawy mniej przypadło mi do gustu niż te przedstawione w Douki-chan, ponieważ połowa tutejszej obsady to licealistki, a... no cóż... chyba łatwiej wczuć mi się w sytuację kogoś w bliższym mnie wieku?

Heike Monogatari

Artyzm przez duże "ŁAAAAAA~"

Animowana adaptacja eposu spod tego samego tytułu, który opowiada o rywalizacji rodu Taira (Heike) z rodem Minamoto (Genji) dziejącej się w XII-wiecznej Japonii, aż do punktu kulminacyjnego w postaci wojny Gempei. Ta wersja historii jest opowiadana z perspektywy Biwy, dziewczynki, której ojciec zostaje zamordowany na jej oczach przez sługów rodu Taira za to, że córka wyraziła się źle o możnych. Niedługo potem zjawia się ona w posiadłości Heike, gdzie poznaje Shigemoriego, najstarszego syna głowy rodu, Kiyomoriego. W przeciwieństwie do wielu członków swojej rodziny, Shigemori jest spokojnym, roztropnym człowiekiem, który wcale nie pragnie władzy ani poszerzania swoich wpływów jak cała reszta. Na dodatek posiada nietypową moc - jedno z jego oczu widzi zastępy zbłąkanych dusz zmarłych, w tym i ducha ojca Biwy... wraz z przyczyną jego śmierci. Shigemori jest zatrwożony tym, jak straszną rzecz (niebezpośrednio, ale jednak) wyrządził bezbronnemu dziecku, dlatego przeprasza ją z głębi serca i przygarnia do siebie. Choć jest to czyn pełen miłosierdzia, nie jest też tak zupełnie bezinteresowny, ponieważ Biwa również posiada oko o specjalnych właściwościach, z tym drobnym wyjątkiem, że jej widzi przyszłość. Shigemori prosi więc Biwę, aby ta pomogła mu zrozumieć dziwne wizje, które nawiedzają ich oboje, i razem z nim zapobiegła upadkowi rodu Taira.

Heike Monogatari to anime cokolwiek wymagające dla przeciętnego gaijina. Wystarczy bowiem chwila nieuwagi, by zaplątać się w nadmiarze rzucanych imion (na dodatek absurdalnie do siebie podobnych - tylko w rodzie Taira mamy Shigemoriego, Kiyomoriego, Sukemoriego, Koremoriego, Tomomoriego i Yukimoriego) pojawiających się często bez żadnego, choćby skromnego wprowadzenia. Właśnie dlatego seria ta kompletnie nie nadaje się do cotygodniowego oglądania, a znów próba zbingewatchowania może skutkować zbyt dużym nagromadzeniem informacji i zwyczajnym zmęczeniem materiału. Jeśli jednak podejdzie się do tego nie jak do prostej rozrywki, ale lekcji historii/literatury zamkniętej w formie nowoczesnego dzieła sztuki, to Heike Monogatari jest anime absolutnie ponadprzeciętnym. Niemała w tym zasługa uznanej reżyserki, Naoko Yamady, oraz studia Science SARU, które bez Masaakiego Yuasy wreszcie mogło pokazać, jak tworzyć piękną animację w mocno niestandardowym stylu (a nie tylko abstrakcyjne krzywusy, tfu, tfu, na psa urok). Mówiąc to nie mogę nie wytknąć, że nawet jeśli nie miałam najmniejszych problemów ze zrozumieniem tej historii - swego czasu oglądałam Nobunaga no Shinobi, więc wiem, co to natłok historycznych nazwisk i wydarzeń - to problematycznym elementem produkcji pozostaje... sama główna bohaterka. Rozumiem, że Biwa nie była częścią oryginalnego eposu i nie mogła mieć realnego wpływu na dziejące się wydarzenia, natomiast wciąż można było lepiej rozpisać jej rolę jako obserwatora wydarzeń, pokazać więcej jej rozmów z bohaterami, przywiązanie czy chęć podążania za nimi krok w krok. Tymczasem poza Shigemorim Biwa traktuje Heike w czasach dobrobytu jako jadłodajnię i plac zabaw, natomiast kiedy tracą swoją pozycję, wygnana główna bohaterka przypomina sobie o dawnej "rodzinie" jedynie w momentach, kiedy ginie jakiś jej ważny członek. Jestem też rozczarowana niekonsekwencją działania jej oka od podglądania przyszłości. Normalnie musiała patrzeć na daną osobę, żeby przewidzieć jej dalsze losy, ale pod koniec serii może to robić na odległość dziesiątek kilometrów. Po co zatem obiera sobie za cel ponowne spotkanie się z Heike? Przecież większość wydarzeń i tak nie jest w stanie zobaczyć na własne oczy, bo to zbyt niebezpieczne, a śmierci może spokojnie podglądać zdalnie. Szkoda, bo nawet jeśli cała reszta wypada świetnie, tak ten jeden element wygląda na wyraźnie doklejony.

8/10 - jeśli jednak komuś nie przeszkadza zabieg narracyjny z Biwą, to Heike Monogatari jest praktycznie bezbłędnym majstersztykiem w swojej klasie. Jasne, całkiem ambitnym i nie do oglądania bez wprowadzenia się we właściwy nastrój, ale według mnie zjada wszystkie produkcje Masaakiego Yuasy na śniadanie.

Jahy-sama wa Kujikenai!

Pokazałabym, że gram w znakomitym anime, gdybym tylko odzyskała magiczny kryształ!

Jahy to po Władcy Demonów druga najważniejsza persona w Wymiarze Demonów, o czym zresztą uwielbia anonsować na prawo i lewo - żyje w olbrzymim zamku, pławi się w luksusach, ma na posyłki zastępy oddanych sługusów i przy każdej nadarzającej się okazji demonstruje, jak bardzo jest niepokonana. Zmienia się to jednak wraz z atakiem sił dobra w postaci... eee... magicznej dziewczynki?... która niszczy olbrzymi kryształ zaopatrujący demony w moc. Wymiar Demonów zostaje wówczas zniszczony, natomiast Jahy trafia na Ziemię, gdzie z ponętnej, dobrze obdarzonej demonicy zmienia się w dziecko. Z całej poprzedniej potęgi zostaje jej jedynie wisiorek z niewielkim odłamkiem kryształu, za sprawą którego Jahy może na kilka godzin wrócić do swojej dorosłej formy. W realizacji ambitnych planów odnalezienia reszty fragmentów kryształu i odbudowania Wymiaru Demonów przeszkadza jej jednak proza życia, a żeby Jahy w ogóle mogła przeżyć w swoim wątłym ciałku, potrzebuje wiktu i opierunku, co wymaga, nomen omen, kasy. Demonica decyduje się więc - przynajmniej chwilowo - przełknąć dumę i zatrudnić się w ludzkiej knajpie. Czy ciężka praca faktycznie hartuje ducha i czy Jahy uda się pogodzić marzenia o potędze z bardzo przyziemnymi decyzjami w rodzaju "co lepiej dodać do przygotowywanych na obiad kiełków - sól czy majonez"? Dowiecie się z tej usianej życiowymi fakapami komedii!

W poszukiwaniu świeżości w prezentowanych gagach zdołałam zabrnąć aż do połowy sezonu, jednak z przykrością muszę stwierdzić, że seria nie ma do zaoferowania nic poza kręceniem się w kółko i zjadaniem własnego ogona. No bo ileż można nabijać się z klepiącej biedę Jahy, która stara się wzbudzać strach i respekt, ale nie jest w stanie, bo odcięło ją od magicznego zasilania? Jeśli już twórcy chcieli robić to dobrze, trzeba się było zapisać na przyspieszony kurs zarządzania do Maou i Ashiyi z Hataraku Maou-sama! - chociaż panowie też nie spali na kokosach i też daleko im było do dawnej demonicznej świetności, czerpali zaskakująco dużo szczerej radochy z codziennego gotowania, prania gaci, zgarniania tanich jajek z promocji i osiągania 300% normy z dniówki w fast-foodzie. Tak się robi reverse-isekaj, a nie! Tymczasem płacz i jęki Jahy znudziły mnie już po trzecim razie, nie mówiąc już nawet o ciągłych próbach udowodnienia wyższości chibi-demonicy nad zwykłymi śmiertelnikami. Co prawda na poziomie 8-9 odcinka wreszcie zaczęłam zauważać przez mikroskop jakiś postęp w znajomości głównej bohaterki z niektórymi postaciami, ale żeby nie było zbyt miło, w ramach równowagi dorzucono kolejne dwie egzystencjalne sieroty, które wzbudzają w widzach politowanie swoim chronicznym nieudacznictwem. Jeśli to jedyne, co seria anime może mieć do zaoferowania w 2021 roku, to ja serdecznie podziękuję za taką skisłą degrengoladę. Praktycznie żadna z postaci nie zasługuje na sympatię widzów, bo albo para się totalnym sieroctwem (Jahy, Salwa, magiczna dziewczynka), albo jest mocno niepełnosprytna (Druj, własicielka baru, w którym pracuje Jahy), albo po prostu się drze i nie ma nic ciekawszego do roboty (właścicielka domu, w którym klitkę wynajmuje Jahy). Zresztą, czemu próbuję doszukiwać się plusów w świecie przedstawionym czy w fabule, skoro tu nawet solidnej animacji nie uświadczycie, jeno garść moe, żeby przyciągnąć loliconów spragnionych legalnych dziewczynek. Jasne, jakiś tam potencjał memiczny w animu jest, ale raz, że taką samą funkcję spełnia manga, a dwa - kiepską sobie wybrano porę na emisję Jahy, skoro gdzieś tam na horyzoncie majaczy oficjalnie drugi sezon znacznie lepszego pod każdym względem (zwłaszcza komediowym) Hataraku Maou-sama!.

4/10 - nie takie Katekyo Hitman Reborn! ratowano już z odmętów przeszarżowanej komedii i wyprowadzano na zacnego tasiemca, ale tu ani nie ma perspektyw na wartkiego shounena... ani mi się chce dawać jedenastej szansy z rzędu.

Kimetsu no Yaiba: Mugen Ressha-hen

Ja kontra siódmy dzień świątecznej wyżerki

W czasie, gdy Tanjirou, Zenitsu i Inosuke kończą rekonwalescencję po walce na górze Natagumo i powoli ruszają na kolejną misję, silniejsi o udoskonalone techniki oddechu, Filar Płomieni, Kyoujurou Rengoku, podejmuje śledztwo w sprawie zaginięcia przeszło czterdziestu pasażerów z Nieskończonego Pociągu. Najpierw Rengoku omawia poszlaki w restauracji z kluskami, potem udaje się na stację, gdzie w pociągu odkryto ciało zamordowanego konduktora - tam Rengoku poznaje babcię i wnuczkę prowadzące stoisko z przygotowywanymi dla pasażerów bento, którego zalegające zapasy wykupuje na pniu - aż wreszcie trop prowadzi go do zajezdni, gdzie Nieskończony Pociąg po tragicznym zdarzeniu przechodzi przegląd techniczny, by następnego wieczoru powrócić na trasę. Tam Filar wreszcie wyczuwa nieznaczną woń demona... i okazuje się, że trafił w dziesiątkę. Już po chwili jeden z brakujących na hali pracowników wpada w łapska ukrywającego się na zapleczu Slashera - demona odpowiedzialnego m.in. za brutalną napaść na kobietę, która trafiła pod opiekę medyków Korpusu Zabójców Demonów z niezliczonymi cięciami na twarzy i ciele. Slasher jest niesamowicie szybki i chociaż nie udaje mu się na długo utrzymać w rękach pojmanego zakładnika, natychmiast umyka Rengoku, biegnie do nieodległej stacji i atakuje kramik z bento, mszcząc się w ten sposób na atakującym go Zabójcy Demonów. Kwestia pokonania Slashera to jednak jedna sprawa, a znalezienie demona odpowiedzialnego za zniknięcie czterdziestki pasażerów to już zupełnie inna, znacznie potężniejsza para kaloszy...

O filmowej wersji tego arcu nie wypowiadałam się szerzej, ale przy okazji recenzowania wydawanej u nas mangi napomknęłam, że szczerze powiedziawszy historia ta niespecjalnie mi pasuje do formatu pełnometrażowej, spójnej w swoim obrębie produkcji kinowej. Żeby za mocno nie spoilować, to przez dwie trzecie czasu ekranowego chodziło w historii o jednego przeciwnika, a pozostała jedna trzecia została poświęcona zupeeełnie innej walce - jedynymi elementami zespalającymi te wydarzenia było miejsce akcji (no, powiedzmy) i paczka głównych bohaterów z towarzyszącym im dziarsko Rengoku. W mojej ocenie ten arc powinien od samego początku powstać w ramach serii telewizyjnej, dlatego doceniam inwencję twórczą studia, aby poświęcić Rengoku dodatkowy fillerowy odcinek, co pozwoliło lepiej przybliżyć jego postać. Było nie było na początku arcu wciąż jest tylko jednym z gości, którzy na zebraniu Filarów próbowali przegłosować ukatrupienie Nezuko i nie dano nam najmniejszej możliwości zrozumieć, dlaczego mimo wszystko mamy uważać go za równego gościa. Tymczasem emisja serialu - nawet jeśli tylko siedmioodcinkowego - była na tyle rozciągnięta w czasie, że chciał nie chciał tego Rengoku poznawaliśmy przez całe kilka tygodni, a nie zaledwie dwie godziny. Dlatego choć nie wypowiem się, jak powtórka arcu Nieskończonego Pociągu zadziałała na mnie emocjonalnie, bo ten rollercoaster feelsów mogłam przeżyć tylko raz (i tak, oryginalnie pochlipałam na samiutkiej końcówce, zwłaszcza dzięki świetnemu występowi Yoshitsugu Matsuoki w roli Inosuke), to uważam, że zupełnie nowi widzowie oraz ci opieszali powinni machnąć ręką na film i bingewatchować to wszystko po serialowemu. Mielibyście stracić szansę, aby posłuchać dwóch świetnych piosenek, które przygotowała LiSA? Co to to nie. Co jednak mogę przyznać, bo bolało mnie to tak samo za każdym seansem... co to, do kuźwy nędzy, miały być za budyniowe dżdżownice oplatające pociąg, hęęę? Osamu Tezuko, widzisz i nie grzmisz! Naprawdę Ufotable przygotowało tę tanią aberrację rodem z God Eatera w ramach filmu kinowego bijącego światowy rekord box office'u roku 2020? Z czystej przyzwoitości mogli to poprawić, gdy już podjęli decyzję o zrobieniu z arcu Nieskończonego Pociągu części drugiego sezonu. Pozostaje zatem wierzyć, że całe siły przerobowe poświęcili na doszlifowanie arcu skupionego na Dzielnicy Uciech.

8/10 - yup, jestem straszną biczą na ładne, wartkie shouneny. A że mam ostatnio naprawdę kurzą pamięć, to wcale a wcale mi nie przeszkadzało, że z tą historią zapoznawałam się już trzeci raz w ciągu pół roku (pierwszy był film, potem manga, a teraz serial telewizyjny).

Komi-san wa, Comyushou desu.

Is that a JoJo reference?

Tadano rozpoczyna naukę w Prywatnym Liceum Itan z jednym przyświecającym mu celem - chciałby zaprezentować się jako zupełnie przeciętny, normalny uczeń (którym jeszcze chwilę temu nie był ze względu na galopujący syndrom gimbusa)... a przy okazji ma nadzieję na przyjemnie spędzone trzy lata wśród miłych rówieśników. No, to może byłyby aż dwa cele. Niemniej wszystkie te plany idą w łeb w momencie, gdy pierwszego dnia szkoły Tadano poznaje Komi, olśniewającą pierwszoklasistkę, która z miejsca zostaje okrzyknięta szkolną madonną. Nie dość, że jest ona praktycznie pierwszą osobą, z którą Tadano ma okazję się przywitać (dość jednostronnie, prawdę powiedziawszy), to jeszcze milcząca piękność siada w ławce obok głównego bohatera. Liczba chętnych, aby sprzątnąć Tadano i zająć jego miejsce z widokiem na jaśnie Komi, rośnie z biegiem kolejnych lekcji, na dodatek odwrotnie proporcjonalnie do nadziei, że chłopak zazna normalnego, licealnego szczęścia. Kulminacją pierwszego dnia w szkole okazuje się być moment, kiedy Tadano obrywa z łokcia w głowę od podbiegającego do ławki Komi fana, przez co pada nieprzytomny na swój stolik. Budzi się dopiero w momencie, kiedy sala jest już opustoszała, w najlepsze trwa lekcja w-fu, a obok siebie - zauważa kątem oka szepczącą Komi, która wyrzuca sobie półszeptem, że nie była w stanie odezwać się przed wszystkimi. Ano właśnie. Komi, która z pozoru wydaje się milczącą pięknością gardzącą pogaduszkami z plebsem, tak naprawdę cierpi na zaburzenia komunikacji i boi się być odrzucona przez otoczenie, jeśli nie okaże się wystarczająco ciekawym rozmówcą. Kiedy Tadano się o tym dowiaduje, rzuca dość heroiczną propozycję - a mianowicie pomoże Komi zdobyć setkę przyjaciół, przy których nie będzie się wstydziła odezwać.

Komi-san była jedną z pierwszych mang, którą nadrobiłam, kiedy pierdyknęła w nas pierwsza fala przymusowego siedzenia w domu z powodu pandemii. I chociaż ogromnie ją pokochałam (w sensie że mangę, nie pandemię... chociaż siedzenie w domu zimą nie wydaje się wcale takie złe...), nie wierzyłam, że jest sens albo możliwość, aby zaadaptować ją na anime. Wszystko ze względu na dość specyficzną formę przypominającą Nozakiego albo Wotakoi - rozdziały są zbiorem kilku-kilkunastu czteropanelowych gagów, które razem tworzą jakieś pomniejsze historyjki. Na dodatek seria rozkręca się nader powoli, poświęcając praktycznie cały pierwszy rok nauki na przedstawienie wielu przewijających się później postaci. A jednak stał się cud, za który czysto w teorii należałoby dziękować studiu OLM... gdyby nie to, że tak naprawdę outsourcowali oni 8 na 12 odcinków, więc trochę nie wiadomo, komu należy przypisać największe zasługi. Ech. Mam szczerą nadzieję, że świat animacji będzie kiedyś piękny, zdrowy i pełen godnych płac. Wracając jednak do samej Komi-san - ciężko jest mi z ręką na sercu polecać to anime każdemu jak leci, ponieważ sława mangi/wypuszczone przedpremierowo 10 minut pierwszego odcinka trochę za bardzo napompowały balonik z oczekiwaniami. Cieszę się, że seria nie podążyła ścieżką Horimiyi i nie zaczęto robić z tego ponurej opowieści o problemach z socjalizowaniem się z rówieśnikami, jakkolwiek wiele osób wciąż mylnie interpretuje małomówność głównej bohaterki jako punkt wyjściowy do głębokiej analizy psychologicznej skrytej pod płaszczykiem szkolnych heheszków. Znaczy, spoko, każdy może widzieć w bajkach co chce, ale po lekturze mangi odniosłam wrażenie, że autor wcale nie próbował tworzyć postaci jako personifikacji poważnych zaburzeń społecznych. To przede wszystkim miała być urocza, bezwstydna komedia, w której postacie często zachowują się w sposób skrajnie przerysowany lub łamią czwartą ścianę - tym bardziej, że ich personalia biorą się od charakterystycznych przywar (co oczywiście nie przeszkadza fantastycznie rozwijać i niuansować bohaterów, w czym króluje jednak fabuła na etapie drugiej klasy liceum). Innym problemem jest to, że Komi-san miała niesamowitego pecha trafić w ręce Netflixa, który owszem, pokusił się o prawie równoległy simulcast i chwała im za to, natomiast badziewna polityka króla streamingów sprawiła, że napisy (czy to polskie, czy angielskie) wołają o pomstę do typesettera. Nikt nie zadał sobie najmniejszego trudu, aby przetłumaczyć jakiekolwiek dymki czy, o zgrozo, zawarte w zeszycie Komi wypowiedzi, przez co anime w ogóle nie daje się zrozumieć. Człowiek chciałby być uczciwy i oglądać bajki legalnie, ale jak widzi się takie kłody pod nogami... czy właśnie się ich NIE WIDZI... Jeśli jednak sięgniecie po prawilne fanowskie tłumaczenie, a przy okazji dopuścicie do świadomości, że jest to "tylko" ciepła, urocza, zabawna seria, która jest po prostu naprawdę dobra w swoim fachu, to nie pozostaje mi nic innego jak unieść kciuk do góry i zapewnić, że warto wsiąknąć w ten świat na dłużej. A już najlepiej na ponad trzysta rozdziałów mangi.

8/10 - bawiłam się przy anime znakomicie, choć nie ukrywam, że wciąż dostrzegam w nim sporo problemów z pacingiem czy reżyserią (no cusz, w mandze Komi zwyczajnie nie poświęca dwudziestu paneli, żeby skrobać coś w zeszycie).

Kyuuketsuki Sugu Shinu

Po tygodniu świątecznego kiszenia się z rodziną to i Sylwester z Polsatem zaczyna wyglądać jak świetna impreza

Wampir Draluc jest uznawany za niezwyciężonego przedstawiciela swojego gatunku... co w pewnym sensie stanowi szczerą prawdę, ponieważ nikt nigdy nie próbował z nim na serio walczyć. Gdy jednak w jego zamczysku pojawia się Ronald Łowca Wampirów, który przybył, by uwolnić zaginionego (a domniemanie porwanego) chłopca, cały ten szumnie brzmiący przydomek okazuje się być zaledwie hasłem reklamowym, które mieszkańcy nadali niegdyś Dralucowi, a które dziś stanowi jedynie atrakcję turystyczną. Na dodatek pan na zamczysku jest tak okrutnie słaby, że zmienić go w kupkę prochu może nawet przypadkowe uderzenie przez otwieranych zamaszyście drzwi. Znów porwany chłopiec wcale nie wydaje się cierpieć żadnych katuszy, a wręcz przeciwnie - sam przylazł do zamczyska, ponieważ Draluc ma na stanie całkiem pokaźną kolekcję gier wideo, w które dzieciak może grać całymi dniami (gdyż wampiry smacznie wtedy śpią). Mimo tego niewinnego wampirzego imidżu Ronald nie zamierza wykonywać roboty na pół gwizdka i tak uparcie stara się oddać chłopca zaniepokojonej matce, że trochę przez przypadek, a trochę z pomocą zastawionych przez Draluca pułapek doszczętnie niszczy zamczysko. Cóż ma w takim razie począć bezdomny, bezbronny wampir? Otóż jest na to sposób! Wystarczy, że wbije się na chatę Łowcy Wampirów i zaoferuje mu swoją pomoc jako konsultant - wszak nie każdy wampir jest totalnie nieokrzesanym krwiopijcą, a z wieloma da się zwyczajnie dogadać.

Do zabrania się za tę serię skłoniła mnie znakomita obsada seiyuu, która wydawała się wprost stworzona do ciśnięcia beki w tego typu zwariowanej komedii, jak również podjęcie próby sparodiowania ogranego do bólu motywu wampirów, co w samych założeniach przypominało nieco film i seriale Co robimy w ukryciu reżyserii/pomysłu Taiki Waititiego (twórcy Thor: Ragnarok czy Jojo Rabbit). Zobaczyć coś takiego, tylko w wersji anime? Dajcie mnie co chyżo ten cyrograf do podpisania. Niestety, jak sobie człowiek coś ubzdura i naobiecuje stanowczo za dużo rzeczy, to potem się bardzo, ale to bardzo boleśnie zawodzi. Przez te dwa odcinki, które przetrwałam niemal z zaciśniętymi zębami, żarty siadały gorzej niż w serii o elfie-pośredniku nieruchomości, co to szukał hacjendy dla smoka. A to już spora sztuka. Co konkretnie zawiniło? Ano już tłumaczę. Powód pierwszy: spora w tym zasługa nawracającego z uporem maniaka gagu ze zmieniającym się w proch Draluciem, który umiera przy akompaniamencie pisku Juna Fukuyamy "suna!" (co znaczy dosłownie "piasek") - nie pytajcie dlaczego, ale najwyraźniej nie było sensowniejszych wyrazów dźwiękonaśladowczych na wampira poddającego się autodestrukcji. Powód drugi: bohaterowie nie potrafią się ze sobą komunikować w przyjętych normami kulturowymi zakresach decybeli, tylko muszą nieustannie drzeć na siebie ryje, niezależnie od tego, czy stoją od siebie pięćdziesiąt metrów, czy raczej centymetrów (a częściej jednak to drugie). Powód trzeci: gdyby seria chociaż obśmiewała jakieś kojarzone z wampirami klisze, to jeszcze byłoby spoko, ale zwykle źródłem heheszków są abstrakcyjne koncepty wyciągnięte z odmętów Shounen Jumpa lat 90. Naprawdę już w drugim odcinku zabrakło pomysłu na fabułę, że doczekaliśmy się gołego wampira z kępką samoświadomych pnączy w zastępstwie prącia, który pragnie roznieść swoją tentaklową przypadłość na inne istoty niczym jakiś podmiejski gwałciciel chorobę weneryczną? Jakby... pardon ekskuzi mła? W jakim uniwersum boomerów właśnie zacumowaliśmy, bo już się trochę pogubiłam? A wisienką na torcie tego absurdu jest informacja, która wyciekła zaraz po rozpoczęciu emisji serii, że Kyuuketsuki Sugu Shinu już ma zaklepany drugi sezon. Wow. Żeby w tym samym roku popisowo zarżnąć dwa anime z wampirami, a trzecie zrobić po kosztach, to już nie da się mówić o pechu. To musi być co najmniej spiseg reptilian próbujących zwiększyć prestiż serii z furasami.

3/10 - nie wykopałam tego niżej tylko ze względu na cudownego pancernika Johna i chwytliwy opening z fajną sceną tańca, który wraz z każdym kolejnym odsłuchaniem próbuje u mnie wywołać potężny kac moralny w połączeniu z syndromem sztokholmskim. Ale nie. Na trzeźwo do tej serii nie wrócę, nie ma takiej opcji...

Mieruko-chan

Wypisz wymaluj zgroza poniedziałkowego wstawania

Gdybyście chcieli znaleźć najbardziej normalną japońską licealistkę, Miko Yotsuya byłaby doskonałą kandydatką na to miano. Jej życie jest tak przyjemnie zwyczajne, jak się tylko da - mieszka z rodzicami i młodszym bratem, przyjaźni się z radosną, wiecznie głodną Haną i pasjami uczęszcza do klubu szybkich powrotów do domu. Zdarza się jednak pewnego późnego popołudnia, że Miko gubi zdobiącą torbę zawieszkę, przez co musi się po nią cofnąć aż do szkoły. Na szczęście breloczek szybko się znajduje, ale pech chce, że w drodze powrotnej pogoda się psuje, a nad miasto nadciąga istne oberwanie chmury. Miko podbiega czym prędzej pod przystankową wiatę i wysyła Hanie wiadomość wraz z selfiakiem swojej przemoczonej do suchej nitki osoby. Wtedy zaczyna się dziać coś mocno niepokojącego - Hana wysyła z powrotem zdjęcie Miko, wysyła kolejne, wysyła, wysyła... po chwili jest ich tak dużo, że tworzą swego rodzaju filmik... a na nim sylwetka Miko traci ludzkie kontury, a zaczyna być potwornie wykrzywiona. Dziewczyna z przerażeniem puszcza telefon, a kiedy się uspokaja i z powrotem chwyta urządzenie w dłoń... wszystko wydaje się być w najlepszym porządku. No właśnie. Tylko się wydaje. Bo już kilka sekund później tuż obok Miko wyrasta przerażające, olbrzymie, szare monstrum, które pyta, czy licealistka je widzi. Tak oto rozpoczyna się nader specyficzna zabawa w kotka i myszkę, podczas której Miko będzie ze wszystkich sił zachowywać się normalnie, udając, że nie dostrzega otaczających ją zewsząd groteskowych potworów.

Jak nienawidzę filmowych i growych horrorów, tak jeśli chodzi o anime, do tej pory wzbudzały one jedynie moje szczere politowanie. Another? Taka tam animowana wersja Śmierci na 1000 sposobów. Mayoiga? Do dziś z rozrzewnieniem wspominam występującą tam "zjawę", która była silikonowym cyckiem. Junji Ito Collection? A słyszałam, słyszałam, zwłaszcza to, że brutalnie zarżnięto... klimat oryginału. Także nawet takie strachajło jak ja nie ma się czego bać, o ile nie boję się o strasznie ubogą animację. W przypadku Mieruko-chan nie mamy jednak do czynienia z pełnoprawnym horrorem, ale właśnie dlatego seria działa znacznie lepiej niż wiele starszych koleżanek po fachu. Jasne, przy okazji można wiele zarzucić studiu Passione, które chyba bardzo chciałoby się specjalizować w jakiejś dziedzinie i być niczym najwięksi koledzy po fachu - wiecie, jak Bones od epickich shounenów czy Doga Kobo od słodkich dziewczynek robiących słodkie rzeczy - tylko szkoda, że tym, co wybrali, jest póki co jebutny fanserwis eksponowany również w seriach, które niekoniecznie tego potrzebują. Bo i jak tu się bać, skoro przede wszystkim czuje się chuć? Na szczęście kiedy człowiek włączy sobie w głowie filtr na cycki i pośladki, Mieruko-chan wciąż dostarcza masę frajdy tym swoim nietypowym połączeniem komedii, horroru i kapki feelsów. Nawet jeśli odcinki wydawały się w gruncie rzeczy dość powtarzalne (przynajmniej w pierwszej połowie serii), tuż przed endingiem zawsze można się było spodziewać jakiejś małej sekwencji kompletnie wywracającej do góry nogami oczekiwania widzów. Mam tu na myśli chociażby sławną scenę z ojcem Miko czy zagubioną na mieście babcię z amnezją. Te momenty wynagradzają nawet najbardziej nachalny fanserwis. Jestem też pod niemałym wrażeniem tego, jak prezentuje się strona wizualna - co prawda niektóre projekty ludzkich postaci (myślę głównie o Hanie, Yurii czy młodszym bracie Miko) wyglądają słabo lub nawet bardzo słabo, ale już potwory zasługują na osobnego Oscara w kategorii najlepszej charakteryzacji. Nie mówiąc już o tym, że położyłyby na hita wszystkie blobowate klątwy występujące w Sankaku Mado no Sotogawa wa Yoru. Jasne, ciężko bać się czegoś, co jest w oczywisty sposób narysowane, natomiast dbałość o detale sprawia, że widzowi wciąż łatwo utożsamić się z sytuacją Miko, która za wszelką cenę próbuje się na te wykręcone paskudztwa nie gapić.

7/10 - nie wiem, czy możemy mieć nadzieję na drugi sezon (ani czy powinniśmy mieć nadzieję na drugi sezon - po tym nowym Higurashi nie ufam specjalnie studiu Passione), ale mangę z pewnością prędzej czy później obczaję, zwłaszcza że pod koniec fabuła zaczęła się naprawdę mocno zagęszczać.

Mushoku Tensei: Isekai Ittara Honki Dasu 2nd Season

...a zażarta walka między fanami i hejterami Mushoku Tensei wciąż trwa...

Magiczna katastrofa doprowadziła do masowych teleportacji, w tym Rudeusa oraz Eris, którzy skończyli na zupełnie przeciwległym krańcu świata, a co gorsza - w samym środku Kontynentu Demonów. Aby odeskortować Eris z powrotem do domu, Rudeus postanawia połączyć siły z Ruijerdem, wojownikiem, który należy do znienawidzonej rasy Superdów (jak się okazało, nie do końca słusznie). Podróż Rudeusa, Eris i Ruijerda trwa w najlepsze już od dobrego roku, aż w końcu ekipa dociera do znajdującego się na krańcu kontynentu Wenportu. Aby przeprawić się przez ocean i dotrzeć na Kontynent Millis, będą oni potrzebowali po pięć żelaznych monet za człowieka... ale aż dwa tysiące monet z zielonej rudy za Superda. A to już koszt, na który nawet tak znana drużyna poszukiwaczy przygód jak Dead End nie jest w stanie sobie pozwolić. To znaczy może i jest w stanie, ale wymagałoby to nie lada harówki przez co najmniej kilka kolejnych lat. Niezły impas. Oczywiście jak na zawołanie we śnie Rudeusowi objawia się dawno niewidziany (i wciąż mocno rozmazany) Bóg, który doradza swojemu ulubionemu zisekajowanemu chłopcu, aby następnego dnia poszedł na targ kupić żarełko, a następnie przespacerował się z nim po bocznych alejkach. Jak się okazało, wskazówka w mig doprowadziła Rudeusa do wygłodniałej loli, która określa się mianem Wielkiej Cesarzowej Świata Demonów.

Podzielenie serii na dwie części na pewno było słuszną (i jedyna możliwą) decyzją do podjęcia pod względem przygotowania animacji na absolutnie najwyższym możliwym poziomie, aczkolwiek mam mieszane uczucia, gdy próbuję ocenić drugi cour jako samodzielny fabularnie twór. Ani on działa w oderwaniu od samego początku (choćby z tego względu, że w pierwszym courze doszło do całej katastrofy i spotkania z Ruijerdem), ani ciężko czuć satysfakcję po tak jebitnie otwartym zakończeniu, nie wiedząc, czy doczekamy kontynuacji. Trzymam kciuki, że tak, bo inaczej istnienie studia Bind może być mocno zagrożone, ale sądząc po tym, jaki szum zrobił się wokół całej marki i jak często mimo wszystko komitety produkcyjne próbują doić sprawdzone serie, może za rok albo dwa usłyszymy dobre wieści. Tymczasem skupiając się na tym, co mamy przed oczami... łomójbosiulku. Od czego tu zacząć? Może odhaczmy raz a dobrze jak zwykle wątpliwą przyjemność płynącą z oglądania erotycznych zapędów nieletniego na zewnątrz/za bardzo dojrzałego wewnątrz głównego bohatera - tak, dalej zęby bolą od cringe'u i trzeba to zaakceptować. Tyle dobrego, że teraz jesteśmy chociaż na skraju uznania Rudeusa za nastolatka, więc obiekty jego fapania zaczynają mieć rozsądną liczbę lat. Pomijając to zastanawiam się, czy droga, jaką Rudeus przeszedł mentalnie, równa się podróży, którą musiał odbyć od Kontynentu Demonów aż do Kontynentu Millis. Myślę, że nie do końca, choć z pewnością wiele w jego postawie się zmieniło. Nabrał odwagi, zmyślności oraz silnego przekonania, aby ratować ludzi w potrzebie, co w kontraście do początkowych fakapów oraz nie do końca moralnych decyzji na pewno robi spore wrażenie. Innym dowodem tego, jak wartościowym bohaterem stał się nasz isekajowy protagonista, jest Eris i Ruijerd, którzy również przeszli ogromną przemianę w stosunku do klasycznej tsundere dziewczynki i morderczego milczka, jakimi byli na początku. Rudeus nie zmienił się jednak ani o jotę jeśli chodzi o gadulstwo i popisywanie się elokwencją, co w odpowiednich sytuacjach na pewno działa na jego korzyść, natomiast jest mocno problematyczne, gdy należy siedzieć cicho i modlić się w duchu, żeby nic nie jebło. No, ale bez tego Rudeus nie byłby Rudeusem... albo po prostu trzeba zostawić coś na później. Z pewnością było to jednak doświadczenie konieczne do tego, aby bohater wyszedł z bezpiecznej strefy komfortu i dobrobytu, i zmierzył się również z tymi mniej przyjemnymi uczuciami. Ech... pokażcie mi drugi taki isekai, który zrobił tak wiele w zaledwie 23 odcinki...

8/10 - pomijając fakt, że to zaledwie fragment o wiele większej podróży, która wciąż nie dotarła do satysfakcjonującej konkluzji, drugi cour w niczym nie ustępuje pierwszemu. A może nawet trochę go bije na głowę, bo mamy tu tyle epickich walk i emocjonalnych rozmów, że cały One Piece mógłby Mushoku Tensei pozazdrościć.

Saihate no Paladin

Hrabia Mol... złe Dżedaj...

Czasami przeniesiony do innego świata bohater doskonale pamięta moment, w którym Dzika Ciężarówka-kun na pełnym gazie skróciła mu drogę między monopolowym a domem pogrzebowym... a czasami jedyne, co się objawia, to niejasne przebłyski minionego miałkiego życia i świadomość, że takowe istniało. Tak dzieje się właśnie z Willem, niemowlęciem, które w trochę tajemniczych okolicznościach trafiło do wyludnionej wioski i od samego początku zdawało sobie sprawę z faktu odrodzenia w zupełnie nowym świecie. "Wyludnionej" nie znaczy jednak "kompletnie opustoszałej", bo wychowania dziecięcia podejmuje się rezydująca tam trójka nieumarłych: mumia Mary, kościotrup Blood oraz duch Gus. Mimo upiornego pierwszego wrażenia, jakie mogą sprawiać, są oni niezwykle przyjaznymi, mądrymi istotami, które opiekują się Willem z większą miłością i oddaniem niż niejedna biologiczna rodzina. Dodatkowo poza wiktem i opierunkiem zapewniają mu profesjonalne szkolenie każdego szanującego się, poddanego zisekajowaniu wojownika - Mary uczy go wszelkich umiejętności potrzebnych do radzenia sobie z prozą życia, takich jak gotowanie, pranie, uprawa warzyw czy cerowanie podartych gaci, Blood skupia się na treningu fechtunku, natomiast z Gusem Will zgłębia tajniki magii (a czasami także finansjery, bo gdzie czar nie może, tam mamonę pośle). Tak mijają kolejne lata, które nieuchronnie przybliżają Willa do wyjawienia mu wszystkich tajemnic, jakie kryją się za ich wspólnym życiem pod jednym dachem.

Po przeczytaniu krótkiego, acz mało wyrazistego tytułu i obejrzeniu trailera jak dziesięć mu podobnych, ominęłam to animu szerokim łukiem, nie czując najmniejszej potrzeby zaprzątania sobie głowy kolejnym powtarzalnym isekajem. W okolicach emisji jakiegoś 4-5 odcinka na nowo się nim jednak zainteresowałam, bo dotarły do mnie całkiem pozytywne opinie krążące na temat bohaterów. I faktycznie, seria przypomina trochę taką beta wersję Mushoku Tensei, tyle że bez żadnego wątpliwego moralnie ecchi. O, albo bardziej takie Kami-sama no Inai Nichiyoubi, o ile pamiętacie, że początek tamtej bajki skupiał się na życiu dziewczynki-grabarza w wiosce pełnej normalnie zachowujących się żywych trupów. Przyglądanie się poczynaniom lekko dysfunkcyjnej rodzince składającej się z jednego zisekajowanego faceta w ciele dziecka, jednej mumii, jednego kościotrupa i jednego ducha okazało się całkiem ciekawym punktem wyjścia do stworzenia miłej, odprężającej obyczajówki w klimatach fantasy. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, a kiedy główny bohater dorasta do wieku odpowiedniego do eliminacji Władców Demonów (czy tam złych bogów... właściwie jeden pies...), nasza bajka przeradza się w sympatyczną, ale przeraźliwie nijaką przygodówkę. Co gorsza kiedy seria jeszcze skupiała się na filozoficznych rozmowach i jakichś nieskomplikowanych widoczkach, pastelowa animacja spełniała powierzone jej zadanie, natomiast gdy zaczęło przybywać "widowiskowych" walk i nowych lokacji wypełnionych tłumami randomów, wszystko zaczęło się robić znacznie bardziej umowne i ziarniste. Obsada drugoplanowa również nie wydaje się nawet w połowie tak interesująca jak Mary, Blood i Gus, choć oczywiście nie mogę też powiedzieć, że Menel (tak, pojawia się tu takie imię - durna rzecz, a cieszy) czy kupiec z małą elfką (tak bardzo nikogo, że nawet nie próbowałam zapamiętywać ich personaliów) są jacyś wybitnie irytujący czy antypatyczni. Po prostu stanowią wyłącznie tło dla naszego wykokszonego Willa, który ma tak dobre serduszko, że musi pomagać wszystkim jak leci. O, taka to ambitna historia mogąca ciągnąć się do usranej śmierci... i to prędzej śmierci autora. Nudne to. No nudne. Poprawne, ale ze wszech miar niepotrzebne. Trudno się dziwić, że powstają tony adaptacji isekajów, skoro każdy średniak może zasłużyć na swoje anime.

5/10 - zamiast skupiać się na Willu, autor light novelki powinien od razu przerzucić się na opisywanie przygód Mary, Blooda i Gusa, bo ich relacja działa w tej serii zdecydowanie najlepiej.

Sakugan

Więc to by było mniej więcej tyle jeśli chodzi o bohaterów i o to, co naprawdę myślą o fabule

9-letnia Memenpu marzy o tym, aby zostać Markerem (operatorem zwiadowczego mecha), dzięki któremu mogłaby przemierzać korytarze Labiryntu w poszukiwaniu tajemniczej wieży, którą coraz częściej widzi w snach. Stanowczo przeciwny tej idei jest jednak jej ojciec, Gagumber, który woli, aby jego mała córka zajmowała się tym, co dzieci w jej wieku zwykle robią - czyli beztroską zabawą, a nie... kończeniem wyższych uczelni i wymyślaniem wynalazków, które usprawniają pracę przy wykopaliskach w zamieszkiwanej przez nich podziemnej kolonii Pinyin. Jakkolwiek papa jest z tego powodu bardzo dumny. Ekhem. No ale nie jest to jeszcze powód, żeby musieć ryzykować swoim życiem, mierząc się z żerującymi w korytarzach Labiryntu kaiju i w ogóle podziwiać jakąś tajemniczą Markerkę, która ponoć zwiedziła cały labirynt, ale nikt nie ma nawet pojęcia, czy istniała naprawdę. Innych logicznych argumentów Gagumber niestety nie posiada, tym bardziej że kiedy on topi smutki w alkoholu i zadowala się jedzeniem gotowych zupek, Memenpu samodzielnie zajmuje się ich domem i jeszcze spełnia się naukowo. Dodatkowo sprawy skomplikują się w momencie, gdy Memenpu dostanie tajemniczy podarunek w postaci fotografii przedstawiającej wieżę ze snów oraz zamkniętej w krysztale mapy... na którą najwyraźniej chrapkę mają również atakujące Pinyin kaiju. Chciał nie chciał Gagumber zgadza się ruszyć w podróż, ale tylko pod jednym warunkiem - że będzie towarzyszył Memenpu tak daleko, jak będzie trzeba!

Sakugan wydaje się perfekcyjnym następcą Deca-Dence jeśli chodzi o zapożyczanie istniejących już konceptów i próbę zrobienia z nich świeżych, epickich, działających na własnych zasadach przygodówek... chociaż nie, nie, zaraz, chwila. Przepraszam. Co ja gadam. Deca-Dence przynajmniej od początku do końca było spójne tonem i obraną narracją, natomiast Sakugan - czyli brawurowa zżyna z Made in Abyss zmieszanego z kapką TTGL - nie miał nawet tego szczęścia, aby kleić się sam ze sobą. Po pierwszych dwóch odcinkach poważna fabuła natychmiast wykłada się na ryj, robi z siebie wioskowego głupka i zapomina, że dopiero co bez mrugnięcia okiem ukatrupiono dwie istotne dla protagonistów postacie. Dalej jest już tylko gorzej. Kaiju kompletnie znikają, zagrożenia wynikające z podróży po wyludniałym labiryncie nie istnieją, a największą rozrywką wydaje się śledzenie erotycznych marzeń podstarzałego typa, który chciałby zamoczyć swojego węgoża, ale tak tragicznie mu z pyska patrzy, że jedyne, na co zasługuje, to na honorową eutanazję. Poza tym para głównych bohaterów nieustannie się na siebie drze (oho, chyba mam przebitki z Wietna... znaczy, z Kyuuketsuki Sugu Shinu), a Memenpu co dwie minuty powtarza, jaka to ona nie jest mądra, po czym naraża wszystkich na śmierć swoją brawurą i oślim uporem godnym, nie zgadniecie, 9-letniego dziecka. Arrrrgh! Ja wiem, że ciężko jest napisać dobrze działającą postać dziecięcą, ale są jakieś granice padaki w tworzeniu małoletnich geniuszy. Pod kątem produkcji byłaby to seria najzupełniej w porządku, jednak ten fabularny wyrzyg pomysłów skaczących od cringe'owego humoru po jakieś ciężkie PTSD jest absolutnie nie do zniesienia (a nawet się nie rozkręciłam przy psioczeniu na postacie drugoplanowe). Chociaż nie, nie, zaraz, chwila. Przepraszam. Co ja gadam. Jaka znowu fabuła. Właściwie seria składa się w 90% z fillerów, które nie wnoszą absolutnie nic do głównego wątku - bo i jak miałaby to robić, skoro co i rusz doświadczamy takich kwiatków jak np. porwanie przez mafioza-stereotypowego pedała, który straszy podwładnych gwałtem z zastosowaniem analnego korka (z wytłoczonymi nań kościotrupami) - a twórcy przypominają sobie o poszukiwaniach tajemniczej wieży na chwilę w końcówce odcinka 7 i w odcinku 12. A i tu udaje im się wy... strychnąć widzów na dudków, bo pozostawiają totalnie rozgrzebane wątki i obiecują, że to jeszcze nie koniec historii. No tak się zwyczajnie nie robi. A jak już robi, to przynajmniej już nigdy do tego nie wracajmy.

3/10 - jeśli przypadkiem zaciekawiłam was tymi wszystkimi głupotami do obejrzenia Sakugana... to jako recenzentowi jest mi niezmiernie miło. Niemniej zróbcie mi tę przyjemność, a sobie - oszczędźcie bólu i kolejnej pozbawionej konkluzji historii.

Sankaku Mado no Sotogawa wa Yoru

Kiedy bieda na studiach piszczy tak bardzo, że z braku możliwości podbierania lokatorom żarcia zaczynasz wcinać ich samych

Pracujący w księgarni Kousuke Mikado dysponuje pewną nadnaturalną zdolnością, którą z chęcią oddałby pierwszej lepszej osobie i jeszcze za to zapłacił - a mianowicie jest w stanie zobaczyć duchy zmarłych, czego mężczyzna z oczywistych powodów panicznie się boi. Traf chce, że jego umiejętność pewnego razu odkrywa niejaki Rihito Hiyakawa, spec zajmujący się egzorcyzmowaniem duchów, które często straszą w miejscach publicznych lub w wystawianych na sprzedaż mieszkaniach. Na odkryciu zdolności widzenia zjaw sprawa się jednak nie kończy, ponieważ Hiyakawa dysponuje mocą dostrajania się do dusz ludzi i korzystania z pełni ich potencjału za pomocą samego dotyku. A że z takim Mikado jest w stanie idealnie się zsynchornizować (co można przyrównać do, khem khem, metafizycznego orgazmu), a nawet usunąć kręcącą się po księgarni zjawę, Hiyakawa po wykonanej robocie wychodzi z dość odważną propozycją, aby obaj panowie już oficjalnie stworzyli zespół do spraw egzorcyzmów wszelakich. I to na tyle wszelakich, że raz na jakiś czas do biura Hiyakawy zagląda również... policja. Nowa sprawa, z którą przychodzi zaprzyjaźniony oficer Hanzawa, dotyczy trzech zamordowanych rok wcześniej kobiet. Wydawałoby się, że sprawcę ujęto, jednak solą w oku przedstawicieli prawa jest brak kompletu części ciał denatek, które łącznie składają się na cały jeden korpus. No a Hiyakawa i Mikado są wprost stworzeni do tego, aby odszukać zaginione kończyny wraz z podczepionymi do nich, rozżalonymi duszami ofiar w pakiecie.

O ile początek znajomości między dwójką głównych bohaterów jest podręcznikowym przykładem srogiej creepowatości i naprawdę ciężko uwierzyć, że istnieją logiczne pobudki, które skłoniły Mikado do zadawania się z Hiyakawą (w końcu mowa o facecie regularnie molestującym/gwałcącym jego duszę), tak późniejsze zawiązanie fabuły wypada... hmm... zaskakująco dobrze jak na to, czego należałoby się spodziewać po tego typu produkcje skierowane do fujioshi? Zwłaszcza jeśli chodzi o właściwego masterminda stojącego za rzucaniem na prawo i lewo klątw oraz jakie jest jego powiązanie z głównymi bohaterami. Wyjątkowo polubiłam też drugoplanową obsadę - obecność aksamitnego głosu Junichiego Suwabe na pewno nieco w tym pomogła, a i cieszy kolejna nietuzinkowa rola Hiroakiego Hiraty specjalizującego się raczej w miłych, podstarzałych panach - która prezentuje szeroki wachlarz podejścia do nadnaturalnych mocy oraz tego, jakie piętno odcisnęło to na ich życiach. Ostatecznie można kupić nawet koślawe wyjaśnienie tego, dlaczego Hiyakawa zachowuje się tak średnio moralnie i zwykle robi to, co mu się żywnie podoba, choć do samego końca nie uzyskałam wystarczająco satysfakcjonującego wytłumaczenia, dlaczego do szczęścia są tu potrzebne jakiekolwiek yaoi-baity (zresztą, poza obmacywaniem duszy i czułym szeptaniem do uszka nie pokazuje się tu niczego więcej). Gdyby wyrzucić je przez okno i zostawić sam pokrętny syndrom sztokholmski, to nic by się fabularnie nie zmieniło, a oszczędziłoby widzom okazjonalnych gęsich skórek. Graficznie seria wypada co najwyżej akceptowalnie i to tylko wtedy, kiedy na ekranie nie pojawiają się żadne blobowate duchy, którym do maszkar przedstawianych w Mieruko-chan jest tak daleko jak amerykańskiej kuchni do zdrowego trybu życia. Nie zachwyca też szarobura kolorystyka dwunastoletniej wycieraczki - owszem, ma swoje uzasadnienie fabularne, ale nie przez absolutnie cały czas antenowy i może niekoniecznie w noszonych przez bohaterów ubraniach, które wyglądają tak, jakby nigdy żadnego Perwolla na oczy nie widziały (gdyby akurat jakieś oczy miały). Nie jest to najgorsza rzecz, jaką widziałam w tym sezonie, ale też konkurencja była całkiem silna.

5/10 - amatorzy yaoi mocno się zawiodą niedostatkiem konkretów, a znów ci wrażliwi na jakiekolwiek podteksty mogą poczuć się wystarczająco zniesmaczeni. W efekcie ta baja jest trochę dla nikogo...

Senpai ga Uzai Kouhai no Hanashi

Ten co najmniej jeden wujek w rodzinie, który po alkoholu wchodzi w czwartą gęstość zażyłości

Choć postura Igarashi sugeruje, że jest nader inteligentną jak na swój wiek uczennicą podstawówki, tak naprawdę ma całe 22 lata i już drugi rok pracuje jako prężnie rozwijająca się salarywoman. W swojej firmie czuje się jak ryba w wodzie dzięki przyjaznej atmosferze i otwartych współpracownikach... no, może poza jednym Takedą - rosłym, pełnym optymizmu senpajem, który śmieje się odrobinę za głośno i regularnie głaszcze po głowie swoją młodszą koleżankę po fachu, traktując ją niczym kilkuletnie dziecko. Z jednej strony nieco irytuje to Igarashi, ale z drugiej nie może odmówić Takedzie, że pod kątem firmowych obowiązków można na nim polegać jak na Zawiszy. Dobitnie przekonuje się o tym zwłaszcza podczas pewnego drobnego kryzysu, kiedy to niezadowolony klient zwraca uwagę na poważny błąd w obliczeniach popełniony w przygotowanym planie sprzedaży. Za gafę odpowiada nie kto inny jak sama Igarashi, która zamiast przekazać Takedzie dokumenty do sprawdzenia, ze względu na goniące terminy postanowiła je wysłać bez wcześniejszego klepnięcia. Igarashi jest przygnębiona, że mimo dwóch lat doświadczenia popełniła tak fatalny błąd, jednak senpai nie tylko jej za to nie obwinia, ale nawet ze wszystkich sił pomaga koleżance naprostować projekt, zostając w pracy grubo po godzinach. Ostatecznie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ klient jest zachwycony nowo zaproponowaną strategią, natomiast do Igarashi w końcu dociera, że mimo pewnych drobnych wad niezwykle sobie ceni znajomość z Takedą... i to nie tylko na stopie czysto zawodowej.

Co prawda dalej jak ten ostatni frajer czekam na drugi sezon Nozakiego od Doga Kobo, ale taki Wotakoi 2.0 w sumie też nie okazał się zły - zwłaszcza, że jakość animacji i pacing dowcipów działa bez zarzutu (w przeciwieństwie do anime przygotowanego przez A-1 Picture). Przed twórcami postawiono naprawdę wymagające zadanie, bo oryginalna manga składa się z czterostronicowych rozdziałów, co za cholerę nie pomaga w tworzeniu spójnej fabuły na 24-minutowe odcinki. I chociaż nie każdy epizod skupia się na jednym temacie... właściwie to mało który skupia się tylko na jednym wątku... to udało się naprawdę sprawnie połączyć te krótkie historyjki w spójny ciąg wydarzeń. Duża w tym jednak zasługa niezwykle uroczych bohaterów, którzy tworzą dość oryginalną, zgraną paczkę znajomych. Istotę relacji między Igarashi i Takedą mogliście załapać choćby z opisu, natomiast są jeszcze dwie "pary" odgrywające większą rolę w fabule. Pierwszą jest Sakurai i Kazama, czyli współpracownicy działający w tej samej firmie co Igarashi i Takeda. Ona jest ładna i hojnie obdarzona, dlatego przyciąga uwagę wszystkich mężczyzn w okolicznych działach, natomiast on to typ wycofanego obserwatora, któremu co prawda Sakurai również się podoba, ale doskonale rozumie, że koleżanka płoszy się na wszelkie otwarte umizgi. Zamiast więc atakować ją zaproszeniami na randkę jak wszyscy pozostali, szanuje jej personalną przestrzeń i woli po cichu ratować ją z niekomfortowych sytuacji (np. dzwoniąc na komórkę, by odciągnąć ją od narzucających się absztyfikantów pod pretekstem rozmowy z klientem). Niby takie powolne podchody potrafią widza/czytelnika zmęczyć, ale w Senpai ga Uzai jest to przedstawione w tak miły, uzasadniony charakterologicznie sposób, że natychmiast się to kupuje. Jako trzeci mamy za to... hmmm... duet, na który składa się Natsumi (przyjaciółka Igarashi) oraz Yuuto (młodszy brat Sakurai). Użycie zwrotu "duet" nie jest tu jednak użyte na wyrost, ponieważ relacja między tymi postaciami bazuje na podziwie i przyjacielskim wsparciu - wszak ona jest od niego jakieś 8 lat starsza, więc na ten moment to zdecydowanie za wysokie progi na jego ledwie gimnazjalne nogi. Widać jednak, że Natsumi naprawdę lubi przebywać w towarzystwie Yuuto i kibicuje chłopakowi, aby wyrósł on na porządnego, dumnego z siebie człowieka. Śledzenie poczynań wymienionej gromadki postaci było niezwykle odprężającym doświadczeniem, ale w dziewięciu przypadkach na dziesięć trudno spodziewać niż czegoś innego po seriach od studia Doga Kobo niż ciepełka, lekkiego humoru i masy uroku.

8/10 - nie muszę też chyba wspominać, że opening to absolutna topka radosnych, chwytliwych, ciekawie wyreżyserowanych openingów śpiewanych przez ekipę zaangażowanych w projekt seiyuu. Można go śmiało dorzucić do tego samego folderu co openingi z Servant x Service i Working!.

Shin no Nakama ja Nai to Yuusha no Party wo Oidasareta node, Henkyou de Slow Life suru Koto ni Shimashita

No no... Po takiej malowniczej pobudce to nie tylko ciśnienie samo się człowiekowi podnosi...

Gideon należał do Drużyny Bohatera, której pisane było zmierzyć się z Władcą Demonów Taraxonem w śmiertelnym starciu o przyszłość ludzkości... no ale właśnie. Należał. Nie myślcie jednak, że heroicznie zmarło mu się po drodze albo że został tak ciężko ranny, że towarzysze z trudem podjęli decyzję o pozostawieniu go w bezpiecznym miejscu i sami ruszyć na wroga. Prawda jest bowiem do bólu prozaiczna, jak sam tytuł serii zresztą na to wskazuje - Gideon został tak naprawdę wywalony na zbity pysk, ponieważ według niektórych członków drużyny miał zbyt niskie umiejętności w stosunku do pozostałych, a zwłaszcza swojej młodszej siostry Ruti, która dzierży tytuł Bohaterki. Gideon nie jest jednak porywczym ani aroganckim wojownikiem, dlatego po rozmowie z Aresem (okraszonej kilkoma poniżającymi epitetami na swój temat) przystał na żądanie i upozorował swoje zaginięcie podczas wyprawy, po czym przybrał imię Red i przeniósł się do małego miasteczka o znikomym potencjale strategicznym, Zoltan, oddalonego nie tylko od epicentrum walk, ale w ogóle od epicentrum czegokolwiek. O dziwo Redowi ogromnie spodobało się to sielskie życie, dlatego zapragnął otworzyć aptekę, w której mógłby wykorzystać swoje Błogosławieństwo (indywidualny atrybut, który dostaje każda istota tego świata), by m.in. rozpoznawać i zbierać zioła znajdujące się nawet w najbardziej wymagających lokacjach.

Wykopany z drużyny nie jest rasowym isekajem, ale nie oznacza to, że nie brzmi jak leniwie zaprojektowany świat przedstawiony bazujący na doskonale znanym tropie drużyny rodem z RPG walczącej z Władcą Demonów... a przynajmniej tak się właśnie na samym początku wydaje. Szybko porzucamy jednak fantasy-sztampę na rzecz magicznego slice of life, co w pewien sposób przypomina emitowane w sezonie wiosennym 2021 roku Slime 300 - też jest raczej miło i kameralnie, a protagonista to wybitny koksu, który stara się nie obnosić z posiadaną mocą, tylko pomaga lokalnej społeczności jakby był zupełnie przeciętnym obywatelem. A kiedy do głównego bohatera dołącza jeszcze jego dawna towarzyszka Rit, która również postanawia żyć pod przykrywką i cieszyć się codziennością normalsów, robi się z tego taki cieplutki romans, że mogłabym tego oglądać jeszcze kolejnych dziesięć sezonów. W czasach, gdy Rit była waleczną księżniczką jednego z napadanych przez demony królestw, natomiast Red jako Gideon stanowił część Drużyny Bohatera, oboje zachowywali się zgoła inaczej, jakby musieli odgrywać przypisane im odgórnie role - ona była znacznie bardziej tsundere i mniej kompetentna niż by chciała, a on robił za samozwańczego, a przy tym bardzo kompetentnego lidera. Kiedy jednak zamieszkali ze sobą w tym zapomnianym przez bogów i ludzi miasteczku, wreszcie na ich twarzach zagościły szczere uśmiechy, a dodatkowo zaczęli otwarcie okazywać sobie nawzajem swoje zainteresowanie. Nasa i Tsukasa Yuzaki dają kciuka w górę. Dodatkowo wspaniale łamie to stereotyp, według którego potężnym bohaterom przeznaczone jest li i wyłącznie dokonywanie wielkich czynów. A guzik! O ile tylko nie będzie to absolutnie konieczne, każdy może spełniać się tam, gdzie tylko chce, choćby miała być to średnio prosperująca apteka sprzedająca tabletki na wzmocnienie odporności, saszetki zapachowe czy ogrzewacze do rąk. Co prawda w tle dzieją się jeszcze inne fabularne ceregiele (w tym nie można zapominać zwłaszcza o Ruti i reszcie bohaterskiej drużyny), ale w mojej opinii są one mniej angażujące, a na pewno działają znacznie gorzej niż relacja głównej dwójki. Pomijając jednak samą końcówkę, która za mocno starała się być przygodówką pełną gębą - przez co z tej pełnej gęby trochę się ulało - ogromnie propsuję takie przyjemne średniaki z dobrze zrobionymi wątkami romansowymi.

6/10 - dałabym serii nawet siódemkę, ale grafika bywa momentami ledwo w porządku, a intryga z końcówki sezonu okazała się trochę zbyt głupia, żebym się w nią na serio wczuła.

Shiroi Suna no Aquatope

Halo? Policja? Chciałam zgłosić molestowanie seksualne ze strony pingwinów!

Kukuru Misakino żyjąca na Okinawie ma bzika na punkcie wszystkiego, co związane z morskim życiem - nic więc dziwnego, że pracuje dorywczo w oceanarium swojego dziadka. Problem w tym, że placówka radzi sobie coraz gorzej i zamiast turystów, odwiedzają ją praktycznie sami okoliczni mieszkańcy, przez co wiadomo już, że wraz z końcem wakacji miejsce zostanie zamknięte. Kukuru ciężko się z tym pogodzić, dlatego modli się do lokalnych bóstw o pomoc. Równolegle poznajemy Fuukę Miyazawę, młodą dziewczynę mieszkającą samotnie w Tokio, która aspiruje do bycia idolką. Na skutek przemian w agencji i wyraźnego stawiania na młodsze, bardziej energiczne talenty, Fuuka decyduje się wycofać z grupy i wrócić na tarczy do domu rodzinnego... a przynajmniej planuje tak zrobić, bo kiedy dziewczyna ma już kupić bilet lotniczy, pod wpływem impulsu kompletnie zmienia kurs swojej ucieczki i leci na pałę aż na Okinawę. Tam, błąkając się bez ładu i składu, Fuuka najpierw natrafia na wróżkę, która radzi jej, aby "kierowała się Strzelcem, a coś pojawi się w okolicach zachodu słońca", a po nocce spędzonej pod chmurką niemal mdleje prosto w ramiona kobiety, która okazuje się pracować w punkcie turystycznym. Ta nie tylko ratuje bohaterkę butelką zimnej wody, ale wręcza jej też plik ulotek z ciekawymi miejscami do zwiedzenia. Szczególnie jedna z nich przykuwa uwagę Fuuki - a jest nią nie co innego jak broszurka opowiadająca o pobliskim oceanarium.

Żeby być precyzyjnym, Shiroi Suna no Aquatope składa się z dwóch dość wyraźnie oddzielonych od siebie arców - pierwszy opowiada o zmaganiach ekipy bohaterów, którzy starają się ochronić oceanarium Gama Gama przed plajtą, a drugi dzieje się po timeskipie, kiedy to, spoiler alert, bohaterowie zaczynają pracę w nowej, bardziej wypasionej placówce. I jak pierwsza połowa anime naprawdę przypadła mi do gustu mimo dość oczywistych dram do odhaczenia, tak jestem nieziemsko wkurzona na praktycznie wszystko, co wydarzyło się w drugiej połowie. Co to miało być za planowanie kariery młodej dziewczynie przez starych dziadów knujących za jej plecami? I kto w ogóle wpadł na pomysł, aby zatrudniać osobę bez jakichkolwiek studiów czy choćby weekendowego kursu Excela do działu marketingu zarąbiście wielkiego oceanarium, nie robiąc jej na starcie żadnych szkoleń, tylko od razu zwalając na nią przygotowywanie samodzielnych projektów mających podnieść prestiż placówki? Co to, za przeproszeniem, bullshit przygotowany czysto dla celów fabularnych! Ja wiem, że w Japonii funkcjonuje inny stan umysłu jeśli chodzi o pracę w korpo, niemniej gdyby ktoś nawet zdecydował się zatrudnić równie nieogarniętego pracownika, to jestem przekonana, że po tygodniu uzyskiwania niesatysfakcjonujących wyników zwolniłby go bez mrugnięcia okiem, a nie trzymał jako maskotkę do wyładowywania pretensji pod pretekstem "dojrzewania do lepszego stanowiska". Zresztą, nie każdy ma parcie na to, aby od razu mieć chrapkę na fotel dyrektora. Sama pracuję na dość podstawowym stanowisku i nie tylko jest mi na nim cudownie, ale nie wyobrażam sobie, co firma miałaby zyskać, gdybym została kierownikiem i musiała zarządzać ludźmi, skoro lepiej sobie radzę z indywidualnymi zadaniami. Tak, drodzy Japończycy. Nie każdy nadaje się do wszystkiego magiczną mocą zapierdolu. Są osoby, którym nie przeszkadza praca jako szeregowy robol kochający robić to, co robi, nie wspominając już o tym, że większym problemem jest w takiej sytuacji mobbing uprawiany przez jakiegoś sfrustrowanego życiem zastępcę dyrektora. I nie, wciskanie literalnie dwóch minut retrospekcji, by pokazać, że "ojojojoj, jaki ten zastępca dyrektora jest w głębi serduszka dobrym człowiekiem i to nie jego wina, że miał takie traumatyczne wspomnienia z poprzedniej pracy", to nie jest dobre scenopisarstwo, a wyjątkowo perfidna próba wzbudzenia w widzach nagłej litości. Gdyby nie to, byłaby to naprawdę doskonała bajka obyczajowa, w których P.A.Works praktycznie się specjalizuje. A tak to wyszła naprawdę ładna bajka... na którą nóż się w kieszeni otwiera.

7/10 - pod kątem fabuły pierwszą połowę oceniam na porządne 8/10, natomiast drugą na 5/10 i dorzucam rekomendację, aby wykorzystać ten materiał do sparodiowania korpo w kolejnym sezonie Aggretsuko.

Takt Op. Destiny

No i na co komu sprzęt do trójwymiarowych manewrów, jak wystarczy mieć waifu z krzepą w łapach

Dawno, dawno temu (no, może po prostu jakiś czas temu) na ziemię spadł deszcz nieznanych, ślicznych kryształków, które wzbudziły zainteresowanie naukowców z całego świata. Niestety wiele lat później, przy podobnej nocy "spadających gwiazd", z nieba zleciały czarne kamienie - te już nie były tak fajne jak poprzednie, ponieważ dały życie dziwnym potworom nazywanym jako D2. Monstra te nienawidzą muzyki i atakują tym zacieklej, im piękniejsze dźwięki słyszą, dlatego też wszelkie melodie, piosenki i inne takie zostały niemal zupełnie wymazane. Niemal, bo są pewni ludzie, którzy są w stanie oprzeć się sile D2 i walczyć z nimi jak równi z równymi. Są to kobiety i nazywa się je Muzykantkami, a partnerują im Dyrygenci, użyczający swoich sił i zdolności taktycznych, by Muzykantki mogły tym efektywniej prać wrogów po brzydkich pyskach. Takim duetem są Cosette i Takt, kompletnie niedobrana para młodych sojuszników, z których ona stawia na szybką, intensywną walkę, by jak najszybciej pozbyć się wszystkich D2 z powierzchni ziemi, za to on robi wszystko po to, żeby móc swobodnie grać i żeby muzyka znów mogła na stałe zagościć w życiach ludzi (a przynajmniej w jego własnym). Jednocześnie przewodzi im niejaka Anna, która próbuje przetransportować Cosette i Takta do Nowego Jorku, aby tam - w organizacji nazywanej Symfoniką - podreperowali Cosette... cokolwiek miałoby to znaczyć.

Pamiętacie taką bajkę jak Beatless? Tę, w której główny bohater zawiązał kontrakt z pewną niezwykle piękną, silną, a zarazem zachowującą się jak zdechła ryba dziewczynką, by ta z pomocą gigantycznej broni zamieniającej się to w pukawkę, to w ostrze walczyła w obronie sprawiedliwości (a przy okazji również protaga)? Ja też z ledwością. A jednak mając już doświadczenie w tego typu produkcjach potrafię stwierdzić, że nie wszystko złoto, co się świeci... albo ma wykokszony pod kątem animacji pierwszy odcinek. Lampka ostrzegawcza powinna zapalić się każdemu w momencie, gdy na ekranie pojawiają się całą chmarą bezimienne, bezrozumne stwory, które napieprzają się z fikuśnie ubranymi waifu. Oczywiście nie mam nic przeciwko, żeby oglądać takie serie w ramach rozrywki, ale wiązanie z nimi jakichś wielkich nadziei rzadko kiedy kończy się pozytywnie. Na plus mogę zaliczyć bajce to, że dobre postacie mają tu zaskakująco porządne wątki osobiste - może nie jakoś strasznie wybitne czy innowacyjne, ale potrafiły wywołać feelsy we właściwych momentach - choć z drugiej strony jak się popatrzy na tę całą główną chryję z generycznymi potworkami i Symfoniką... oesu, przecież to tak bardzo widać, że to miała być tylko wymówka do robienia nowej mobilnej gierki z walczącymi dziewczynkami! Serio, tak leniwego pisania złodupców to już dawno nie widziałam (no dobra, może nie tak znowu dawno, bo w co drugim shounenie pojawiają się takie kwiatki, ale zawsze mierzi mnie to tak samo mocno). Czy naprawdę ktokolwiek z widzów spodziewał się czegoś dobrego po organizacji, która jojczy na prawo i lewo, jak to oni chronią obywateli i zaprowadzają porządek na świecie, a jednocześnie za dowódców ma panów noszących ciężkie, odpicowane mundury, których projektu pewnie sama Trzecia Rzesza by pozazdrościła? No więc właśnie. Gdyby nie ten wysiłek, który studio Madhouse w połączeniu z MAPPĄ włożyło w warstwę techniczną, to Takt Op. Destiny należałoby umieścić na dokładnie tym samym poziomie co Scarlet Nexus - czyli na półeczce z anime, które powstały tylko i wyłącznie po to, by rozreklamować wchodzącą do sklepów gierkę. Znaczy, w sumie to ciągle tym właśnie jest, ale przynajmniej nie wygląda jak tania kupa robiona z tego, co zostało w budżecie działu marketingu.

7/10 - za świetny opening i naprawdę chwytający za serce drugi odcinek, który w swoim mikrym formacie i tak zdołał przekazać wszystko, co należało wiedzieć o motywacjach głównych bohaterów.

Tsuki to Laika to Nosferatu

W Radzieckiej Rosji to nie życie daje ci cytryny, tylko cytryny dają ci życie!

Po zakończeniu II Wojny Światowej, dwa wiodące supermocarstwa, Związek Radziecki i Stany Zje... to znaczy, Związek Socjalistycznych Republik Zirnitrii oraz Zjednoczone Królestwo Arnacka walczą ze sobą już nie zbrojnie, ale na to, kto pierwszy podbije kosmos. Prym póki co wiedzie Zirnitria, której nie tylko udało się jako pierwszej wystrzelić na orbitę sztucznego satelitę, ale na dodatek jako pierwsi wysłali w odległe przestworza żywe stworzenie w postaci psa imieniem Mały. Aby przypieczętować swoją dominację, zaawansowane już plany przewidują także wystrzelenie pierwszego ludzkiego kosmonauty. Kiedy jednak odwrócimy wzrok od medialnej propagandy, a przysłuchamy się rozmowom toczącym się w Laika44, mieście badań nad kosmosem, okaże się, że za niesamowitym sukcesem misji Małego kryją się liczne przekłamania i przekazy sfabrykowane tylko po to, by zadowolić żądny sukcesów reżim. Przede wszystkim psiak wcale nie krążył po orbicie przez cały tydzień, ale zmarł zaledwie kilka godzin po opuszczeniu atmosfery. Istnieje więc uzasadniona obawa, że i z dwunożnymi kosmonautami stanie się podobna rzecz... o ile Zirnitria faktycznie postanowi wystrzelić ludzi. Tak się bowiem dogodnie składa, że w świecie tym istnieją również wampiry i choć daleko im do opisywanych w popkulturze bytów żywiących się krwią, których słońce spala na popiół, prawdą pozostaje, że są pod pewnymi względami znacznie wytrzymalsze, a przede wszystkim - mogą być traktowani przedmiotowo. Tak oto rozpoczyna się niezwykła historia wampirzycy Iriny oraz kadeta Leva, którzy będą się przygotowywać do jedynej w swoim rodzaju misji podbicia kosmosu.

Gdybym miała do czegoś przyrównać tę serię, to byłby to artystyczny kolaż. Poszczególne elementy zupełnie do siebie nie przystają i wyglądają na wyciągnięte z kompletnie różnych parafii, a po złożeniu powstaje z tego potworek Frankensteina, który, o ironio, nawet się rusza. Animacja pod batutą Akitoshiego Yokoyamy wygląda tak, jakby bardzo chciała być robiona w Shafcie, ale niedostatki prestiżu studia Arvo Animation pozwoliły co najwyżej udawać biednego kuzyna od strony tego mało pracowitego wujka. Jeśli znów chodzi o fabułę, to jestem cokolwiek skonfundowana - trochę podobnie jak miało to miejsce przy Blue Period czy Sankaku Mado no Sotogawa wa Yoru. Koncept osadzony w czasach Zimnej Wojny wydaje się naprawdę niczego sobie, a poza tym czuję spory szacunek do autora oryginalnej light novelki za oddanie całej tej otoczki wyścigu kosmicznych zbrojeń oraz radzieckiego reżimu pod tytułem "no oczywiście, że u nas zawsze wszystko się udaje!". Jak na różne anime, które osadzano już w pseudo-realiach jakiegoś europejskiego kraju, Tsuki to Laika robi to ze sporą dbałością o research... o ile tylko wyrzuci się przez okno absolutnie wszystkie kobiece postacie, które są jak żywcem wyciągnięte ze współczesnych waifu-generatorów (naprawdę? ktoś tu wepchnął dziewczynkę z różowymi włosami w roli naukowca?). Jednocześnie mamy tu takie kwiatki jak odcinek 9., w którym naczelna bicza serii po uratowaniu skóry nagle zmienia swoje nastawienie do całego świata i zaczyna pierdzieć na tęczowo. To samo zresztą dzieje się w odcinku 11., tylko z innym konkurentem głównego bohatera w wyścigu o zostanie pierwszym człowiekiem w kosmosie. Okej, świat przedstawiony światem przedstawionym, ale osobiste wątki postaci to jest, kurna, dramat kpiną pisany. Nie wiem, jak też skomentować opening. Myślałam, że czasy świetności Ali Project skończyły się w okolicach Rozen Maiden, no, może ewentualnie Anothera, jak by się bardzo uprzeć. Ale że ktoś przy zdrowych zmysłach zaakceptował, nie, nawet gorzej - poprosił o ten gotycki pop do anime o ruskich kosmonauta... o szlag. Właśnie zobaczyłam, że Ali Project będzie też odpowiadać za opening do animowanego Requiem Króla Róż. Czyli wszyscy zginiemy. Nie powiem, że ta seria nie powinna powstać, za to na pewno powinna dostać więcej miłości jak na to, co można zobaczyć w finalnym produkcie.

6/10 - naśmiewanie się i obnażanie zachowania władzy w Ro... znaczy, w Zirnitrii wypadło tu naprawdę niczego sobie (może to nie poziom Czernobyla od HBO, ale zawsze coś), a byłoby jeszcze lepiej, gdyby zapomniano o wszystkich bohaterach poniżej 30.

Yakunara Mug Cup mo: Niban Gama

Może doczekamy się też serii o słodkich dziewczynkach robiących słodkie klipy Tik-Toka?

Niedługo po tym, jak Himeno stworzyła na konkurs ceramiki Mino wyjątkowo nowatorską poduszkę (która, nomen omen, okazała się klapą na kilku poziomach, bo ani nie zachwyciła jury na tyle, by przyznano jej choćby wyróżnienie, ani nawet nie przetrwała pierwszego użycia, kiedy to papa Himeno złożył na niej swoje obolałe kolana i zgniótł dzieło w drobny mak), dziewczynie brakuje pomysłów na stworzenie kolejnego przedmiotu. Wygląda jednak na to, że powód do ruszenia mózgownicą sam się znajdzie, ponieważ do Klubu Ceramiki w odwiedziny wpada dawna znajoma Touko - Matsuse - która obecnie żyje w sąsiedniej prefekturze Aichi. Najpierw Matsuse gratuluje zwycięstwa Touko w minionym konkursie, po czym oznajmia karcąco, że przygotowany przez nią półmisek i tak nie był wystarczająco dobry, aby na tę nagrodę zasłużyć. Dlatego właśnie wychodzi z propozycją, aby w listopadzie, kiedy to miałaby się odbyć wystawa organizowana przez dziadka Touko (a zarazem szanowanego znawcę ceramiki), dziewczęta zgłosiły się na nią z nowymi eksponatami, a jednocześnie zmierzyły się w bezpośrednim starciu, która z nich jest faktycznie lepsza w swoim fachu. Niby nikt niczego ostatecznie nie obiecuje, niemniej jest to aż nazbyt dobra okazja, aby znów zmotywować się do działania i spróbować sięgnąć do poziomu, z którego niegdyś słynęła mama Himeno.

Kiedy natychmiast po zakończeniu pierwszego sezonu ogłoszono kontynuację Kubeczków, wiele fanów serii było tym faktem mimowolnie zaskoczonych, a mnie samej wydawało się, że będzie ona robiona trochę na siłę, tym bardziej że przecież udało się opowiedzieć naprawdę spójną, wartościową historię. Na szczęście lubię się mylić na swoją korzyść. Drugi sezon Kubeczków, choć niepozbawiony wad czy bardziej randomowych odcinków, wciąż ma na siebie naprawdę dobry pomysł. Sprawiał wrażenie mniej nastawionego na odkrywanie tajników garncarstwa, a bardziej na to, jak prace dziewcząt są odbierane przez ich najbliższe otoczenie oraz przez nie same. Świetne jest to, że nie zrobiono z Himeno kopii swojej genialnej matki (bo przecież to nie adaptacja serii z Shounen Jumpa). Bohaterka popełnia masę błędów, często brakuje jej motywacji lub głowi się nad konceptem całymi tygodniami i nie dorównuje swoim koleżankom z klubu jeśli chodzi o jakość swoich wyrobów. Niemniej raz, że jest to całkowicie naturalne zachowanie, bo przed liceum Himeno nie miała z garncarstwem żadnej styczności, a dwa - nie ma absolutnie nic złego w pasjonowaniu się czymś w swoim własnym tempie. W uzupełnieniu do rozwoju Himeno śledzimy też interesujący wątek Touko, która przez wiele lat starała się podświadomie zaimponować dziadkowi, chociaż ten jest wobec niej bardzo wymagający. W pewnym momencie dziewczyna zderza się ze ścianą, bo nie tylko nie widzi efektu swoich działań, ale też coraz bardziej skupia się na presji otoczenia i chęci przypodobania się swojemu dziadkowi zamiast radości z wyrażania samej siebie (symbolika niebieskiej i czerwonej emalii). Przy okazji seria zdobywa się na subtelną krytykę postawy dziadka, który z jednej strony jest surowy i ukrywa swoją obecność na rozmaitych eventach, ponieważ widzi w Touko ogromny garncarski potencjał, a z drugiej boi się (na spółkę z jej rodzicami), by ta pasja za mocno ją nie pochłonęła. Na szczęście w porę dochodzi on do wniosku, że rujnowanie codziennego szczęścia rodziny niekoniecznie jest tego warte, a poza tym nie należy zwlekać ze szczerą rozmową, zwłaszcza gdy jedna ze stron nie jest już wcale taka młoda i nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro. Jeśli dodamy do tego wszystkiego jeszcze bardzo schludną animację, która miewa swoje drobne wybitne momenty, to naprawdę trudno się dziwić popularności "gatunku" animu, w których urocze dziewczynki robią urocze, bardzo życiowe rzeczy.

7/10 - cieszę się niezmiernie, że serie iyashikei z roku na rok dysponują coraz mocniejszą reprezentacją. Nie wszystkie muszą od razu wyglądać jak produkcje robione dla National Geographic, ale miło, że zawsze mają coś mądrego do przekazania.

Yuuki Yuuna wa Yuusha de Aru: Dai Mankai no Shou

Jak do tego doszło - nie wiem~

Dziewczęta należące do Klubu Bohatera w Gimnazjum Sanshuu wreszcie mogą przejść na zasłużoną emeryturę po morderczej walce z zagrażającymi ludzkości Vertexami. Dzięki poświęceniu wspomnień Yuuny (co na szczęście również nie jest permanentne), każda z nich odzyskuje pełną kontrolę nad swoim ciałem, w tym nad utraconymi we wcześniejszych potyczkach zmysłami i organami. Od teraz cała szóstka - łącznie z Sonoko Nogi, która od lat była przykuta do łóżka ze względu na nadmierne używanie mocy Mankai - poza normalnymi klubowymi aktywnościami w stylu odnajdywania zagubionych kotków czy organizowania przedstawień dla dzieci może dowolnie spędzać wolny czas. Bawią się więc na karaoke, jeżdżą na kempingi, rozgrywają partyjki airsofta czy po prostu odwiedzają plażę o zachodzie słońca, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia z wypadu. Oczywiście gdzieś tam z tyłu głowy niektórym dziewczętom krążą myśli, że to wszystko brzmi trochę zbyt pięknie, żeby było prawdziwe, a chociaż od ostatniej bitwy minęło już całe sześć miesięcy, wciąż nie mogą pogodzić się z pewnymi bolesnymi stratami. Jak się okazuje, coś faktycznie jest na rzeczy, ponieważ pewnego deszczowego wieczoru przed posiadłością Tougou pojawiają się najmniej oczekiwani goście w postaci klęczącego oddziału Taishy - organizacji/sekty odpowiadającej za wysyłanie nastolatek do walki z międzywymiarowym wrogiem...

Nic dziwnego, że ludziom coś mocno nie banglało, gdy ogłoszono kontynuację Yuuki Yuuny, chociaż drugi sezon zakończył się w chyba najbardziej ostateczny sposób, jaki się już tylko dało - bo to wcale nie jest trzeci sezon, a pokraczny zbiór czegoś, co na siłę lepi wszystkie fabularne niedopowiedzenia, które pojawiły się na przestrzeni serii. Dzięki temu wytłumaczono nam jak chłop krowie na rowie, skąd Karin wzięła swoje bohaterskie moce, jak wyglądały kulisy poświęcenia Tougou oraz co właściwie stało się przed trzystoma laty, czyli na początku całego tego burdelu z Vertexami. We właściwym momencie wszystkie te fragmenty fabuły robiłyby świetną robotę, a widz, który początkowo posądzał się o przypadkowe pominięcie jakiegoś odcinka, zrozumiałby, skąd np. na samym końcu drugiego sezonu wzięły się te wszystkie magiczne dziewcz... a, zaraz, pardon. Tu się mówi na nie "bohaterki". Ale czemu to istnieje jako zupełnie samodzielny twór? I komu to było do szczęścia potrzebne? Tym trzem fanom na krzyż, którzy znów chcieli zobaczyć ruszającą się Yuunę i ekipę? Poza tym z sezonu na sezon seria robi samej sobie coraz większą krzywdę tym odwracaniem wszelkich nieszczęść, a zamiast godnego następcy Madoki został co najwyżej pudrowy róż wykorzystany do pokolorowania głównych bohaterek obu franczyz. Jeśli moim magicznym dziewczynkom dzieje się kuku, to niech pozostaną do końca niepełnosprawne, a nie... leczą się ze wszystkich obrażeń w dwie minuty po tym, jak wygłosiły pożegnalną mowę. Nawet jeśli chodzi o animację to mogę tylko fukać ze złością, bo sceny walk wyglądały tu paskudnie. Posiłkowanie się grafiką komputerową to jedna sprawa, na którą można przymknąć oko, ale fakt, że wszystkie bohaterki były ubrane w identyczne białe kombinezony, a ich włosy ze względu na przejście do magicznego wymiaru zmieniały kolor niczym w JoJo pod byle pretekstem - na skali od zera do stu czytelność akcji plasowała się na minusowym poziomie. Uch. Przepraszam, ulało mi się. Osobiście bardzo polecam pierwszy sezon Yuuki Yuuny oraz prequel Washio Sumi no Shou jako jedne z lepszych post-Madokowych mahou shoujo, jakie pojawiły się na rynku (choć nie była to nie wiadomo jak trudna sztuka), natomiast to, co dzieje się potem, zdecydowanie nie było warte wysiłku szukania sensownych subów.

5/10 - gdybym wiedziała, że tak to będzie wyglądało, to albo poczekałabym z nadrabianiem drugiego sezonu i obejrzała odcinki w odpowiedniej kolejności... albo po prostu raz a dobrze rzuciła tę franczyzę w cholerę.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Czego nie dotknie się Naoko Yamada, to zamienia to w złoto - i to nawet wtedy, gdy współpracuje z tak awangardowym studiem jak Science SARU. Heike Monogatari zachwyca w każdym aspekcie i chociaż najwięcej jest w nim przepięknych, pełnych symbolizmu widoczków, to rzadkie sceny walki też potrafią wywołać konkretny opad szczęki.

Najlepsza muzyka 
Z jednej strony ważnym elementem fabuły Heike Monogatari jest brzdąkanie na biwie i wyśpiewywanie fragmentów oryginalnego eposu, które niespecjalnie przypadło mi do gustu, a z drugiej mamy niezwykle intrygującą ścieżkę dźwiękową łączącą w sobie klasyczną muzykę instrumentalną ze współczesnymi beatami. I to działa!

Najlepszy opening
 
I znowu doświadczyliśmy klęski urodzaju niczym z początku tego roku. Serce me jest rozdarte między openingiem z Senpai ga Uzai Kouhai no Hanashi, gdzie po mistrzowsku wykorzystano akcenty muzyczne i połączono go z klipem ala "robimy zabawną wideoprezentację naszych pracowników", a Komi-san wa, Comyushou desu., gdzie zrobiono praktycznie Horimiyę 2.0, tylko o wiele mniej depresyjnie.

Najlepszy ending 
Przy endingach też nie miałam zbyt łatwego zadania i choć bardzo podobają mi się piosenka, która LiSA przygotowała do Kimetsu no Yaiba: Mugen Ressha-hen, całościowo najlepiej wypada chyba ending do Komi-san wa, Comyushou desu. "Hikare Inochi" to naprawdę ładny, pozytywny kawałek, a studio wpadło na całkiem niegłupi pomysł z tym przedstawieniem przebitek z czasów gimnazjalnych w kontraście do obecnej - już nieco śmielszej i uczestniczącej w klasowym życiu - Komi.

Najlepsza postać

Na tę chwilę ciężko chyba pobić Rudeusa z Mushoku Tensei, bo chłopak zgromadził w ciągu dwóch courów naprawdę niesamowity bagaż doświadczeń. Właściwie jego poczynania są tym ciekawsze do obserwowania, bo nie za wszystkie cechy charakteru da się go lubić. Jest zboczony, momentami zachowuje się zbyt teatralnie, za dużo kłapie dziobem... niemniej umie też wyciągać wnioski z popełnionych błędów, a serce ma po właściwej stronie.

Moje OTP
Shin no Nakama cierpi na ogrom problemów i drętwą w opór fabułę, ale związek Reda i Rit to prawdziwa perła skryta w kupce obornika. Oboje zachowują się jak normalni, dorośli ludzie, którzy potrafią i chcą okazywać sobie nawzajem uczucia. Ba, nie peszy ich nawet intymny kontakt (wspólna kąpiel, scena łóżkowa), a jakiekolwiek przygody nie wyskakiwałyby im przed nosami, koniec końców marzą tylko o tym, żeby wrócić do przytulnego domu na uboczu i razem położyć się spać. Cudo!

Największe feelsy
Niech pierwszy rzuci loli ten, kto nie poczuł się chociaż nieswojo na 17. odcinku (czy 6. odcinku drugiego couru) Mushoku Tensei: Isekai Ittara Honki Dasu Part 2, kiedy doszło do pierwszego ważnego spotkania między zaginionymi członkami rodziny Greyrat. A to tylko jeden z wielu dobrych momentów, przez które seria zdobyła takie uznanie.

Największe wtf?!
 
Wydawałoby się, że jesteśmy już o dwie dekady za starzy na tego typu slapstickowe komedie, a tu znikąd pojawia się Kyuuketsuki Sugu Shinu, przybija piątkę Vlad Love, puszcza oczko Tsuki to Laika to Nosferatu i jedzie na pancerniku w stronę zachodzącego... eee... księżyca. Następnym razem poproszę mniej darcia ryjów, a więcej przemyślanego humoru sytuacyjnego.

Moje guilty pleasure
Sakugan. Bardzo guilty, choć za cholerę nie pleasure. Jedyną dziką satysfakcję, jaką odczułam, to udowodnienie przed samą sobą, że zdołałam wyczuć paździerz już po obejrzeniu trailerów, podczas gdy pierwszy odcinek zaowocował wieloma hurraoptymistycznymi opiniami. Ale ponieważ zrezygnowałam z opisywania pierwszych wrażeń, dlatego mogę tylko zgrywać ważniaka i nikomu nie udowodnię, że czułam w kościach nadciągającą porażkę.

Największy zawód
 
Że 86 Part 2 nie skończy się w tym roku. Nie dość, że to gwarantowana utrata zainteresowania finałem, bo na te dwa odcinki trzeba czekać aż trzy miesiące (a po drodze znów zacznie się szał na np. Tytangi), to na dodatek natychmiast uruchamiają mi się w głowie przebitki z Wietnamu... znaczy, wspomnienia z oglądania Wonder Egg Priority i mozolnego czekania na zakończenie, które ostatecznie gucio dało. Łagodnie rzecz ujmując.
 
Najlepsza kontynuacja 
Jako że 86 samo się wyeliminowało w kluczowym momencie, nie mam nawet najmniejszych wątpliwości przy wskazaniu Mushoku Tensei: Isekai Ittara Honki Dasu Part 2 jako najlepszej kontynuacji tej jesieni. Jestem pod ogromnym wrażeniem nie tylko wysokiej jakości animacji, ale w ogóle pracy, jaką studio Bind wkłada w tę produkcję, traktując rozległy materiał źródłowy z należytymi honorami (i rozsądnymi nożycami cenzury).

Najlepsza nowa seria
Nie mam problemu, żeby doceniać bajki, przy których po prostu świetnie się bawię, ale od czasu do czasu warto się też odchamić przy czymś, co pretenduje do miana bardziej ambitnego dzieła. I tym czymś zdecydowanie jest Heike Monogatari. Ech, gdyby nasz Pan Tadeusz wyglądał równie kozacko, to może lekcje z polskiego byłyby do przeżycia...

Prześlij komentarz

8 Komentarze

  1. Ahoj! Jak Ci minął kwartał, tak poza tym co napisałaś? :D

    Aggretsuko – tego wątku – tfu – romantycznego mam dość już od dawna i naprawdę drażni mnie, że całe otoczenie Retsuko chce jednak doprowadzić do zejścia się tej nieszczęsnej pary. Co innego, gdyby – powiedzmy – było pięć lat (…) ciągłych podchodów bez konkretów, ale w momencie, gdy Retsuko tyle razy mówiła wprost "nie", takie forsowanie jest niesmaczne. Chwała Manace, jedyna odstaje i mówi jak jest. I Tsunodzie za jej prezentację wrzucenia Haidy do folderu przegrywów, a folderu do kosza.
    Anyway. Zgodzę się, część biurowa wyszła super i cieszę się, że wróciliśmy do tego środowiska. Mam tylko wrażenie, że część finalnego efektu zmarnowano tym resetem na końcu. Wiesz, że wrócił stary dyrektor, wrócił Ton, wróciła Kabae. Nie mam nic do Kabae, żeby nie było, ale to takie rozwiązanie w stylu fanfikowego "a potem wszyscy wrócili do życia i udawali, że nic się nie stało". Nic to. Przynajmniej więcej czasu antenowego dostał Komiya, który zdecydowanie nie jest pozytywną postacią, ale jakoś mnie bawi i ubolewałam nad jego brakiem w sezonie trzecim.
    No i… serio? Laser z ust?

    Akwarium – ale z tym nożem to uważaj, to karalne! Ja mam z kolei ciut inne odczucia. To znaczy tak, zgodzę się ogólnie, że pierwszy cour był lepszy niż drugi, ale z drugiej strony, oglądając pierwszy miałam wrażenie, że seria chce coś pokazać… tylko nie do końca wie co i jak? I w efekcie zrobił się trochę plan ratowania oceanarium tygodnia. Efektem tego było to, że drugi cour zaczynałam z poczuciem, że zupełnie nie wiem, dokąd seria chce ostatecznie dojść. No, wyszło jak wyszło. Nie było źle, ale też nie jest to coś co będę rzewnie wspominać po latach.

    Deep Insanity: The Lost Child & Scarlet Nexus – dam oba razem, bo oba zasługują na taki sam komentarz i są do tego stopnia podobne, że momentami mi się zlewały. Od SN chciałam jedynie efektywnych walk z użyciem tych ich supermocy – wiesz, coś jak w Toaru, nawet, niech się nawalają z tymi swoimi monstrami. Od DI chciałam za to czegoś ciężkiego, psychologicznego (a nie też nawalania się z potworkami), zwłaszcza że opis fabuły wspominał coś o jakimś syndromie wywołującym szaleństwo i zapadaniu w sen, z którego się nie budzisz.
    Nie pykło z ani jednym, ani drugim, bo SN poszło w jakieś spiski, zdrady, knucia (i najbardziej efektywny wydawał mi się bawiący się swoją niewidzialnością Kagerou), a DI radośnie ruszyło właśnie w nawalanie się z potworkami całą wesołą brygadą. A, i oczywiście, że tu i tu potwory były w CGI.
    Koniec końców z Deep Insanity nie zapadła mi w pamięć dosłownie żadna postać. W Scarlet Nexus przynajmniej był Fubuki, który wyglądał, jakby Rycerz Wodnika Degel znudził się czekaniem aż jego anime dostanie trzeci sezon (Nie dostanie.) i poszedł na boku dorobić na książki. Nie dość że wygląd, to nawet kriokineza się zgadza. No powiedz mi, że nie. https://imgur.com/a/LSlK9DV
    To wprawdzie nie poziom Toudou (YowaPeda) i Yoichiego (Muhyo to Roji), bo ci to już naprawdę bliźniacy łącznie z aktorem głosowym, ale i tak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kimetsu no Yaiba: Pociąg – niby powtórzenie z kinówki, no ale już, obejrzałam na nowo. Wszyscy płakali, kiedy umierał Hairo-znaczy, no. Tego. Wiesz. >< Uwaga, odkrywczy komentarz roku: zgadzam się, że CGI było brzydkie, reszta wyglądała lepiej.
      Podpiszę się też pod komentarzem odnośnie rozplanowania wątków, tego 2/3 i 1/3, i choć zdaję sobie sprawę z tego, że to prawdopodobnie wina mangi, nie adaptacji, to niemniej. Zarówno w filmie jak i teraz miałam wrażenie, że wątek 1 zajął nieproporcjonalnie dużo więcej czasu niż wątek 2, przez co ta walka była jak dla mnie trochę na doczepkę. Bez właściwego tąpnięcia. Ot. Bo akurat się zmieści, to dodamy. Z drugiej strony, sztucznie ją wydłużać też bez sensu, tak źle i tak niedobrze. Nie wiem, co do końca nie zagrało i jak by to poprawić (może przez małą zmianę, że podejrzewali o te zniknięcia Akazę, a demon-pociąg jako prawdziwy winowajca napatoczył się dodatkowo? I potem przeszli do właściwego celu?), ale mogło być lepiej, niż było. Tak nie wywarło na mnie aż takiego wrażenia, jakie by mogło.

      Ousama Ranking mówisz że nie nadrobiłaś, ale pokrótce – warto? Bo widziałam dobre opinie, ale stwierdziłam, że wstrzymam się aż zobaczę co Ty powiesz.

      Platinum End dalej wychodzi, więc powiem póki co tylko: Revel best angel, don’t try to change my mind. (Ale swoje zdanie można mieć, wiadomo.)

      Tesla Note – eh. Zanim skończył się pierwszy odcinek, dowiedziałam się, że Tesla urodził się w Jugosławii. Niby rozwiązuje to konflikt Serb-a-nie-bo-Chorwat, ale jakoś jednak chce się rzucić w kogoś książką od historii. W ogóle.
      > zrób serię TESLA Note
      > otwórz ją cytatem Edisona
      Dobra, nie, od początku. Lubię Teslę. Jak w opisie zobaczyłam, że będą szukali spuścizny po Tesli, to wciągnęłam na listę i dalej się nad tym nie zastanawiałam… aż nadszedł pierwszy odcinek i no. Cała ta seria jest zrobiona po prostu kiepsko. Modele CGI są bardzo toporne (a pomysł, żeby też w CGI zrobić karykaturalne mangowe wykrzywienia – o zgrozo!), postacie drażnią (choć tęczowa kurtka Kurumy jest rzeczą, którą najdłużej zapamiętam z tej serii) i jak na to, kim to niby nie są, zachowują się strasznie niekompetentnie, sam koncept odłamków i tego co robią nie jest niczym oryginalnym, ale ujdzie, ale samo wykonanie… rany, Dziab, ja nie wiem, co tu się stało. Mam wrażenie, że ktoś wydał 95% budżetu na aktorów głosowych (come on, nawet ja, która się tym niezbyt interesuję, kojarzę niektóre nazwiska z listy! To jednak są znani ludzie!) a potem się zorientował, że ups, trzeba jeszcze zrobić część wizualną. Wyszło co wyszło. Najsmutniejsze, że to mogło być wcale znośnym przeciętniakiem do zobaczenia i zapomnienia, ale nie.
      Najlepszą częścią jest opening, ale i to tylko muzycznie, i nawet nie że coś urywa, po prostu brzmi spoko.
      Nie oglądaj tego.

      Usuń
    2. Z Yuuki Yuuną nawet mnie zaciekawiłaś… aż doszłam do momentu, że to trzeci sezon. Myślałam, że może samobieżne przedstawienie co dzieje się z magicznymi dziewczynkami, kiedy nagle już nie ma czego zwalczać, ale wspomnienia i trauma jakby zostają. (Chyba Veronica Roth coś takiego napisała? Muszę kiedyś w końcu przeczytać.) Ale jak jest to, co mówisz, to postoję…

      Czy rzut loli przysługuje mi, jeśli zwyczajnie nie widziałam tego odcinka Mushoku? xD

      P.S. Tak na doczepkę, bo zeszły sezon, ale koniec końców dałam szansę braciszkowi Uramichiemu z telewizji śniadaniowej dla dzieci… no i dobra, zgodzę się, że po pierwszym odcinku wylądowałam z nastawieniem takim jak Ty w podsumowaniu sezonu, ale z czasem jakoś, nie wiem. Zrobiło się lepiej? Dla mnie przynajmniej, bo wróciłam do Twojego opisu jeszcze raz po zakończeniu seansu i nie wydaje mi się, że powinnam zachęcać Cię do kontynuowania. Nie, biorąc pod uwagę co Tobie konkretnie nie pasowało.
      Ale ja w sumie ostatecznie nie żałuję *wzrusz* koleś od merchu był spoko. Ulubioną sceną było, gdy jedno z dzieci na pytanie "kim chcesz zostać w przyszłości?" radośnie odpowiedziało "chcę być taki jak ty, braciszku Uramichi!", a rzeczony braciszek zaliczył idealną hondową reakcję "thanks, but reconsider!"
      I choć raz obejrzałam odcinek świąteczny (powiedzmy) w grudniu, tyle wygrać.

      P.S.2 Wesołego 2022!

      Usuń
    3. Ahoj, M.W.! Jeśli chodzi tak czysto życiowo to ostatni kwartał roku nigdy nie jest łatwy ^^” Są święta, gonitwa za prezentami, w pracy trzeba spinać sprawozdania i ogólnie na nic nie ma czasu. A pogoda taka, że ciągle spać się chce (tak to jest, jak człowiek uparcie nie pija kawy). A jak u ciebie? :3

      Aggretsuko – no z ust mnie to wyjęłaś. Gdyby to chodziło o każdego innego pobocznego bohatera, to Retsuko miałaby święte prawo natychmiast postawić na Haidzie krechę. W końcu przy Tadano nawet się dwa razy nie zastanawiała, gdy chodziło o to, że nie chce brać ślubu (a przecież to nie było podejście, którego nie mógł z czasem zmienić!), chociaż pod każdym innym względem był to złoty chłopak. Tu to wyszło z tego takie uszczęśliwianie wszystkich dookoła, tylko nie samej Retsuko… I jeszcze to zaognianie sytuacji, gdy Haida dostał awans… przystawianie się Tsunody do dzianego kolegi i ploty roznoszone przez Fenneko… oł maj gad…

      Zgadzam się też z podejściem do finału. Jeszcze Kabae jak Kabae, ona sama odeszła przez naciski przełożonego, chociaż wedle współpracowników ogólnie dobrze wykonywała powierzoną jej robotę (jeśli akurat nie miała problemów z dzieckiem). Ale Ton? Przecież on się nie poprawił mentalnie nawet wtedy, gdy został zatrudniony przez Retsuko do ogarniania finansów jej kanału. A Komiya też mnie zaskoczył tymi pozytywami, które mówił o kolegach z pracy. Widać lizusostwo i prawienie komplementów nie ogranicza się tylko do bezpośrednich szefów, ale jest też czujnym obserwatorem tak ogólnie. No i Anai! Anai to złoty chłopiec, który jako sojusznik to naprawdę potężna broń.

      No laser, laser… dlatego wspomniałam, że z Aggretsuko się robi Mission Impossible XD

      Akwarium – hahahaha, o boziu, kompletnie zapomniałam o tej historii z grożeniem metaforycznym nożem XD Ale myślę, że o pozew ze strony 2D bohatera raczej nie muszę się bać ^^” I oczywiście zdaję sobie sprawę, że twórcy nie zrobili tego drugiego coura dla samej radości rysowania ładnych pingwinków, tylko chcieli pokazać kolejny etap dojrzewania bohaterek i pokazania środowiska pracy jako ekosystemu podobnego do tego morskiego – pełnego zależności i współodpowiedzialności za wspólny dobrobyt. Ale to, że P.A.Works chciało nie znaczy, że czasem nie wychodzą im jakieś Glasslipy. Czy wicedyrektorzy do zaorania.

      Deep Insanity: The Lost Child & Scarlet Nexus – moja wiedza o tych tytułach zamyka się na a) masakrycznie niskiej ocenie Deep Insanity w skali MALa (5.49 to na możliwości użytkowników praktycznie gniot) oraz b) wiernym adaptowaniu przez Scarlet Nexus fabuły gry, co w przeciwieństwie do Takt. Op. Destiny wydaje się zabójstwem dla sprzedaży gry (albo DVD z anime – zależy jak patrzeć). Jeśli zatem szukałaś w Scarlet Nexus ładnego nawalania, koniecznie sprawdź Takta, bo tutaj animacja wytrzymuje do samiutkiego końca. A potworki są rysowane, nie w CGI!

      Ho, ho, ho… *odpala imgura* No przyznaję, że Fubuki faktycznie wygląda kropka w kropkę jak Rycerz Wodnika. Jeszcze go przebrać w złotą zbroję i chociaż tyle byłoby pożytku ze Scarlet Nexusa, że bajka mogłaby udawać spin-off Saint Seiyi. No i wciąż nie trać nadziei. Nie takie serie dostawały po dekadach kontynuację (jak choćby przywoływany w podsumowaniu Hataraku Maou-sama, który stał się przecież memem symbolizującym brak upragnionej kontynuacji – teraz na placu boju zostało chyba tylko No Game No Life i Spice&Wolf).

      Usuń
    4. Kimetsu no Yaiba: THE Pociąg – o, mogłoby zadziałać albo to, co opisałaś, albo wstawienie jakiejś sceny, jak Muzan czy kto inny wyczuwa, że Mniejszy Księżyc z pociągu ma problem. Że w ogóle ktoś zauważył, że w razie czego można na całej tej sytuacji skorzystać i zgarnąć niedobitków dla siebie, ale bez pokazywania samej sylwetki Akazy, żeby jego pojawienie się wciąż było odpowiednio potężne. Możliwe, że coś takiego faktycznie miało miejsce za kulisami, ale bez kontekstu… łe. To już lepszym materiałem na film wydaje się obecny arc z Dzielnicą Czerwonych Latarni – jest jakaś większa historia i jest walka z Większym Księżycem.

      Ousama Ranking – ha! Akurat po wrzuceniu podsumowania zrobiłam sobie sylwestrową fiestę i obok obejrzenia Rodziców chrzestnych z Tokio nadrobiłam Ousama Ranking… M.W.! M.W.! To jest taka cudowna seria! Są momenty, kiedy myślisz sobie „o jakie urocze pastelowe Ghibli”, a potem masz tuzin zwrotów akcji kalibru Ataku Tytanów. Najlepszym elementem serii jest to, że poza Bojjim i mooooże Kage o żadnym bohaterze nie da się powiedzieć, że jest w pełni dobry czy w pełni zły. Każdy, powtarzam, każdy jest mocno niejednoznaczny i ma coś interesującego do zaoferowania. A jeszcze wczoraj wyszedł nowy odcinek drugiego couru z nowym openingiem… który zrobił ten sam gościu od openingów do Jujutsu Kaisen. Jest niesamowity (ale broń Boże nie oglądaj za wcześnie, bo sobie wszystko zaspoilujesz!)

      Platinum Pas… znaczy, End – a zgadzam się, że na te… eeee… pięć odcinków, które na ten moment obejrzałam Revel wydaje się jedynym kompetentnym czymkolwiek (więc na pewno nie będę próbować zmieniać zdania). I ma bardzo sexy skrzydełka wystające z dupci :3

      Tesla Note – ciekawe jest to, co piszesz. Krążą opinie, że to godny następca Ex-Arm, z wiarygodnych źródeł słyszałam też, że to tylko animacja jest do dupy, ale historia to już zupełnie inna para kaloszy. Jeszcze gdybym chciała się z czegoś ponabijać w ramach robienia podsumowań (albo samobiczowania się złym CGI), to nadrobiłabym anime, natomiast jest już na to trochę za późno. Trudno, najwyżej kiedyś sprawdzę mangę, bo z okładki wygląda znacznie lepiej.

      Yuuri Yuuna – tak jak wspomniałam, warto obejrzeć pierwszy sezon i siema nara, tym bardziej że tam nie ma żadnego otwartego zakończenia i można żyć bez jakiejkolwiek kontynuacji czy spin-offa. Ale jeśli nie jesteś naprawdę zapaloną fanką mahou shoujo, to istnieje wiele lepszych bajek, z którymi warto się zaprzyjaźnić w tym momencie. Ot, na przykład z takim Ousama Ranking ;)

      Rzut loli przysługuje każdemu, kto tylko ma na to ochotę. Ale pamiętaj! Tylko taką legalną, minimum 400 lat na karku! XD

      P.S. Jeśli chodzi o Uramichiego, to słyszałam, że pod koniec główny bohater potężnie wygarnia temu głupiemu reżyserowi i znów nastawiło mnie to pozytywnie do serii… ale z dwojga złego, znaczy, z dwojga serii z Kamiyą Hiroshim w roli głównej wolę póki co nadrabiać czwarty sezon Natsume :D Ale nie wykluczam, że ostatecznie obejrzę Uramichiego na przyspieszeniu dla zmniejszenia kupki wstydu leżącej w „on-holdach”. Czasami lubię obejrzeć nawet coś, co mnie nie jara, żeby mieć jakieś porównanie dla kolejnych serii.

      PS2. Spóźnionego Wesołych Świąt/Spóźnionego Nowego Roku/Spóźnionego Radosnego Trzech Króli/A na zapas Wesołego Alleluja ^^” Wybacz za tę standardową obsuwę w kontakcie, ale wzięłam się za odpisywanie dopiero dziś, bo wreszcie skończyłam lwią większość podsumowania roku. Zostały mi już tylko kategorie najlepszego filmu i najlepszej serii, ale nad tym muszę się trochę bardziej pogłowić.

      PS3. Bardzo się ucieszyłam, kiedy zauważyłam moment, w którym oddałaś głos w ankiecie. Takiego wytrawnego konesera anime nie da się pomylić z nikim innym. Dziękuję! :3

      Usuń
    5. U mnie jakoś się kula. Zmieniłam stanowisko w pracy i jestem na etapie rozkminiania co tak właściwie robię i w jaki sposób, także jest… hm, ciekawie.

      O jeżu, zapomniałam, że Glasslip istnieje… A StS ma już tyle spin offów że serio nie potrzebuje jeszcze Scarlet Nexusa :”)

      Ousama Ranking – dobra, biere i widzimy się z tym pod podsumowaniem zimy.

      To uważaj, rzucam wiedźmą z The Gamera. Leciiiiii… (ona nawet nazywa się Lolikiano…)

      P.S. Weź, pamiętam co się dzieje i że jesteś zawalona na przełomie roku. Życzenia przyjęte i radosnego wielkanocnego nawzajem!
      P.S.2 No masz, cóż mnie mogło zdradzić w tej ankiecie?! Jak poznałaś, że to mój głos?! Przecież to same popularne i szeroko uznane serie, których wcale nie oglądało siedem osób na krzyż z czego dwie się nie przyznają a trzecia unika odpowiedzi!

      Usuń
    6. Uuuuu! Znaczy się... awans? Czy nie powinnam pytać, bo w tego typu firmach to nawet nie wiadomo, czy dzieje się dobrze, czy źle?

      No popatrz, a ja nie umiem zapomnieć o istnieniu Glasslipa, a nawet tego nie widziałam XD Ale kiedyś nadrobię. Dla dobra narodu.

      Niah niah niah, nie ma to jak zapach polecenia znakomitej serii o poranku .^.

      To? To jest loli? Przecież ona wygląda jak standardowa płaska nastolatka. Ja ci tu zaraz... (wyciąga Beako z Re:Zero i nie musi nawet rzucać, bo sama potrafi latać)

      PS. Tak naprawdę to zawsze jestem czymś zawalona, czasem na własne życzenie, a czasem na życzenie życia ^^" Miałaś tego doskonały przykład dzisiaj :) (a listę zrobię przez weekend, bo w domeczku u rodziców będę)
      PS2. No nie wiem, nie wiem... wydaje mi się, że to z Twojego IP bije aura prawdziwego konesera tęczowych bishounenów i nietuzinkowego fantasy :*

      Usuń
    7. Zmiana działu na totalnie inny!

      I tak. Bo ja rzucam niekonwencjonalnie. Gamer mówi o niej skróconym imieniem "Mistrzyni Loli" więc będę się trzymać tego, że do rzutu się nadaje. :D

      Usuń