Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o shogi - recenzja mangi Marcowy lew (tom 12)

Recenzję 11. tomu Marcowego lwa rozpoczęłam od biadolenia, jak przeraźliwie długo trzeba było czekać na spłynięcie z Japonii akceptów okładki, a potem na pana kuriera wiozącego pachnące świeżym tuszem paleciaki do wydawnictwa Dango, jednak nie zna cierpliwości ten, kto nie wyglądał premiery tomu 12. Wierzcie lub nie, ale według stopki umieszczonej na końcu woluminu był on pierwotnie zaplanowany na... kwiecień 2021. Niestety, walka o nieustannie brakujący papier przybiera coraz straszniejsze oblicza i jeśli nie objawia się ona w podwyżkach cen, to bolączką są terminy realizacji druku, które nawet najbardziej wytrwałe, chowające się po piwnicach wampiry wpędziłyby w niemałe zakłopotanie. Ot, taki mamy klimat...  Zostawmy jednak dramaty szarego życia z Kraju Kwitnącego Grzyba na Ścianie na rzecz dramatów z Kraju Kwitnącej Wiśni przedstawionych na łamach wyżej wspomnianego, szacownego komiksu. Niezależnie bowiem od częstotliwości wydawania tomików, Marcowy lew wciąż zasługuje na uwagę zarówno fanów sportówek (w myśl zasady, że na bezsportówkowiu i shogi sportówka), jak i koneserów dobrych obyczajówek, które pełne są dorosłych bohaterów zmagających się z przeciwnościami losu.


Tytuł: Marcowy lew
Tytuł oryginalny: 3-gatsu no Lion
Autor: Chica Umino
Ilość tomów: 16+
Gatunek: dramat, okruchy życia, komedia
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)

Walka w turnieju Kiryu wchodzi w decydującą fazę - w ścisłym finale mierzą się ze sobą obrońca tytułu (a prywatnie furiacki żigolo grający na dwa fronty), czyli Raido Fujimoto, oraz ostoja spokoju w postaci Kenjiego Dobashiego, 9 dan. Powiedzieć, że obaj panowie są jak ogień i woda - właśnie w tej kolejności - to jak nic nie powiedzieć, a jednak w tej walce na żywioły prym bezdyskusyjnie wiedzie Dobashi, który bez większych problemów zdołał wygrać już dwie potyczki na dwie przeprowadzone. Trzecie starcie, być może już decydujące, ma odbyć się na oblanej słońcem Satsumie, a konkretnie w Ibusuki, rodzinnym mieście Raido. Na ten szczególnie doniosły mecz zostaje zaproszona część członków Związku Shogi, w tym Rei, który niejako przy okazji postanawia zabrać ze sobą siostry Kawamoto, wyciągnięte poza Tokio w ramach detoksu od użerania się z szacownym, bezczelnie roszczeniowym panem tatusiem. Tego, że Smith czy Issa będą zachwyceni obecnością Akari, można się było w gruncie rzeczy spodziewać, jednak czar roztaczany przez najstarszą z sióstr pada nawet na Raido, który i tak poci się za trzech, starając się nie dopuścić do spotkania odmawiającej rozwodu małżonki z panienkami z klubu. Obrona tytułu jest więc w tym przypadku tym ważniejszą sprawą, bo stawiającą na szali resztki posiadanej przez Raido dumy i autorytetu.

A oto i cały tercet egzotyczny w postaci sióstr Kawamoto - każdy w milutkim do głaskania wydaniu

Szczerze współczuję siostrom Kawamoto... Chociaż problemy, z jakimi muszą się zmagać, są zawsze bardzo ciekawe do obserwowania i rozważania, ostatnia seria przypadków z pewnością mocno dała im w kość. Pewnie z tego powodu autorka postanowiła łaskawie wrzucić na niższy bieg i chwilowo skupiła się na otaczających Akari absztyfikantach. Kandydaturę Raido łaskawie przemilczmy, tak samo jak nie ma co brać na poważnie shogistów niższej rangi regularnie odwiedzających przybytek ciotki Misaki. W wyścigu pozostaje tak naprawdę zaledwie dwóch zawodników, z czego jeden - pan Hayashida - akurat ciężko pracuje na swoją dyskwalifikację. Jak zawsze lubiłam jego uroczą niemrawość, tak jednym kadrem z 12. tomu niemal całkowicie zaprzepaścił mój szacunek do niego jako do kompetentnego, empatycznego pedagoga (a co gorsza - choć Rei jest wobec niego całkiem krytyczny, najwyraźniej nie zorientował się, dlaczego rzucone przez niego słowa były w aktualnych warunkach tak skrajnie paskudne). Z drugiej strony nie wiem, czy wiązanie się na całe życie z zapalonym shogistą byłby w tym przypadku lepszym rozwiązaniem. O ile w przypadku Hiny i Reia to może w pokrętny sposób zadziałać i dać wymierne korzyści obu stronom, tak odrobinę mnie niepokoi, kogo też los prawdopodobnie przygotował nie tylko dla Akari, ale też i dla Momo...

A zamiast shogi trzeba było uprawiać baseball...

Jeśli zaś chodzi o panów shogistów, to ten konkretny tomik sponsorowany był przez zawodników cechujących się godnymi szacunku umiejętnościami, a zarazem nieprzyjemną aparycją poza planszą. W obu zaprezentowanych przez Chicę Umino meczach czytelnik nie ma najmniejszych problemów ze wskazaniem swojego faworyta - czy to w oparciu o lepszą, bardziej przemyślaną taktykę, czy to po prostu bazując na charakterach bohaterów - jednak w pewien sposób wciąż szanujemy zaangażowanie ich przeciwników. Ba! Nawet najgorsi, najbardziej ekscentryczni gracze, których w normalnym życiu należałoby omijać bardzo szerokim łukiem... czy wręcz ogromną obwodnicą... mimo wszystko przelewają w grę całe swoje serce, wiedzę i dumę. Szczególnie w przypadku Raido widać, że to człowiek nie tylko trudny w obejściu, ale najzwyczajniej w świecie godny potępienia za to, jakim jest starym erotomanem i głupcem przepuszczającym góry kasy na panienki. Mimo to nie ma takiego hobby czy zawodu, gdzie obok wspaniałych, cnotliwych znawców tematu nie znajdą się też ludzie mniej kryształowi, mniej sympatyczni, mniej kontaktowi... a przy tym przerażająco silni i głodni każdej wygranej. Najwyraźniej jest sporo prawdy w twierdzeniu, że geniusz nie może istnieć bez kapki szaleństwa.

Yay! Będziemy się bawić w wojnę okopową aż do białego rana!

Nie można też zapominać o samym głównym bohaterze, który również pokazuje się siostrom Kawamoto od nowej, odrobinkę surowej strony. Do tej pory był dla nich tym zagubionym, dobrodusznym, trochę kiepskim w ogarnianiu towarzyskich skilli chłopakiem, który gdzieś tam od czasu do czasu gra sobie zawodowo w shogi. Dopiero widząc Reia w sytuacji, gdy niczym rasowy ekspert komentuje na żywo grę pomiędzy najlepszymi zawodnikami w swojej lidze, dziewczyny dostrzegają pod tą wiecznie rozwichrzoną czupryną prawdziwego, dojrzałego, mocno nieprzystającego do swojego wieku profesjonalistę. W ogóle Marcowy lew pełen jest interesujących wniosków wyciąganych na podstawie nieustannie rozwijających się relacji międzyludzkich, które sprawiają, że ta z pozoru zwykła obyczajówka nabiera absurdalnie dużo życia. I nie szkodzi, że tam grają w shogi, opalają się w Ibusuki i zajadają się somenem (w ilościach zdecydowanie nadprogramowych), podczas gdy my w Polsce mamy co najwyżej swojskie szachy, Kołobrzeg i makaron sześciojajeczny. Jestem święcie przekonana, że uniwersalność tej historii okraszonej taką samą dawką dylematów, co beztroskiego humoru przypadnie do gustu czytelnikom z każdej możliwej szerokości geograficznej.

Raz, dwa, trzy - Sauron już się patrzy!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

0 Komentarze