Gdzie żółtodziób nie może, tam sempaja pośle - recenzja mangi Miecz zabójcy demonów (tomy 4-6)

Kto śledzi zagraniczne doniesienia z rynku mangi i anime, ten prawdopodobnie słyszał (bo i ciężko było nie słyszeć), że filmowa kontynuacja serii Kimetsu no Yaiba tworzona przez studio ufotable bije ostatnio wszelkie chore rekordy jeśli chodzi o zarobki kinowe. A mówimy tu o produkcji, która została wypuszczona tylko w Japonii (ostatnio także w kilku sąsiednich krajach) i to w samym środku paskudnego dla kinematografii 2020 roku, a mimo to jest o krok, aby zdetronizować Kimi no na wa. pod kątem światowego box office'u. Jeśli to nie jest wystarczający argument, aby jarać się obecnością mangi na rodzimym rynku, to ja już nie wiem, co może nim być. Tak czy inaczej, polscy widzowie jeszcze przez chwilę będą musieli obejść się smakiem jeśli chodzi o dalszy rozwój animowanej fabuły, natomiast czytelnicy po wsunięciu sześciu wydanych do tej pory tomów już zacierają ręce na siódmy, który w całości będzie już poświęcony nowym wydarzeniom. Ale póki co jeszcze przez chwilę zobaczmy - i przeczytajmy - to jeszcze raz!


Tytuł: Miecz zabójcy demonów – Kimetsu no Yaiba
Tytuł oryginalny: Kimetsu no Yaiba
Autor: Koyoharu Gotouge
Ilość tomów: 23
Gatunek: shounen, akcja, przygoda, historyczny, fantasy
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Potyczka z demonem przebywającym w bębenkowej rezydencji sprawiła, że Tanjirou i spółka okupili zwycięstwo kilkoma złamanymi żebrami oraz pomniejszymi stłuczeniami. Z tego też powodu dostają tymczasowe wychodne i zostają skierowani do posiadłości pewnego rodu. Potomkowie ludzi ocalonych przez zabójców demonów w ramach swojej wdzięczności oferują organizacji odpoczynek, wikt oraz pełnoprawną opiekę medyczną. Kiedy jednak tylko trójka młodych wojowników (plus Nezuko) dochodzi do siebie, kruk natychmiast przybywa z pilną misją udania się na górę Natagumo. Tanjirou już z oddali wyczuwa straszliwy fetor dobiegający ze wskazanego miejsca, a co gorsza, gdy dobiegają na skraj pokrywającego górę lasu, wyczołguje się z niego ranny, błagający o pomoc zabójca-nowicjusz... który za sprawą tajemniczych sił natychmiast zostaje wciągnięty z powrotem między drzewa. Nie brzmi to za dobrze - w końcu nasza trójka bohaterów sama ma za sobą zaledwie kilka pomniejszych misji - a już szczególnie kiepsko zrobi się wtedy, gdy  podejmujący wyzwanie Tanjirou i Inosuke będą musieli skonfrontować się nie tylko z potworami, ale także z ludźmi.

Jak widać - dobrego wojownika poznacie po tym, że nosi gustowną, wzorzystą narzutkę

Arc Góry Natagumo to doskonały przykład na to, jak bardzo z biegiem czasu shouneny skierowane do japońskich nastolatków wyewoluowały i stały się dojrzałymi historiami, w których bycie dobrym i silnym nie oznacza automatycznie ocalenia wszystkich ludzi jak leci. Jasne, postacie ginące przy zetknięciu się z pajęczymi demonami nie mają nawet imion czy konkretnego backstory, ale to nie znaczy, że można być obojętnym wobec tego, co się dzieje. Wystarczy, że czytelnik już-już odnosi wrażenie, że Tanjirou i ekipa ocaliła grupkę pochwyconych łowców demonów kontrolowanych przez pajęcze nicie... gdy w jednej chwili wykiwany przeciwnik pozbywa się swoich żywych marionetek, bez choćby mrugnięcia okiem skręcając im wszystkim karki. A bohaterowie są wobec tego zagrania kompletnie bezsilni. Dla mnie była to niezwykle mocna scena i chociaż dotyczyła randomowych postaci, to jednak chyba nikt nie spodziewał się aż tak gwałtownej zmiany atmosfery od heheszków popisującego się krzepą Inosuke do absolutnego tragizmu zbiorowego mordu. Zresztą, zaledwie chwilę wcześniej obserwujemy błagania zabójców demonów o szybką śmierć, ponieważ są zmuszani do poruszania się, mimo że zmysły odbiera im ból połamanych kończyn i zmiażdżonych żeber. Niby to shounen, niby głównymi bohaterami są praktycznie dzieci, ale w takich momentach przypomina on jakiegoś młodszego kuzyna Berserka, a nie bezpiecznego tasiemca, gdzie nakama power potrafi zdziałać cuda.

A oto przed państwem jedyny, niepowtarzalny Tanjirou "ASMR" Kamado!

Z jednej strony stykamy się z brutalnością, a często nawet z torturami, lecz z drugiej niesamowicie ujmuje podejście Tanjirou do swoich wrogów. Jego młody wiek oraz więź z Nezuko, która zdołała opanować głód wobec ludzi, pozwala mu pamiętać o tym, że wszystkie demony były kiedyś takimi samymi, niewinnymi istotami jak on czy siostra. Bo przecież to nie tak, że wszyscy jak jeden mąż chcieli być takimi bezwzględnymi bestiami. Jasne, zapewne tu czy tam znajdą się jakieś demony, które pragnęły przemiany ze względu na możliwość zdobycia niesamowitych mocy, ale w głównej mierze degeneracja ich kodeksu moralnego wywodzi się z narzuconego przez Kibutsujiego przymusu, aby krzywdzić i nie przejmować się niczym innym niż własnym zyskiem. Tanjirou ma jednak w sobie mnóstwo empatii i stara się nie zadawać demonom niepotrzebnego cierpienia, o ile to oczywiście możliwe w ferworze walki. Nawet po pokonaniu wyjątkowo podłego przeciwnika nie zapomina on o oddaniu czci, aby demon - ofiara przerażającej klątwy - znalazł w kolejnym życiu zasłużone ukojenie. W wielu innych shounenach często mamy do czynienia z wybielaniem czarnych charakterów, o ile tylko przyjmą na klatę odpowiednią ilość bęcków, ale w Mieczu Zabójcy Demonów to coś innego niż prostacka przemiana pod wpływem siły prawdziwej przyjaźni i przejście na właściwą stronę mocy. Tutaj przebaczeniem i zadośćuczynieniem może być wyłącznie śmierć.

Może gdyby rozreklamować zdolności Tanjirou, więcej demonów zgodziłoby się na pokojową eksterminację?

W nowych tomach mamy również okazję poznać bliżej Inosuke, czyli wyrywnego zabójcę demonów ukrywającego swoje oblicze za maską dzika. Mieliśmy już okazję zobaczyć go w tomie trzecim, ale prawdziwie prominentną rolę zaczyna grać dopiero od czwartego, kiedy to niejako przykleja się do Tanjirou i Zenitsu, nie mogąc znieść myśli, że ten pierwszy łazi wszędzie z demonem (a potem nie potrafi przeżyć, że Tanjirou nic a nic nie robi sobie z jego zaczepek). I jasne, przy pierwszym spotkaniu Inosuke wydaje się totalnie nieokrzesanym, wyrywnym dzikusem, ale trzeba mieć też na uwadze, że wcześniej cały czas przebywał sam i robił wszystko po swojemu. Kiedy jednak zderzył się z chłodną ścianą spokoju Tanjirou (a przy okazji także jego twardą czachą), Inosuke uznaje wyższość samca alfa i zaczyna z nim współpracować, nawet jeśli nie chce się do tego przyznać wprost. Autor miał genialny pomysł na to, żeby zestawić ze sobą akurat tę dwójkę. Tanjorou bez Inosuke byłby prawdopodobnie zbyt rzeczowy i zdroworozsądkowy, a znów Inosuke bez kotwicy w postaci Tanjirou mógłby się okazać zbyt nerwowym, ciężkim do śledzenia bohaterem. Natomiast razem działają może w dość specyficzny sposób, ale za to prowadzący do bardzo dynamicznych starć - czy to na miecze, czy po prostu na słowa.

To się dopiero nazywa siła argumentu!

Zdaję sobie sprawę, że anime i manga to media opowiadające historie na dwa zupełnie różne sposoby, ale mam wrażenie, że przy Mieczu Zabójcy Demonów jest to jeszcze bardziej widoczne. Anime z pietyzmem poświęcało uwagę nawet najdrobniejszym, najbardziej symbolicznym scenom (ach ten sławny na cały Internet odcinek 19...), natomiast manga nie pozwala zatrzymać się choćby na krok, napierając z intensywną akcją niczym zajadle atakujący demon. A może po prostu odzwyczaiłam się od szybkich shounenów, w których fabuła tak bardzo skupia się na walce, że tomiki wsuwa się sprawniej niż kubek ze świeżo zrobioną zupką chińską? Niemniej - z całego serca polecam Wam tę serię i choć nie można jej uznać za absolutny majstersztyk, któremu dziadek Tezuka powinien się w pas kłaniać (jak mogą to sugerować rankingi sprzedaży czegokolwiek sygnowanego tym tytułem), to wciąż jest to świetna, wciągająca, stojąca na pograniczu shounena i seinena manga. Jeśli taka przyszłość stoi przed kolejnymi seriami z Shounen Jumpa i magazynów pokrewnych, to mój wewnętrzny nastolatek nie zamierza przestać jarać się przygodówkami aż do najpóźniejszej emerytury.

Totalnie ja po lekturze każdego nowego tomiku dobrej serii.

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze