Duże ilości zaległych projektów naraz - pierwsze wrażenia z sezonu anime (zima 2021)

O chole... znaczy, dzień dobry! Witajcie w przeobfitych zapowiedziach sezonu zima 2021! Jasne, przy planowaniu nowego grafiku seansów zauważyłam, że w kolejce czeka naprawdę dużo serii do sprawdzenia i oczywiście rozumiem, że studia musiały w końcu nadrobić te wszystkie opóźnienia i przesunięcia projektów z poprzedniego roku, jednak nie spodziewałam się, że tak wiele produkcji faktycznie będzie wartych jakiegokolwiek omówienia (czasami w dobrym, a czasami w złym znaczeniu). 26 serii, z czego tylko jeden jest shortem...? Czy 2021 mógłby rekompensować straty jakoś tak ostrożniej i z rozwagą? Żeby nie okazało się przypadkiem, że na wiosnę z ciekawszych rzeczy przyjdzie nam oglądać rabaty kwiatków pod oknami. No nic - z dwojga złego lepiej narzekać w tę stronę. A jeśli ktoś, kto stara się śledzić sezonowe anime, nie znalazł tej zimy niczego dla siebie... no to niech lepiej zmyka do klasyki ubiegłych dekad, kiedy nazwisko Mamoru Oshiiego gwarantowało więcej niż teraz.

A kto pogubił się w Podajnikowych wpisach na Facebooku - ten trafił doskonale!

Ale że NANI?!

2.43: Seiin Koukou Danshi Volley-bu

Yup, zdecydowanie - uroda po tatusiu, wredne serwy po mamusi.

Yuni i Chika byli w dzieciństwie najlepszymi przyjaciółmi, jednak konieczność nagłej przeprowadzki rodziny Chiki do Tokio rozdzieliła zgrany duet kumpli. Po kilku latach od tamtych wydarzeń Kimichika niespodziewanie wraca na stare śmieci do Fukui, ale kiedy Yuni wita go w szkole z otwartymi ramionami, pamiętając o dawnej obietnicy, aby nigdy-przenigdy nie zapomnieć o przyjacielu z przedszkola, Chika wydaje się mieć to wszystko totalnie gdzieś. Jedyne zainteresowanie, jakie przejawia, to istnienie klubu siatkarskiego, do którego przypadkiem uczęszcza również Yuni. No, uczęszcza to może zbyt wielkie słowo, bo tak naprawdę klub funkcjonuje tylko z nazwy i jest bardziej wymówką dla tych uczniów, którzy musieli się gdzieś zapisać, a nie chcieli się za bardzo angażować w działalność pozalekcyjną. Chika nie zamierza jednak podchodzić do tego z takim samym luzem jak pozostali i zaczyna trenować na sali gimnastycznej - choćby nawet miał to robić sam.

Haikyuu!! - to ten słoń w pokoju, z którego obecności każdy zdaje sobie sprawę, ale jednocześnie nikt nie chce się na niego powoływać, żeby nie wyjść na totalnie małostkowego. Wydaje mi się to całkiem prawdopodobne, że główna przyczyna powstania animowanego 2.43 kryje się w sukcesie innej znanej serii o młodych siatkarzach, choć rozumiem też, że niesprawiedliwym jest porównywanie jednej serii o tej samej tematyce do drugiej. W końcu każdy ma prawo do opowiadania historii na swoich zasadach (nawet wtedy, gdy jeden z głównych bohaterów wydaje się nieodrodnym dzieckiem związku Tsukishimy i Kageyamy). Właściwie to nawet bym się ucieszyła, gdyby to nie była ślepa kopia Haikyuu!! nastawiona na obowiązkową wygraną w wielkich turniejach, ale coś bliższego Tsurune albo Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru, gdzie przyświecającą bohaterom myślą będzie dobre spożytkowanie swojej młodości i posiadanych talentów. Póki co wydaje się jednak, że 2.43 będzie tym grumpy typem historii jak Hanebado!, w którym lwią część narracji poświęci się wychodzeniu Chiki z jego uporu i poczucia wyższości nad innymi. Mam przynajmniej taką nadzieję, że w najgorszym razie to będzie coś jak Hanebado!, a nie jak Hoshiai no Sora, bo końcówka odcinka wkroczyła już na bardzo edgy rejony fabuły, z którego ciężko się będzie wygrzebać w krótkim czasie. A szkoda by było, gdyby dhrama przysłoniła całą resztę zalet, szczególnie że animacja wypadła tu naprawdę fajnie i stabilnie, nawet jeśli jest mniej napakowana akcją i detalami co wiadoma marka (sasuga, David Production).

5-toubun no Hanayome ∬

Drugą rundę Bitwy Pięciu Waifu uznaję za otwartą!

Po powrocie z wycieczki, na której Uesugi potężnie się rozchorował, główny bohater trafia zapobiegawczo do szpitala. Jego konsternacja jest tym większa, ponieważ nie ląduje w żadnej pośledniej placówce zdrowia, ale otrzymuje z automatu samodzielną, przewiewną, wypasioną salę w pakiecie z wygodnym łóżkiem i smacznymi posiłkami. No żyć, nie umierać (w sumie to o to chyba miało chodzić w tych szpitalach, żeby jednak żyć, a nie umierać). Tymczasem rekonwalescenta nieoczekiwanie odwiedzają psotne siostry - najpierw Nino, która trafia do Uesugiego niby mimochodem, by nagle skryć się za kotarą, a potem Ichika, Miku i Yotsuba, które szukają pozostałych zaginionych sióstr. Wreszcie, kiedy Uesugi ucina sobie krótką drzemkę, pojawia się Itsuki, która zadaje głównemu bohaterowi trochę dziwne jak na okoliczności pytanie. "Dlaczego się uczysz?". Pytanie jest tym dziwniejsze, ponieważ Uesugi ma bardzo konkretny, sięgający pięć lat wcześniej powód, który z jakiegoś względu przypomina nieco z twarzy pięcioraczki...

Zmiana studia jest zwykle czymś złowieszczym i najczęściej zwiastuje bolesny upadek serii... ale najwyraźniej nie w tym przypadku. Wręcz przeciwnie. Przerzucenie tego całkiem dobrze sprzedającego się tytułu z Tezuka Production na Bibury Animation Studios sprawiło, że kreska stała się cieńsza, cieniowania jest mniej, a kolory stały się jaśniejsze i bardziej świetliste. Słowem - bardzo to poprawiło jakość animacji i ustabilizowało projekty postaci, dzięki czemu pierwszy odcinek nowego sezonu może nie przebił tego sławnego Shaftowemu z pierwszej serii, ale jest tuż za nim, o ile nawet nie obok. Świetnie poradzono sobie również z openingiem i endingiem, które mocno nawiązują do pierwszego sezonu, ale jednak pokazują coś nowego (przy czym jestem ogromną fanką endingu, bo rysunki znów mocno przypominają te Negiego Haruby i tak samo bawią się w zwodzenie widza, kto jest The Ultimate Final Waifu). Bardzo się cieszę, że 5-toubun no Hanayome otrzymało tyle miłości i troski o dalszą adaptację, bo to naprawdę rzadko spotykana haremówka, w której wszystkie opcje romansowe mają sens, a finał jest konkretny i pozbawiony niedomówień. Oczywiście trzymam gębę na kłódkę, kto ostatecznie wygrał w mandze, tym bardziej że wedle plotek ma się tu pojawić oryginalne zakończenie - co brzmi całkiem sensownie patrząc na ilość materiału do przetworzenia - ale myślę, że tak czy siak jest na co czekać.

Beastars 2nd Season

Człowiek człowiekowi wilkiem, ale królik wilkowi pairingiem!
 
Po Festiwalu Meteorów życie w Akademii Cherryton znów wraca do normy... choć... może nie tak znowu do końca? Wszak minęły już całe dwa miesiące odkąd Legosiemu udało się ocalić Haru z rąk lwich porywaczy, a Louisa jak nie było, tak wciąż nie ma. Przynajmniej do momentu, kiedy nasz pewny siebie jelonek-senpai nie pojawia się nagle przed nosem introwertycznego wilczka, jak gdyby nigdy nic idąc w stronę sali teatralnej. Jednocześnie między uczniami znów zaczyna narastać lekkie napięcie, ponieważ właśnie stuknęła rocznica sześciu miesięcy, odkąd zginął Tem, a sprawca tego brutalnego zajścia wciąż pozostaje na wolności. Jak grzyby po deszczu zaczynają się rodzić plotki, że gniewny duch alpaki rozgoryczony brakiem postępów w jego sprawie krąży w pobliżu sali, gdzie został zamordowany. Świadkiem takich dziwnych, niemal paranormalnych sytuacji są nawet Jack, Durham i Miguno. Tymczasem uwagę Legosiego zaczyna zaprzątać niepokojący dźwięk, który towarzyszy mu praktycznie wszędzie, a który zdaje się słyszeć tylko on jeden...

Niby to dopiero pierwszy odcinek, a już zdążył zaznaczyć obecność wielu niezwykle interesujących wątków: sprawę śmierci Tema i wciąż nieodkrytej tożsamości zabójcy, najprawdopodobniej powiązaną z tym tajemnicę dziwnych odgłosów, nieoczekiwany powrót Louisa do szkoły i jeszcze szybsze jego wycofanie się z klubu teatralnego, związek Legosiego i Haru, który nawet nie tyle, że nie jest jawny, co utknął na statusie "to skomplikowane"... zaiste jest co rozkopywać w fabule drugiego sezonu, a z lektury mangi już wiem, że im dalej, tym będzie tylko ciekawiej. Wykonaniu oczywiście nie umiem nic zarzucić - nawet mimo sporej przerwy między sezonami niezwykle łatwo jest znów wsiąknąć w płynną animację studia Orange - choć zaskoczyło mnie, że króciutka scenka w pokoju nauczycielskim została wykonana tradycyjną techniką dwuwymiarową (niby nic zauważalnego, ale widać po paszczach zwierzątek, że ruszają się jakby mniej). W pierwszym sezonie takie zabiegi przeznaczano raczej na jakieś ważne artystycznie sekwencje, a tu to tak wyskoczyło ni z gruchy, ni z pietruchy. Pochwalę też opening, który ogromnie podoba mi się muzycznie, aczkolwiek wykonaniem nie dorównuje pierwszemu nawet do pięt. Jeśli twój protagonista urządza sobie biegi przełajowe już w openingu (chociaż kto wie, co trafi się w endingu), to raczej zdajesz sobie sprawę z tego, że nie wspiąłeś się na wyżyny pomysłowości. Ale to pewnie tak zapobiegawczo, bo przecież seria już za pół roku trafi do ogólnej dystrybucji na Netflixie, a tam przewijanie openingów stoi akurat na porządku dziennym.

Bungou Stray Dogs Wan!

Przybyłem, zobaczyłem... i zostawiłem. Na później.

Yokohama - miejsce nieustannej, ponadnaturalnej walki między Mafią Portową a Zbrojną Agencją Detektywistyczną. Tym razem jednak nie będziemy skupiać się na brawurowych potyczkach, zdradach czy przekrętach, ale na codziennych zajęciach i rozmowach przedstawicieli obu tych organizacji (osobno oraz łącznie). Sprawdzimy zatem, jaki będzie efekt porządków, gdy Atsushi i Dazai zabiorą się za sprzątanie prywatnych szafek pozostałej ekipy, dlaczego herbatka i ciacho należą się wzbudzającemu respekt Akutagawie, a Chuuyi już niekoniecznie, jak również co się stanie, gdy weźmiemy tytuł serii bardzo dosłownie i bohaterowie objawią nam się w uroczej, czworonożnej postaci.

Niby lubię to uniwersum, ale co się biorę za nową odsłonę anime, to powraca do mnie jedna przyprawiająca o migrenę wada... A mianowicie humor wciąż próbuje nieporadnie naśladować ten ouranowy, tylko w tym przypadku twórcy nie do końca chyba wiedzą, z czego niby mają się nabijać. W Ouranie to działało, bo widz w ten czy inny sposób znał jakieś nasiąknięte schematami shoujo czy reverse haremy. Bungou Stray Dogs Wan! śmieje się z bohaterów, z których śmiał się też w podstawce, którzy byli obśmiewani, bo... bo trzeba śmiać się w kółko z tej jednej dziwnej cechy charakteru, którą posiadają? Nie mam pewności. Wolałabym raczej, żeby twórcy poszli już naprzód i pokazywali coś na przełamanie stworzonych archetypów, a nie po raz wtóry eksploatowali, jak to ten Chuuya wkurza się, gdy ktoś nabija się z jego wzrostu, że Yoshino jest przerażająca albo że Kunikida próbuje bezskutecznie zagonić Dazaia do roboty. Ja już to wieeem. W ten sposób jedynym zabawnym segmentem pierwszego odcinka pozostaje w mojej ocenie część pierwsza, w której bohaterowie są przedstawieni jako bezdomne psy (zgodnie z tytułem). Przynajmniej w tym przypadku udało się trochę zabawić konwencją i zaprezentować kilka może nie super oryginalnych, ale chociaż całkiem sympatycznych gagów. W końcu kto by nie zgadł, że psi Kunikida może co najwyżej łapą wysmarować swój notatnik... Tak, przyjmuję istnienie tego spin-offa solidnym, beznamiętnym "meh, niech se już będzie".

Dr. Stone: Stone Wars

Wincyj wynalazków, wincyj interakcji, wincyj wincyj!

Panująca w Japonii zima nie stanowi żadnej przeszkody dla dziarsko pracującej ekipy Królestwa Nauki pod wodzą Senku, która bez chwili wytchnienia szykuje się do wojny przeciwko Imperium Tsukasy. Kluczowym wynalazkiem, który miał pozwolić zyskać przewagę nad wrogiem, okazał się telefon (nie taki znowu) komórkowy, umożliwiający szybkie i niezauważone przekazywanie bezcennych informacji. Po wybudowaniu tej nowoczesnej zdobyczy technologii Gen wpada na jeszcze jeden, iście szatański pomysł... A co gdyby połączyć telefon oraz nagranie pozostawione przez ojca Senku, na którym Lilian - amerykańska piosenkarka światowej sławy - wykonuje swoją piosenkę? Skoro tak bardzo wszystkim zależy, żeby uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi, można spróbować oszukać zwolenników Tsukasy i wmówić im, że Stany Zjednoczone zdołały już odbudować cywilizację po kamiennej apokalipsie. Jasne, takie kłamstwo będzie miało wyjątkowo krótkie nogi, ale wystarczy przecież wytrzymać w tej historii tylko do momentu, gdy schwytają przywódców, czyli Tsukasę i Hyougę...7

Nam co prawda tajemniczy zielony rozbłysk raczej nie grozi, ale oglądanie drugiego sezonu Dr. Stone w czasie wciąż szalejącej pandemii nabiera zupełnie nowego znaczenia. Nigdy nie wiadomo, jaka wiedza może nam się przydać w przyszłości i czy to wszystko - że tak zacytuję klasyka - kiedyś nie je... dnak się skończy. Pierwszy odcinek nowej serii to idealne, zwarte przypomnienie dla zapominalskich i małe preludium do rozpoczęcia właściwej wojny między Królestwem Nauki i Imperium Tsukasy. Miałam tego drobnego pecha (farta?), że o planie Gena dowiedziałam się z końcówki 7 tomu wydawanej u nas mangi, jednak kompletnie nie wpłynęło to na odczuwane podczas seansu emocje. No co tu będę dużo mówić - Dr. Stone jest suuuper, dlatego zapoznawanie się z fabułą raz za razem kompletnie mi się nie nudzi. Interakcje między bohaterami nieustannie bawią lub zaskakują, nowe wynalazki sponsorowane przez Senku regularnie powodują, że brwi są wystrzeliwane poza orbitę czoła, a soundtrack to absolutny must have każdego szanującego się konta na Spotify. Minus jest taki, że opening kontynuacji kompletnie nie dorasta do pięt pierwszej serii i w ogóle jestem zaskoczona, że w sezonie, który ma być poświęcony regularnej bitce, piosenka jest aż tak powolna i rzewna. Spokojnie nadawałaby się na ending, ale żeby opening... nope, w tym jednym przypadku to nie moja para kaloszy.

Ex-Arm

They see me rollin', they hatin'...
 
Zacznijmy może bezpiecznie w 2014 roku, kiedy świat wyglądał zupełnie normalnie i nie był niszczony przez żadną reptiliańską pandemię (ani zmasowany atak czarnych dziur wywołany przez edgy nastolatka... chyba...). Akira Natsume jest całkiem przeciętnie wyglądającym licealistą, choć można wskazać w jego życiorysie dwa całkiem ciekawe fakty: po pierwsze chłopak odczuwa niechęć do jakiejkolwiek technologii, począwszy od telefonów komórkowych po roboty kuchenne, a po drugie jego starszy brat, Shuuichi, jest uznanym konstruktorem androidów, póki co bardziej na poziomie prototypów niż w pełni funkcjonujących jednostek. Przekorne, czyż nie? A jeszcze bardziej przekorny los okaże się wtedy, gdy Akira podczas wieczornych zakupów postanowi obudzić w sobie długo skrywane pokłady odwagi i rzuci się ocalić przed chuliganami napastowaną dziewczynę, lecz czyn ten zostanie zakłócony przez intensywne światła nadjeżdżającej Dzikiej Ciężarówki-kuna. Na szczęście dla Akiry nie umiera on i nie przenosi się do innego świata, choć może to nie byłoby wcale taka zła opcja, skoro alternatywą jest pobudka w odległym 2030 roku jako obleczony tytanową powłoką... mózg.

A oto przed państwem niekwestionowany pogromca dna list przebojów, seria, która już po pierwszym odcinku zdetronizowała w przedbiegach Gibiate i sprawiła, że Berserk (2016) zaczął wyglądać jak dzieło samego ufotable. Aberracja zwana Ex-Arm to produkcja realizowana na zlecenie Crunchyroll i tworzona przez ludzi, którzy nie tyle debiutują na swoich stanowiskach, co nigdy nie mieli do czynienia z anime. Brzmi jak przepis na porażkę? To jeszcze nic. Żadne słowa nie są bowiem w stanie oddać tego, co się w tej serii dzieje i kto w ogóle postanowił wyłożyć na to jakiekolwiek pieniądze. Koszmarne 3DCG jest zmiksowane z resztkami znalezionych na śmietnisku kluczowych klatek i choć nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby stawiać obok siebie bohaterów rysowanych kompletnie różnymi technikami, to powinien za to srogo beknąć. Usta postaci nie wykonują żadnych ruchów poza kłapaniem żuchwą niczym pacynka, twarze niezależnie od sytuacji są całkowicie martwe niczym u lalek Barbie, wypowiedzi seiyuu kompletnie nie zgrywają się z kłapami (określenie na ruch ust postaci, pod który wstawia się dubbing), a dodatkowo w tle czasami można usłyszeć jakiś nieprzyjemny, lekko trzeszczący pogłos, jakby nagrania zostały zrealizowane amatorskim sprzętem albo w niewygłuszonym pokoju. Po tak kwasowym seansie można natychmiast przeprosić się z nawet najgorszymi rysowanymi seriami, a na pewno należy współczuć twórcy oryginału, bo jak bardzo by w życiu nie nagrzeszył, nie zasłużył na taką karę. A jeśli spytacie, po co właściwie zrobiłam sobie tę krzywdę - czasami warto zacisnąć zęby (żeby nie wybuchnąć histerycznym śmiechem) i obejrzeć coś absurdalnie złego, żeby w zamian nauczyć się doceniać te dobre dzieła popkultury.

Gekidol

Dzień dobry, czy to casting na najbardziej niewyróżniające się gwazdy estrady?

Choć minęło już pięć lat od tajemniczego kataklizmu określanego mianem "globalnego synchronicznego zniknięcia miast", kiedy to doszło również do wyparowania dużej części Ikebukuro, świat wciąż zdaje się działać całkiem sprawnie. Póki co jedyną zauważalną zmianą w funkcjonowaniu świata jest popularyzacja holograficznych teatrów, które pozwoliły wprowadzić niezwykłe efekty specjalne do scenicznych sztuk. Kiedy młoda Seria po raz pierwszy wybiera się na takie przedstawienie, jest pod ogromnym wrażeniem występujących tam młodych aktorek, a przede wszystkim Izumi Hinazaki. Jej rola tak bardzo zapadła Serii w pamięć, że jest ona w stanie wyrecytować ją co do słowa. I to natychmiast, widząc ją zaledwie raz... Niedługo potem, podczas spaceru po mieście wraz z koleżankami z klasy, Seria natyka się na młodą, chodzącą o kulach kobietę, która wręcza jej ulotkę z zaproszeniem do grupy teatralnej o nazwie Alice in Theatre. Wtedy to w głowie bohaterki zaczyna coraz mocniej kiełkować myśl, aby również spróbować swoich sił jako aktorka.

Zainteresowałam się tą serią nie przez wzgląd na pucołowate buźki idolko-aktorek, bo to mnie raczej średnio grzeje, ale z powodu mocnego powiązania tytułu z inną produkcją z sezonu zimowego - Alice in Deadly School - opowiadającej o grupie dziewcząt, które zabarykadowały się na dachu szkoły ze strachu przed inwazją żywych trupów. Brzmi znajomo, prawda? Skojarzenie z Gakkou Gurashi! sprawiło, że postanowiłam dać szansę obu tytułom. Jaki jednak związek mogą mieć lolitkowate idolki i apokalipsa zombie? Po specjalnym, podwójnym pierwszym odcinku okazuje się, że tak w sumie to żaden i że Alice in Deadly School to tylko fikcyjna sztuka (na dodatek nieszczególnie dobra) w uniwersum Gekidol. W ten sposób całe moje dotychczasowe zainteresowanie konceptem umarło szybciej niż jedna z głównych bohaterek Alice in Deadly School. Samo Gekidol może i by się broniło fabułą, bo te niby post-apo idolki nawet nie brzmią źle, natomiast realizacja stoi na wyjątkowo średnim poziomie. Projekty postaci są mocno jak na obecne czasy infantylne, stroje jak na możliwość stosowania wypasionych efektów holograficznych - ubogie, a ilość chamskich zbliżeń na twarze bohaterek nie daje wielkich nadziei na jakieś sensowne reżyserskie popisy. Odpadam, szczególnie że tej zimy mam długą listę lepiej zapowiadających się anime do sprawdzenia.

Hataraku Saibou!!

Tam-tam-tam-daaaam! Ukażę cię w imieniu śledziony!

Do tej serii jak do żadnej innej pasuje stwierdzenie, że mijają sobie kolejne sezony różnych anime, a życie - najbardziej kuriozalne ze wszystkich znanych fabuł - toczy się dalej. I dlatego czerwone krwinki niezmiennie dostarczają tlen i składniki odżywcze do komórek ciała, białe krwinki z obłędem w oczach uganiają się za włamującymi się cichaczem mikrobami, a płytki krwi sobie są i... i... i są kjutne. Ale poza byciem kjutnymi muszą też ostro zaiwaniać i ćwiczyć różne gimnastyczne formacje, aby w razie urazu móc dostać się wszędzie tam, gdzie niezbędna będzie ich asysta. Na nieszczęście jedna z płytek nazywana "Daszkiem do Tyłu" nie za dobrze radzi sobie w zespole i ciągle się o wszystko potyka, dlatego narzuca sobie ciężki trening wytrzymałościowy w dźwiganiu białek czynnika krzepnięcia. Jest jednak tak skupiona na usilnej próbie utrzymania wszystkich białek w koszyczku, że nie zauważa nawet, jak trafia na korytarz przeznaczony dla białych krwinek. Tam za to spotyka naszego dobrego, jak zwykle szalejącego Białego Krwinka 1146.

Chyba żaden inny moment nie jest tak dobry, żeby w wesoły sposób zapoznać widza z tajemnicami funkcjonowania ludzkiego ciała, jak światowa pandemia koronawirusa. Może akurat urocze komórki będą w stanie przekonać jakiegoś nieufnego odbiorcę, że szczepienia są całkiem moe i że warto z nich skorzystać, bo dzięki temu białe krwinki będą mogły skorzystać z darmowych studiów? No, ale już mniejsza z tym. Pierwszy odcinek nowego sezonu był dokładnie tym, czego można się było po nim spodziewać i wygląda tak, jakby przerwa między sezonami zupełnie nie istniała. Chociaż nie, nie tak do końca - właściwie to wydaje mi się, że jest nawet odrobinkę lepiej, bo postacie tła były rysowane ręcznie zamiast generowane komputerowo (pomijając moment zasysania w próżnię przy powstaniu stłuczenia). Nie, żeby animatorzy jakoś strasznie się do tego przykładali, ale szanuję ujednolicenie koncepcji. Płytki krwi, grające w tym odcinku główną rolę, były za to jeszcze bardziej słodkie i miały jeszcze bardziej urocze minki niż sezon wcześniej, o ile to w ogóle możliwe. Jestem jedynie trochę zawiedziona openingiem - ten w pierwszym sezonie nie był w sumie niczym kozackim, ale seiyuu ładnie się zgrywali i tworzyli razem miłą, skoczną, wpadającą w ucho piosenkę. Tutaj odniosłam za to wrażenie, jakby KanaHana i Tomoaki Maeno trochę... fałszowali? Ale z drugiej strony wcale się nie zdziwię, jeśli seiyuu wciąż mają utrudnioną pracę i musieli nagrywać opening w warunkach polowych. No trudno. Ta nieszczęsna pandemia akurat wszystkim równo daje w kość - i nam, i twórcom, i zapewne bohaterom też, o ile uda się zanimować zakończenie mangi...

Hataraku Saibou Black (TV)

Czy żeby zasłużyć sobie na takie cool białe krwinki naprawdę muszę podupaść na zdrowiu? A może być chociaż psychicznym...?

Wiemy już, jak działa ekosystem organizmu, w którym wszystkie procesy życiowe przebiegają tak jak trzeba, a pomijając jedną nagminnie gubiącą się Czerwoną Krwinkę, każda komórka doskonale spełnia przydzieloną jej rolę. Co jednak dzieje się w ciele człowieka, który nadużywa alkoholu, pali multum papierosów, lubi sobie tłusto podjeść, ale jednocześnie żyje w nieustającym stresie? Przed wami spin-off do znanej serii, którą uroczą komedię zamienia na post-apokaliptyczną wizję końca wewnętrznego świata. Nasz protagonista, świeżo upieczony Czerwony Krwinek, właśnie ukończył ostatnie szkolenie teoretyczne i rusza do działania, aby pod okiem doświadczonych senpajów zapoznać się z pracą w terenie. Okazuje się jednak, że rzeczywistość daleka jest od uroków filmów instruktażowych, a raz rzucona w wir pracy krwinka ma zaiwaniać tak długo, aż ostatecznie nie padnie z wyczerpania. No normalnie jak w japońskich korporacjach...

Właściwie ciężko było nie oczekiwać, że na fali popularności oryginalnego Hataraku Saibou powstanie mnóstwo innych dzieł pokazujących rzeczywistość komórek w znacznie mniej przyjaznych warunkach. A chyba nic tak dobrze nie symuluje warunków godnych strefy wojny jak zapijaczony organizm bezmyślnie doprowadzający się na skraj używalności. Raczej ciężko tu wierzyć w jakikolwiek happy end, no chyba że pacjent zostanie czym prędzej przekazany do specjalistycznej placówki odwykowej... ale że wszystko z dużym prawdopodobieństwem dzieje się w Japonii, także nie należy mieć szczególnych złudzeń. I dlatego właśnie oglądanie Hataraku Saibou Black wydaje się tak ciekawe. Nie dość, że czujemy wszechogarniającą beznadzieję, to jeszcze wiele postaci, których role znamy z pierwowzoru, w spin-offie okazują się wypranymi z emocji korposzczurami działającymi praktycznie na autopilocie, inaczej rzuciłyby się w desperacji pod pierwszą lepszą bakterię. Przy okazji czuć tu zamysł na konkretną fabułę oraz ciekawą stylistykę, która bazuje na projektach postaci, które już znamy, tylko obudowuje je w mroczniejsze kolory i depresyjne cieniowanie, sprawiające, że wszystko wydaje się ciężkie, szorstkie i mocno zasyfione. Bardzo mi się to podejście podoba i choć nie jestem pewna, czy wrzucanie aż dwóch serii z tego samego uniwersum w jednym sezonie (a nawet jednego dnia pod rząd) to aby na pewno dobry pomysł, to jako gorąca fanka Było sobie życie zamierzam oglądać wszystko, co tylko może dotyczyć funkcjonowania organizmu.

Horimiya

Hori, błagam, powiedz, że na NFZ robią przeszczepy sutków!

Hori jest wzorem wszelkich dziewczęcych cnót - nie tylko świetnie się uczy i jest członkinią szkolnego komitetu, ale może się również poszczycić nieprzeciętną urodą oraz licznym gronem dogadujących się z nią koleżanek i kolegów, którym nigdy nie odmawia możliwości odpisania pracy domowej. No anioł, nie licealistka. Kiedy jednak rozbrzmiewa dzwonek oznajmiający koniec zajęć, Hori natychmiast zmywa się ze szkoły i wraca prosto do siebie, gdzie automatycznie zmienia się w... perfekcyjną panią domu! Sprząta, gotuje, opiekuje się młodszym bratem i z zapałem wertuje wszystkie gazetki z lokalnych sklepów spożywczych w nadziei na znalezienie najlepszych możliwych promocji. I robi to z uśmiechem na ustach, nie z przymusu czy rodzinnej niewoli (no, przynajmniej nie tylko). Zdarza się jednak razu pewnego, że kiedy Hori jest zajęta pracami domowymi, z zabawy wraca jej obtłuczony braciszek prowadzony przez jakiegoś przystojnego, elokwentnego, nastoletniego fana rocka. Okazuje się jednak, że okolczykowany młodzian to nie kto inny jak kolega z klasy Hori, Miyamura, który na co dzień skrywa się za fasadą okularów, rozrzuconych w nieładzie włosów i chorobliwej małomówności.

No i wreszcie doczekaliśmy się - Horimiya pojawiła się na małym ekranie jako pełnowymiarowa adaptacja, a nie robione po kosztach OVA. Entuzjazm, jaki wywołała informacja o produkcji anime była chyba jedną z większych rzeczy, jaka stała się w fandomie w zeszłym roku, choć może nie ma się czym chwalić w kontekście całej tej koronawirusowej apokalipsy. Studio CloverWorks jest obecnie jedną z najlepszych rzeczy, jaka może się przytrafić anime i ten przykład doskonale to potwierdza - zastosowana w Horimiyi animacja jest prześliczna i fajnie podkreśla humorystyczne momenty, seiyuu zostali świetnie dobrani (ze szczególnym naciskiem na Harukę Tomatsu oraz Uchiyamę Koukiego w rolach głównych), a opening i ending natychmiast zapadają w pamięć, jeśli nie muzycznie, to przynajmniej stylistycznie. Zastanawia mnie tylko dlaczego w openingu studio stara się sprzedać serię jako jakiś poważny, nastoletni dramat. Oczywiście to nie tak, że nie ma w niej motywów obyczajowych, ale to bardziej urocza, sympatyczna, podnosząca na duchu obyczajówka, a nie dołująca i roztkliwiająca się nad kryzysem czyjejś tożsamości. No a przede wszystkim to taka lekka komedia, która potrafi rozbawić do łez, ale też nie stara się na siłę cisnąć ze wszystkiego beki. Po ToniKawie liczę zatem na kolejny z rzędu udany romans, który pokaże widzom, jak powinien wyglądać rozwój zdrowego, zadeklarowanego związku.

Kemono Jihen

O rany, Sanji! Ale ci się... zarosło...

Do niewielkiej górskiej wioseczki znajdującej się z dala od przyzwoitej cywilizacji przybywa z samego Tokio pewien szacownie wyglądający detektyw, Inugami, który specjalizuje się w dość specyficznych sprawach... a mianowicie skupia się na tajemnicach o podłożu okultystycznym i ogólnie duchowym. Detektywa wezwała właścicielka zajazdu z gorącymi źródłami, której od kilku miesięcy giną zwierzęta hodowlane. Zamiast jednak być po prostu pożerane, co wskazywałoby na udział jakiegoś wygłodniałego lisa czy wilka, ciała zwierząt są porzucane, a wyjadane są z nich jedynie organy wewnętrzne. Najdziwniejsze jest w tym jednak to, że mimo całkiem szybkiego odnajdywania zaginionych zwierząt, trupy są pokryte zgnilizną i straszliwie cuchną... W międzyczasie Inugami zaczyna przejawiać wyraźne zainteresowanie Dorotabo, przygarniętym przez właścicielkę zajazdu chłopcem, któremu zlecana jest cała brudna (często bardzo dosłownie) robota. Szczególnie ciekawy jest noszony przez chłopca amulet, wskazujący na to, że wcale nie został on porzucony przez rodziców, a możliwe nawet, że ci wciąż jeszcze gdzieś żyją.

Oto shounen w klasycznym, starym, prawilnym wydaniu. Właściwie gdyby nie przystosowana do obecnych gustów kreska, mogłabym przysiąc, że to jakiś zapomniany kuzyn Inuyashy albo innego Kekkaishi (well, gimby raczej nie znajo). W każdym razie głównymi bohaterami są dzieciaki w tak skrajnie młodym wieku, że nie powinny nawet wiedzieć, czym jest porządna szkolna bójka, nie mówiąc już o walce z krwiożerczymi potworami, ale że mowa tu o fikcji najczystszej próby, dlatego to na barkach małolatów spoczywa tak naprawdę kwestia utrzymania kruchego pokoju i harmonii na świecie. Prowadzenie agencji detektywistycznej zajmującej się przypadkami naprzykrzających się ludziom youkai też nie brzmi jak najbardziej wysublimowany koncept na świecie i pewnie każdy widział coś takiego choć kilka razy (na rok), natomiast anime jest zrealizowane tak porządnie, jakby miał to być co najmniej hit na miarę Jujutsu Kaisen. Najwięcej mojej uwagi przykuła jednak nie tyle animacja, choć jest ona niezwykle ładna i dopieszczona, ale z jakiegoś względu nie mogłam nie skupiać się na pięknej, orkiestrowej, przygrywającej w tle muzyce. Przywodziła mi na myśl coś w rodzaju starego Kawaia Kenjiego z Fate/stay night albo soundtracku do D.Gray-mana. Jeszcze nie dotarłam do informacji, kto odpowiada w tym przypadku za OST, ale prawdopodobnie zostanę wierną fanką jego/jej/ich twórczości. Póki co pozostaje mi śledzić samo anime, bo w sumie dobrze odgrzany kotlet w ładnej panierce nie jest wcale taki zły.

Kumo Desu ga, Nani ka?

Siubidubirubaduba... eeeee MACARENA!

Pewnego dnia w pewnej klasie nagle rozbłysło intensywne światło... po czym pewna dziewczynka postanawia wydostać się z ciemnego pokoju i orientuje się, że to wcale nie jest pokój, tylko wnętrze pajęczego jaja. Zgadliście - to klasyczny, wykapany isekai, dlatego nie ma w tym absolutnie nic dziwnego, że główna bohaterka odrodziła się jako uroczy, bialutki pajączek. Na początku oczywiście wpada ona w panikę, no bo jak to tak zostać pająkiem, przecież to nieludzkie, o nie, tuż obok jest jeszcze więcej pająków, i one się nawzajem zabijają, łorajuśku, kanibalizm, ratunku, gdzie się podział rzecznik praw ochrony zwierząt, aaa! Słowem - jeden wielki strumień nieuporządkowanej świadomości. Po chwili nasza Pajęczyca bierze się jednak w garść (przy okazji spitalając jak najdalej od nowej rodzinki) i zaczyna zastanawiać się nad dalszymi krokami na drodze do przeżycia. Dochodzi wówczas do wniosku, że po pierwsze trza jakoś zaspokoić głód, co w tych ekstremalnych warunkach będzie zasługiwało co najmniej na order Beara Gryllsa, a po drugie czas zacząć expić, bo przecież żaden szanujący się inny świat nie może działać bez porządnych skilli.

Weźcie trzy miarki TenSlime, zalejcie to dwoma szklankami Arifurety, dorzućcie jeszcze dla smaku szczyptę Tate no Yuusha czy jakiejś innej samoświadomej serii, zamieszajcie, wstawcie do pieca - i voilà! Macie soczysty kawał isekajowego zakalca. Postanowiłam dać serii szansę tylko dlatego, że koncept wydawał się dość nietuzinkowy (znak, że autor wykrzesał z siebie chociaż minimum jakiejkolwiek pomysłowości), no i w roli głównej obsadzono Aoi Yuuki, która ma naprawdę interesujący arsenał głosowych możliwości... ale jednak nie pisałam się na wielki, wystrzeliwany z prędkością karabinu maszynowego monolog, który wali widza młotkiem po głowie, że TAK, TO ISEKAI, ŚWIAT WYGLĄDA JAK GRA MMO-RPG, A GŁÓWNA BOHATERKA ODRODZIŁA SIĘ JAKO PAJAJAJONK. Załapałam to po pierwszej minucie, naprawdę. Ba, nikt mi tego nawet mówić wprost nie musiał, bo to się chyba rozumie samo przez się, bazując na tych wszystkich wałkowanych non-stop light novelkach. Nie umiem też przymknąć oka na to strasznie sztywne CGI. Jasne, nie jest to żaden Berserk (2016) ani Gibiate (ani tym bardziej Ex-Arm, ale to już zawodnik wagi ciężkiej), po którym ma się ochotę wyłupać sobie oczy, ale reżyser kompletnie nie umie się nim posługiwać,a w porównaniu z tymi ładniutkimi, rysowanymi scenami z końcówki odcinka... uch. Poproszę jednak serial o reszcie odrodzonej klasy. Może wcale nie byłby dużo mądrzejszy, ale mam wrażenie, że przynajmniej dostałabym coś, a nie animowaną definicję "isekaja" rozciągniętą na bite 20 minut.

Mushoku Tensei: Isekai Ittara Honki Dasu

Zawsze chciałem zostać czarodziejką z Merkurego i strzelać bąbelkami!

Znacie doskonale przebieg fabuły tego kalibru: jedzie sobie Dzika Ciężarówka-kun, jedzie sobie, jedzie, nagle wymyka się kierowcy spod kontroli, aż wreszcie uderza w jakiegoś Bogu ducha winnego przegrywa czy innego hikikomori, by przenieść jego umęczoną duszę... do zupełnie innego świata. Nie inaczej jest z głównym bohaterem Mushoku Tensei, bezrobotnym, nieatrakcyjnym mężczyźnie grubo po trzydziestce. Ostatnią rzeczą, jaką widzi na naszym łez padole, to stojący nad stołem operacyjnym kordon lekarzy... a potem budzi się i dostrzega wydatne piersi jakiejś pięknej kobiety o europejskich rysach. Ciekawy to sposób leczenia poszkodowanych w wypadkach, myśli sobie nasz podjarany nowymi perspektywami protagonista, ale kiedy wyciąga do kobiety ręce i zauważa swoje drobne, pulchniutkie paluszki, orientuje się, że znalazł się w ciele świeżo narodzonego niemowlęcia. Od dziś będzie mu na imię Rudy (no, Rudeus) i już wkrótce pozna niezwykłe możliwości czekające na niego w świecie pełnym magii, potworów i podróżników przygód.

To nie miało prawa się udać, bo przecież mamy tu do czynienia z wielopoziomowym tortem składającym się z isekajowych schematów budowanych na isekajowych schematach (nie szkodzi, że prześlicznym i będącym protoplastą gatunku). Mało to w ostatnim czasie widzieliśmy tych życiowych nieudaczników, którzy odradzali się w nowym świecie jako genialni magowie, i to najczęściej pod postacią kilkuletnich dzieci? Te wszystkie Kami-tachi ni Hirowareta Otoko, Kenja no Mago, Hachi-nan tte, Sore wa Nai deshou!, Watashi, Nouryoku wa Heikinchi de tte Itta yo ne!, nawet dopiero co mające premierę Kumo Desu ga, Nani ka? czy uwielbiane przeze mnie Honzuki no Gekokujou. No za dużo tego, stanowczo za dużo. A jednak twórcy wykonali jeden ruch - tylko jeden - żeby z poziomu przeciętnej adaptacji kolejnej z rzędu isekajowej light novelki zapewnić sobie koronę zwycięzcy całej stawki. A mianowicie zatrudnili do głównej roli Tomokazu Sugitę, czyli doskonale znanego seiyuu wcielającego się chociażby w Gintokiego z Gintamy czy Kyona z Suzumiyi Haruhi. No bo skoro jedziemy już po bandzie i mamy tego małoletniego protagonistę, który nieustannie produkuje w myślach kolejne świńskie lub ironiczne uwagi na temat nowo poznawanej rzeczywistości, to czemu nie ma tego prezentować aktor, który ma wieloletnie komediowe doświadczenie z takim właśnie typem bohaterów? Nie wiem, jak wy, ale dla mnie w tym szaleństwie jest metoda. Co prawda trailery srodze mnie oszukały, bo spodziewałam się czegoś łagodnego i obyczajowego (ponoć wciąż jest na to szansa), jednak ten typ bezpośredniego głównego bohatera też całkiem mi odpowiada.

Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu 2nd Season Part 2

Jak zrobię tak to mnie widać, a jak tak - to nie widać!

Wracamy (oj, w tej serii to prawdziwe słowo-klucz) do Sanktuarium i kulącego się gdzieś w krzakach Subaru, który właśnie... dostaje od Otto opieprz życia, aby nie próbował zgrywać chojraka i nie dźwigał wszystkiego na swoich barkach zamiast po ludzku poprosić przyjaciela o pomoc? To ci dopiero nowina. Najwyraźniej jednak Subaru tego potrzebował, bo nadszedł czas na decydujące rozstrzygnięcie konfliktu, w którym na szali położone są nie tylko życia rezydentów posiadłości, ale też istnienia wszystkich ludzi i niekoniecznie ludzi zgromadzonych w Sanktuarium. Subaru decyduje się wtajemniczyć Otto w obecną sprawę i opracowuje z nim plan działania, który rozpoczyna się od rzucenia Roswaalowi wyzwania - jeśli Subaru zdoła wszystkich ocalić, Roswaal przestanie knuć po kątach i rzuci w pieruny swoją książkę z przepowiedniami. Kolejnym ważnym krokiem będzie nakłonienie Emilii, aby zdradziła, co takiego widziała podczas Próby i czemu aż tak ją to straumatyzowało.

I znów jaram się jak ten opiekany nad ogniskiem ziemniaczek. Wszystko to dlatego, bo Re:Zero ma pewną rzadko spotykaną wśród anime cechę - potrafi opowiadać historię, a potem stopniowo uzupełnia zasugerowane wcześniej luki świetnymi zwrotami akcji, bez wywierania złego wrażenia, że celowo się coś przed odbiorcą zatajało (umiała to chociażby Durarara!!, nie umiał kompletnie Boogiepop). Po prostu pewne detale, które są kluczowe dla sukcesu sprawy, nie wydają się szczególnie ważne na dany moment historii. W ogóle nie miałam jeszcze okazji o tym powiedzieć, ale niezmiernie szanuję też twórców za to, że niczym w trybie streamingowym robią odcinki na tyle minut, na ile akurat potrzebują. Ma być po bożemu 24? Spoko. Przeciągniemy kolejny do 28? Cool. Może tym razem bez openingu, żeby fabuła mogła lepiej wybrzmieć? Się rozumie. Co najwyżej trochę mi smutno, że animacja stała się tak oszczędna - nie że uboga w detale, tylko w ruch jako taki. No chyba że to wina materiału źródłowego, że w tym arcu postacie głównie stoją i ze sobą rozmawiają...? Niemniej czuję olbrzymi hajp na myśl o tym, że czas najwyższy na pokonanie klątwy tej pętli czasowej i że już za chwilę poznamy jeszcze więcej szczegółów z życia Emilii, co może (choć nie musi) nam rozjaśnić, co tu się w ogóle odwala w tym innym świecie.

Shingeki no Kyojin: The Final Season

Będzie co ma być, już wiem, że stąd nie zwieję~

Zanim przywitamy się z Erenem, Mikasą, Arminem i resztą spółki, zerkniemy najpierw, co się dzieje poza wyspą Paradis, tym bardziej że istniejący świat to coś znacznie więcej niż tylko kilka wysokich ścian i zgraja krążących między nimi tytanów. Jak wiemy z opowieści Grishy, spisanej i ukrytej w piwnicy domu Jeagerów, mężczyzna wywodził się z kraju, gdzie panował i wciąż panuje pewien specyficzny ustrój. Ludzie dzielą się na "lepszą" rasę obywateli Mare oraz "gorszą" - Erdian - których przetrzymuje się w gettach, ponieważ ich krew umożliwia im zamianę w tytanów. Trik polega jednak na tym, że w przeważającej większości Erdianie mogą się zamieniać tylko jednorazowo i bez jakiejkolwiek samodzielnej kontroli. Nie przeszkadza to jednak mocarstwu Mare prowadzić wojnę z krajami ościennymi, jednocześnie wykorzystując potęgę zniewolonych tytanów - w tym dorosłego Reinera, który u progu ciążącej na nim klątwy Ymir ma wkrótce przekazać moc opancerzonego tytana w ręce (szczęki?) jednego z młodych rekrutów. Czy wszystko pójdzie po myśli obywateli Mare? I czemu raczej niekoniecznie?

Trochę się bałam tego ostatniego sezonu, ale niekoniecznie przez przejęcie projektu przez studio MAPPA (chociaż ich ciągoty do posiłkowania się CGI są niepokojące), tylko przez odgórnie narzucone terminy. A one w połączeniu z ciągotami studia MAPPA do posiłkowania się CGI zakrawają o porządną katastrofę. O dziwo na razie wszystko działa bez większych problemów, a projekty tytanów - mimo że animowane z wykorzystaniem grafiki komputerowej - nie wzbudzają żadnych odruchów wymiotnych ani skojarzeń z Berserkiem (2016) czy innymi takimi cudami kinematografii. Jest płynnie. Jest wartko. Jest dobrze. Co prawda współczuję wszystkim niedzielnym widzom, którzy znają fabułę Ataku tytanów wyłącznie z anime, bo ten pierwszy odcinek wrzuca człowieka na bardzo głębokie wody, ale mnie na szczęście ta sytuacja ominęła i mogłam skupić się bardziej na warstwie technicznej niż na zrozumieniu historii rodem z jakiegoś spin-offa osadzonego w uniwersum. Z ważnych rzeczy odnotowałam obecność Ayane Sakury w roli Gabi - to aktorka głosowa, która wciela się też w postać Hiny z Kamisama ni Natta Hi i muszę powiedzieć, że za granie irytujących dziewczynek powinna dostać jakąś branżową nagrodę, bo jest w tym naprawdę dobra. Ach, pewnie warto byłoby jeszcze wspomnieć coś o nowym openingu i endingu... ale są tak skrajnie nieoglądalne, że w sumie nie wiem po co. Jakbym chciała sobie popatrzeć na ładne wybuchy i kłęby ognia/dymu, to bym sobie odpaliła losowy odcinek Enen no Shouboutai. Na razie finałowy sezon prezentuje się stabilnie i przyjemnie, jakkolwiek kompletnie się nie zdziwię, jak w pewnym momencie produkcji studio MAPPA wyzionie ducha. Przecież tu się na boku jakościowe Jujutsu Kaisen też tworzy!

SK8 the Infinity

Pomalutku, lecz do skutku!

Na Okinawie ma miejsce dość nietypowy proceder, a mianowicie na terenie opuszczonej kopalni odbywają się super tajne i super niebezpieczne wyścigi na deskorolkach zjazdowych, które określa się mianem "S". Ich nieodłączną częścią są również zakłady, w których zawodnicy stawiają na szali to, co uważają za cenne - od pieniędzy, przez sławę, po wpływy i kobiety. W tych wyścigach udział bierze również nastoletni Reki, który na swoje nieszczęście podczas ostatniego pojedynku z niejakim Shadowem przegrywa z kretesem, przez co nie tylko rani się w rękę, ale jeszcze traci deskorolkę. W międzyczasie do klasy Rekiego dołącza nowy uczeń z wymiany - Langa - będący pół-Japończykiem, pół-Kanadyjczykiem. Reki wyczuwa w nim bratnią duszę (nawet jeśli bardzo kulawą i niepotrafiącą utrzymać się pięciu sekund na deskorolce), przez co wciąga go w pracę w sklepie z akcesoriami związanymi ze skateboardingiem. Nie wie jednak, że na tym jeszcze nie koniec i że już wkrótce Langa pozna wyścigi "S" nie tylko od strony dostawcy zamówień.

Łaaa, ale to widać, że pieczę nad serią sprawuje ten sam reżyser co przy dwóch pierwszych sezonach Free! - czuć tu tę samą lekkość animacji, ogrom humoru i hiper ultra lekki gay vibe co u nastoletnich pływaków. Właściwie nawet w kresce jest coś takiego, co odrobinkę przywodzi na myśl Harukę i spółkę... Może to kwestia ruchliwej mimiki postaci? Albo tych gibkich sylwetek i napęczniałych mięśni? Dunno, jednak zdecydowanie potrzebuję tego więcej. Dużo, dużo więcej. Co prawda seria nie jest dziełem studia KyoAni, ale ludzie z Bones też nie lecą sobie w kulki z animacją i czego się nie dotkną, to zamieniają w złoto - jeśli nie krytycznie, to chociaż finansowo. W każdym razie nawet jeśli koncept SK8 the Infinity ociera się momentami o fabułę pokroju Hypnosis Mic, to jest w tym anime coś tak szczerego, prostego i samoświadomego, że nie umiem się na nie gniewać. Nie - ja się w tej serii bez reszty zakochałam. To jest dokładnie to, czego oczekuję od klawych sportówek - mnóstwa serducha, szczerej pasji, wspierających się kumpli i odrobiny (no dobra - kilku ton) zdrowego dystansu. Opening powtórzyłam już sobie trzy razy, natomiast ending opowiadający o deskorolkowych kraksach ekipy bohaterów to absolutne złoto i skarb narodowy tej zimy. Zaprawdę powiadam wam... dla takich sezonowych niespodzianek aż chce się żyć.

Skate-Leading☆Stars

Wszystkim innym skokom poza flipem - serdecznie dziękujemy!

Podczas mistrzostw narodowych w kategorii nowicjuszy młodziutki Kensei Maeshima musi zmierzyć się z wieloma trudnościami - nie dość, że dwa miesiące wcześniej jego rodzice, a zarazem trenerzy zmarli tragicznie w wypadku samochodowym, to jeszcze jego głównym przeciwnikiem jest niepokonany jak do tej pory Reo Shinozaki. Zapędzony w kozi róg Kensei ogłasza wobec tego butnie, że jeśli nie uda mu się tym razem pokonać bladolicego mistrza, to ostatecznie rzuca łyżwiarstwo figurowe. Jak możecie się spodziewać po tych dramatycznych trzech minutach pierwszego odcinka, Kensei mimo świetnego występu przegrywa zaledwie o ułamki punktów, natomiast Reo z pogardą rzuca podczas ceremonii medalowej, że jego wannabe rywal nigdy go nie pobije, więc niech lepiej da sobie spokój. No i faktycznie dał... Tymczasem po kilku latach, kiedy chłopcy dorastają i idą do liceum, uznany za geniusza i sportowego półboga Reo nagle decyduje się zmienić dyscyplinę i zamiast w singlach, zamierza startować w łyżwiarstwie drużynowym. Co ciekawe niemal w tym samym czasie do Kenseia przychodzi pewien młodzieniec, który pragnie go na powrót zaangażować w zawodową jazdę na lodzie...

Dowiedziałam się nieco poniewczasie, że emisja pierwszego odcinka wybiegła nieco poza plan sezonu zimowego i nastąpiła już 28 grudnia, dlatego postanowiłam szybciutko nadrobić zaległości i obejrzeć to długo wyczekiwane cudo... A dlaczego długo wyczekiwane? Jak może wiecie, dzięki Yuri!!! on ICE łyżwiarstwo figurowe zajmuje w moim sercu pewne specjalne miejsce i dlatego od tamtej pory oglądam pasjami wszystkie istotne dla branży zawody. I chociaż nie predysponuję do miana eksperta w tej dziedzinie, to jednak wykraczam już poza poziom uroczego piwniczaka, któremu można wcisnąć wszystko i ma się cieszyć, bo łooo, ładni chłopcy. Mogę tylko zgadywać, kto i co stało za inicjatywą stworzenia tego anime, ale już po zobaczeniu plakatu odniosłam wrażenie, że ktoś z grona producentów zasugerował "YoI się sprzedaje i serie z przystojnymi, nastoletnimi idolami się sprzedają, więc weźmy to połączmy, wtedy sprzeda się dwa razy bardziej". Pierwszy odcinek tylko to potwierdza. Zasady wymyślonej na potrzeby anime kategorii "grupowego" łyżwiarstwa figurowego (nie mylić z synchronicznym) brzmią bardziej tak, jakby ktoś chciał podnieść do rangi prawilnego sportu te wszystkie rozrywkowe imprezy ala Myszka Miki na lodzie, natomiast wisienką na torcie jest stworzenie systemu ocen przydzielanych przez... obiektywny sztab 15 kamer (no jasne, sędziowie w singlach i parach - powodzenia w popełnianiu błędów i rabowaniu zawodników z punktów). Dodatkowo zaprezentowani chłopcy są skrajnie bucowaci i każdy by tam z rozkoszą wepchnął rywala pod rozpędzoną Ciężarówkę-kuna, gdyby tylko mógł. Marzenia? Zdrowa rywalizacja? Chęć rozwoju czy pokonania własnych słabości? Zapomnijcie! Główni bohaterowie będą jeździć, ponieważ zemsta i nastoletni angst. Ech... Naprawdę, aż mam ochotę po tym przeprosić się z Taisou Zamurai, a kto wie, czy nie z Iwa Kakeru...

Show by Rock!! Stars!!

Skoro siedzimy w ciupie, to może zmienimy nazwę grupy na... THE POLICE?!

W Midi City już wkrótce zostanie zorganizowany największy jak do tej pory event pod nazwą World Wide Love Rock Festival, który przeobrazi ulice miasta w wiele ciągów mniejszych i większych scen. Na tym festiwalu wystąpią zarówno topowe zespoły z czołówek list przebojów, jak i te dopiero debiutujące czy zyskujące przychylność lokalnych słuchaczy. No i oczywiście nie ma ograniczeń jeśli chodzi o prezentowane gatunki muzyczne! Nic więc dziwnego, że z tej okazji chcą też skorzystać dziewczęta z Mashumairesh!!. Szef umawia je więc ze swoim znajomym z Midi City, który zaopiekuje się początkującym zespołem i pomoże w organizacji sceny na samym festiwalu. Aby się to jednak ziściło, najpierw należy ruszyć w podróż do sąsiedniego miasta, a ta może nie być wcale taka łatwa. Od pewnego czasu w Midi City krążą bowiem plotki o atakach olbrzymiego, emanującego złą energią głośnika...

Przy okazji podsumowywania Show By Rock!! Mashumairesh!! zapowiadałam, że to już mój limit oglądania serii i że nie sięgnę po kolejny sezon, jeśli wciąż będzie się nim zajmowało Kinema Citrus. Groźba najwyraźniej musiała zadziałać, bo choć za produkcję wciąż odpowiada to samo studio, to zmienili się zarządzający nią twórcy, a na krzesło reżysera wrócił Takahiro Ikezoe znany z dwóch udanych pierwszych sezonów robionych dla Bones. I to naprawdę czuć. Jasne, ta seria to jeden wielki festiwal uroczego fanserwisu przeznaczonego dla fanów gry mobilnej oraz furasów wszelkiej maści (ciekawe, do której puli zaliczam się ja), ale warto pochwalić twórców, że chociaż istnieje tu jakaś fabuła, która uzasadnia fakt robienia z tego anime. Wrócił też ten dobry rodzaj humoru bazujący na zabawie popkulturową konwencją (w pierwszym odcinku brakowało już tylko soczystego Eurobeata do pełnej parodii Initial D), a nie na powtarzaniu do porzygu raz utartych catchphrase'ów czy gotowych gagów. Najwidoczniej w tym sezonie uszaste piosenkarki i konio-dziewczynki to dedykowany mi padół guilty pleasure, z którego wcale a wcale nie zamierzam tak szybko rezygnować.

Tenchi Souzou Design-bu

Oczekiwania kontra rzeczywistość

Kiedy Bóg tworzył Ziemię, miał naprawdę kupę roboty przy jego projektowaniu, ale jako że był Bogiem - czyli szefem wszystkich szefów i prezesem firmy Życie spółka z o.o. - dlatego jednocześnie zorganizował zespół kreatywny mający zajmować się opracowywaniem i wdrażaniem do ekosystemu nowych zwierząt. Do działającej od jakiegoś czasu ekipy wkrótce dołącza również Shimoda, czyli anioł, który ma za zadanie pośredniczyć w przekazywaniu wiadomości między Najwyższym a Zespołem Niebiańskich Designerów (czyt. jest sekretarką). Najpierw jednak Shimoda musi zapoznać się w pozostałymi członkami drużyny i zobaczyć, na czym dokładnie polega ich praca. Pierwszym zleceniem, którego będzie świadkiem, jest "stworzenie zwierzęcia, które może żywić się liśćmi z drzew". Pomysłów na rozwiązanie tego zagadnienia jest kilka, a co jedno wygląda dziwniej od poprzedniego: pan Tsuchiya proponuje nową odmianę konia (tym razem ze skrzydłami), Mizushima próbuje przepchnąć koncept ping-pongowego drzewa (???), natomiast Unabara tworzy... znajomo wyglądającego jelenia z bardzo długą szyją.

Choć edukacyjny wymiar niektórych segmentów anime, skupienie się na zwierzakach oraz ilość kolorków może sugerować, że jest to produkcja skierowana do dzieci, mnie znacznie bardziej przypomina serie w rodzaju Hataraku Saibou albo Dr. Stone. Jasne, przy okazji się czegoś uczymy, ale wciąż jest to zatopione w dużej ilości humoru sytuacyjnego i śmiania się z dziwności istniejącego świata. Świetna była część, jak metodą prób i błędów dokonano odkrycia żyrafy - a to starano się zbalansować długość szyi i nóg, żeby zwierzę nie umarło z niedotlenienia mózgu, gdy tylko uniesie głowę, a to dorzucono jej do żołądka bakterie symbiotyczne, żeby przetworzone liście były w stanie zapewnić odpowiednie składniki odżywcze, rogi dodano dlatego, bo żyrafa obiła sobie czoło przy wychodzeniu z warsztatu, a członek drużyny do spraw zapewniania kjutności dorobił żyrafie urocze plamki, bo tak. Z jednej strony jest w tym sporo bardzo ciekawej wiedzy, ale jednocześnie dużo fajnego absurdu, który próbuje skomentować niektóre mniej praktyczne pomysły matki natury (a przy okazji wytłumaczyć, czemu, do jasnej ciasnej, nie mamy na świecie pegazów). Projekty postaci i animacja mocno przypominają mi lepsze czasy emitowania Nanatsu no Taizai, więc już za sprawą tego skojarzenia będę obserwować serię dalej, choć z drugiej strony zaczynam bać się otwierać lodówkę, bo Junya Enoki znów wyskoczy mi gdzieś w jakiejś głównej roli (po Nasie z ToniKawy i Itadorim z Jujutsu Kaisen pojawił się już w Hataraku Saibou Black jako Czerwony Krwinek, w 2.43: Seiin Koukou Danshi Volley-bu jako Yuni oraz tutaj jako Shimoda).

Tensei shitara Slime Datta Ken 2nd Season

Quality we włosach potargał wiatr~
 
Rimuru, który przez dłuższą chwilę piastował stanowisko nauczyciela w Akademii Wolności i opiekował się pozostawioną tam przez Shizu piątką dzieci, teraz może już wrócić na stare śmieci i ponownie zająć się wielką polityką Federacji Jura Tempest. Jedną z nowszych spraw jest konieczność wysłania delegacji do oraz przyjęcia poselstwa z Eurazanii, rządzonej przez Demonicznego Lorda Carriona. Rimuru decyduje się zlecić misję Benimaru oraz Rigurowi - są odpowiednio okrzesani, żeby nie przynieść Federacji hańby, ale w razie czego są na tyle silni i sprytni, aby wykaraskać się z opałów. Tymczasem w stolicy trwają w najlepsze przygotowania do ugoszczenia obywateli sąsiedniego kraju. Wreszcie na miejsce przybywają powozy ze szlachetnymi (ale też żądnymi bitki) gośćmi, należącymi do sławnej Trójki Beskieterów: Albis zwana również Złotym Wężem, Suphia określana mianem Pazura Białego Tygrysa oraz Grucius (póki co po prostu Grucius).

Obrodziło nam tej zimy kontynuacjami, a najwięcej jest spośród nich takich, w przypadku których premiera pierwszego sezonu danej marki nastąpiła ładnych parę lat temu. TenSlime to oczywiście nie żaden staroć sędziwej daty, ale gdyby nie fakt, że do podsumowania anime 2020 roku nadrabiałam OVA, byłabym całkiem zdezorientowana bieżącymi wydarzeniami. Szczególnie, że ostatnim arcem był miła, lecz cokolwiek przeraźliwie nudna opieka nad piątką uczniów Shizu. Tymczasem TenSlime najlepiej radzi sobie z polityką w wersji light i przekabacaniem coraz to nowszych sojuszników na właściwą stronę mocy. Ja wiem, ja wiem, to takie naiwne, nierealne, mdłe czasami nawet... ale strasznie lubię ten rodzaj przyjaznych isekajów, w których główny bohater umie w bycie miłym i charyzmatycznym. Zresztą, nasza własna, ludzka historia doskonale uczy, że lepiej podbijać świat sojuszami i umowami handlowymi niż po prostu silną piąchą. Grafika prezentuje się tak samo spoko jak w pierwszym sezonie - nie jest to nic oszałamiającego, ale byłabym przeszczęśliwa, gdyby każda seria mogła być zrealizowana w najgorszym razie tak technicznie poprawnie jak TenSlime. Opening jest okej, typowy składak randomowych scen i tuzina bliżej nieokreślonych gąb nowych postaci, natomiast zdziwiła mnie obecność STEREO DIVE FOUNDATION w endingu. Czy oni ostatnio nie przesadzają ze sprzedażą swoich kawałków, nawet (szczególnie?) do serii, w których raczej średnio komponują się z klimatem? No, ale mniejsza z tym. To był bardzo porządny, przepisowy start kontynuacji, więc oczywiście zamierzam zostać na pokładzie do samego końca lata.

Uma Musume: Pretty Derby Season 2

Elegancka konio-dziewczynka musi dbać o swój koński ogon i... i swój koński ogon...

Nasze szybkie jak wiatr i urocze jak młode źrebiątka konio-dziewczynki powracają na małe ekrany - tym razem w pełnym wymiarze odcinków! Zamiast jednak na Special Week i Silence Suzuce, historia skupi się tym razem przede wszystkim na Toukai Teiou. Ta młoda, energiczna, pewna siebie konio-dziewczynka ma marzenie, aby dorównać swojej idolce, Symboli Rudolf, i sięgnąć po Potrójną Koronę. Póki co jednak najbliższym wyzwaniem jest zwycięstwo w nadchodzących Japońskich Derbach, do których Teiou przygotowuje się ze wszystkich sił. Kibicują jej w tym koleżanki z drużyny Spica, w tym Mejiro McQueen, którą Teiou uważa jednocześnie za swoją główną rywalkę. Co z tego wszystkiego wyniknie i czy droga po tytuł będzie usłana różami (albo chociaż soczystą trawką?). Przekonacie się w nowej serii z uniwersum Uma Musume!

Nie wiem, jakim cudem mam tyle miłości do tak dziwnego w założeniach anime adaptującego grę mobilną, w której zbiera się ogoniaste waifu robiące okazyjnie za idolki (jakby... czy to w ogóle może brzmieć jeszcze gorzej niż teraz?), ale chyba każda seria, gdzie postacie mają między sobą zdrowe relacje, jest w tych trudnych czasach szczególnie warta docenienia. Przy takim Star-Leading Star to już w ogóle wydaje się jak niebo i ziemia, a zamiast naburmuszonych bishounenów o mocno podejrzanych motywacjach, po stokroć wolę urocze konio-dziewczynki. Niemniej problemem pozostaje to, jak będzie wyglądać seria po tak wyraźnej zmianie kierunku padania świateł reflektorów, a przy okazji zmianie na warcie twórców. Kiedy marka przechodzi w ręce nowego studia - w tym przypadku z P.A.Works na Studio KAI - nie wróży nic dobrego dla jakości i faktycznie widać w tym nowym sezonie spore ciągoty do 3DCG jeśli chodzi o animowanie tłumów czy postacie ukazywane w dużym oddaleniu (co to za jakiś głupi trend w tym sezonie?). Jasne, w napisach na końcu odcinka zostało zaznaczone, że P.A.Works wciąż pomaga przy robocie, ale jest to jednak tylko pomoc, a nie pełna kontrola. Natomiast na plus leci cała reszta, czyli skupienie się z fabułą na świeżej sprawie oraz przedstawienie sportowej rywalizacji jako coś zupełnie zdrowego i napędzającego do starań. Jak niedawno psioczyłam na sportówki z damskimi postaciami, tak sportówki z końskimi bohaterkami są molto, molto bene.

Urasekai Picnic

Może to nie książę na białym rumaku, ale księżniczka wśród białych promieni też styknie

Tuż obok naszego świata istnieje jeszcze inny, znacznie bardziej tajemniczy, opustoszały, niebezpieczny i... na swój sposób kuszący. Sorao Kamikoshi, przeciętna, małomówna studentka bez żadnych społecznych perspektyw, niespodziewanie trafia na Drugą Stronę i omal nie przypłaca tego zajścia życiem, kiedy natrafia na doprowadzającą do szaleństwa zjawę, Kunekune. Na szczęście dla topiącej się dziewczyny w ostatniej chwili ratuje ją inna niewiasta - złotowłosa, pełna energii Toriko. Wspólnymi siłami dziewczynom udaje się pokonać niebezpieczne monstrum, a w miejscu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej unosiła się zjawa, odnajdują niezwykły sześcian, zdolny odbijać wszystko poza spoglądającymi nań ludźmi. Po powrocie do naszego świata Toriko udaje się ustalić, że za sześcian można zgarnąć ładną sumkę pieniędzy, dlatego proponuje Sorao współpracę - skoro jedna umie w kontrolowany sposób dostać się na Drugą Stronę, a druga ma całkiem rozległą wiedzę na temat duchów i miejskich legend, to razem mogą polować na zjawy i czerpać z tego regularne profity.

Na pierwszy rzut oka seria wydaje się połączeniem Made in Abyss (tylko na płaskim terenie) i Shoujo Shuumatsu Ryokou (tylko mniej chibi). O, i może jeszcze dorzuciwszy szczyptę szaleństwa Death Stranding, jeśli ktoś ogarnia gry konsolowo-komputerowe. Nie jestem jeszcze pewna, czy seans mi się podobał, czy może jestem odrobinę zawiedziona prostą jak budowa cepa historią, ale na pewno nie żałuję i zamierzam dać szansę kolejnym odcinkom. W końcu mam do reżysera - Takyui Satou - jeszcze nieco szacunku za powołanie do życia animowanego Steins;Gate, choć jednocześnie ciągle odczuwam migrenę na wspomnienie późniejszego RErideD. Może Urasekai Picnic będzie jakościowo czymś pomiędzy? Nie byłoby źle. Bardziej niż rozwoju fabuły obawiam się jednak grafiki, bo choć w 95% jest ona dopracowana i bardzo, baaaardzo klimatyczna, to na 5% składają się zupełnie randomowe wstawki słabego w ciul 3DCG. Jeśli twórców stać na robienie fajnych, dynamicznych scen, a odwalają oczywistą fuszerkę, gdy pokazują w oddaleniu dwie idące dziewczynki, to to nie brzmi dobrze. A już bardzo niedobrze brzmi to, że studio LIDENFILMS odpowiada w tym sezonie za aż cztery serie naraz (podczas gdy w zeszłym roku zrobili dwie... tyle że w ogóle). Oho. Chyba zaczynam mieć ciarki i to niekoniecznie na widok tajemniczych zjaw...

Vlad Love

Nie o taką klasykę nic nie robiłam.

Mitsugu Banba jest ogromną entuzjastką krwiodawstwa - tak ogromną, że wprost nie może powstrzymać dwuznacznych skojarzeń na myśl o tym, że jej kjutne krwineczki mogą krążyć w ciele innej osoby. Niestety, pech chciał, że licealistka jest posiadaczką niezwykle rzadkiej grupy krwi określanej mianem "grupy chimery", która jest totalnie bezużyteczna przy transfuzjach. Jedyną osobą, która raz na miesiąc jest w stanie ulżyć fe... ekhem, problemowi Banby jest szkolna pielęgniarka, Chihiro Chimatsuri. Jej pomoc okaże się tym bardziej niezastąpiona, gdy pewnego dnia Banba natyka się na anemicznie bladą piękność. Ta pod osłoną nocy prezentuje swoje prawdziwe oblicze, a przy okazji niesamowity apetyt na krew. Azaliż prawda to - Banba nieoczekiwanie zgarnia najprawdziwszą, pochodzącą z samiuśkiej Transylwanii wampirzycę imieniem Mai Vlad Transylvania!

Mamoru Oshii podczas jednego z wywiadów przy okazji prac nad Vlad Love powiedział o współczesnym anime, że "są tak schludne i uporządkowane, że każdy może je obejrzeć. Tak nijakie i nieszkodliwe, że nie są ani trucizną, ani lekarstwem.", jak również "pokażmy, co się stanie, gdy wkurzy się starszego człowieka". No więc mamy to, co się stanie, gdy wkurzymy zasłużonego reżysera, który przez ponad dziesięć lat nie miał do czynienia z animacją, a ostatnią serię telewizyjną to zrobił łohoho czasu temu. Ten pik kunsztu współczesnego anime, to objawienie, które oświecony staruszek Mamoru Oshii chciał pokazać nam, maluczkim, rozpieszczonym przez bezpieczne produkcje widzom... czyli leniwa animacja, humor oparty na randomowym biciu po mordzie i cenzurowana golizna. Ara, ara, ara. Chyba ktoś tu ma o sobie zbyt wysokie mniemanie. Pozwolę więc sobie na pewną impertynencję i z zażenowaniem oznajmię, że roznegliżowana baba to nie żaden dowód na kunszt reżysera i odwagę w przecieraniu szlaków w nowoczesnym anime. Roznegliżowana baba to tylko roznegliżowana baba. Na dodatek bez sensu roznegliżowana i wciurno jeszcze brzydka. Absolutnie nic, co zaprezentowano w pierwszym odcinku Vlad Love, nie jest w żaden sposób oryginalne czy nawet odważne. Takie kadrowanie widzieliśmy ostatnio chociażby w Hanako-kunie, yuri przeżywają drugą młodość od czasu popularności Yagate Kimi ni Naru, o wampirach dopiero co powstało Noblesse, a serie o klubach zajmujących się lipnymi działalnościami przestały być modne gdzieś na poziomie istnienia Haruhi Suzumiyi. Najwyraźniej jednak Mamoru Oshii stał się takim zgorzkniałym Martinem Scorsese animcowego świata - niczego ze współcześnie produkowanych serii nie widział, ale już on dobrze wie, czego naprawdę potrzeba nastoletnim odbiorcom. A najwyraźniej potrzeba anime, których produkcja spóźniła się co najmniej o trzydzieści lat.

Wonder Egg Priority

Żeby zabrać się za oglądanie tej produkcji trzeba mieć dużo, hehe, jaj.

Ai Ohto, małomówna dziewczynka z wyraźną heterochromią oczu, znajduje na ulicy martwego żuka, któremu postanawia urządzić prowizoryczny pochówek. Okazuje się wówczas, że to wcale nie jest rzeczywistość, a sen, natomiast żuczek ożywa i przemawia ludzkim głosem. Najpierw pyta, czy Ai woli rzeczywistość, a potem - czy to w ramach wdzięczności za okazany gest, czy po prostu traktując usługę jako darmową próbkę - prowadzi bohaterkę do dziwnej groty z ruchomymi schodami prowadzącymi w dół i... Gdy Ai się budzi, odnajduje na swoim łóżku niezwykle twarde jajko z wygrawerowanym na skorupce kodem. Choć cały dzień zastanawia się, co powinna zrobić z jajkiem i do czego właściwie służy, niczego nie wymyśla. Ostatecznie z powrotem kładzie się spać, by ponownie trafić do świata snu. Tym razem jednak pojawia się w znienawidzonej szkole, gdzie zewsząd atakują ją różne przejawy nękania, natomiast głos żuczka nawołuje, by Ai zbiła jajko. Więc w złości robi to, by wreszcie odkryć, że jego wnętrze skrywa inną dziewczynę.

Produkcja Wonder Egg Priority praktycznie do samego momentu emisji owiana była tajemnicą i dopiero na dzień przed premierą pojawił się nieco dłuższy trailer, który niczego nie powiedział, ale zasugerował, że mogą się tu dziać nadnaturalne rzeczy. Pierwszy odcinek okazał się jednak jeszcze dziwniejszy od jakichkolwiek możliwych do wysnucia przypuszczeń i choć jest chaotyczny, ostro chaotyczny, po dwudziestu minutach widz jest już w stanie złożyć do kupy cały zamysł fabularny. Ostatni raz, kiedy byłam równie zdezorientowana i zaciekawiona co teraz, miał chyba miejsce przy okazji premiery Mahou Shoujo Madoka Magica. Co z tego wyniknęło i jakie wywołało to poruszenie w fandomie, wiele osób chyba wciąż pamięta i mam takie niejasne wrażenie, że Wonder Egg Priority może być podobną powtórką z rozrywki. No bo spójrzcie - mamy niewinne dziewczynki, mamy magiczny świat, w którym kryje się sporo przemocy, mamy ostrą tragedię w tle i pewnie jeszcze większą tragedię, która czeka w przyszłości niczego nieświadomą Ai (i nie tylko). Już czuję, że raz za razem będzie nam od tego pękać serce. Na szczególną uwagę zasługuje również realizacja animacji. Co by nie mówić, studio CloverWorks zamierza wykosić w tym sezonie całą konkurencję, a jeśli już Horimiya była graficzną perełką, to Wonder Egg Priority wygląda jak cały wypełniony po brzegi skarbiec (no, może ignorując pewne 3DCG gnomy). Te tła, mimika, detale, kolory... normalnie wypisz wymaluj produkcja rodem z KyoAni. Koniecznie musicie sprawdzić pierwszy odcinek, bo mam wrażenie, że to będzie czarny koń tego wcale nie słabego sezonu.

Yakusoku no Neverland 2nd Season

O, będzie jednego mniej do pilnowania...

Ucieczka dzieci hodowlanych z Grace Field House zakończyła się sukcesem, przynajmniej w okrojonym wiekowo składzie (Phil the Protektor został na straży najmłodszych maluchów). Mimo to ekipa pod przywództwem Emmy i Raya nie może ani na chwili opuścić gardy, ponieważ pościg wciąż stara się wpaść na ich trop, a przed sobą mają jedynie ogromną, kompletnie nieznaną puszczę przepełnioną tajemniczymi gatunkami flory i fauny. Bezcenną pomocą są zaszyfrowane książki pozostawione przez pana Minerwę oraz długopis, w którym ukryto współrzędne, gdzie uciekinierzy mogą szukać dalszej pomocy. Jednak by tam się dostać, grupa musi stawić czoła wielu problemom... w tym także takim, które nadejdą z zupełnie nieoczekiwanej strony, przybierając dziwnie podobną do ludzkiej postać...

Zapewne chciano rozpocząć nowy sezon od wysokiego C, dlatego twórcy wycięli część mangowego materiału i przeszli niemal od razu do konfrontacji z postaciami, które widzowie mogą już kojarzyć z przepełnionych symboliką plakatów promocyjnych. Kim jest ta demoniczna dziewczynka oraz jej wysoki towarzysz i jakie konkretnie mają zamiary wobec uciekinierów - nie będę póki co zdradzać, ale już nie mogę się doczekać dalszych interakcji między nimi a dzieciakami z Grace Field House. Kontynuacja z pewnością zachwyca podobnie ciężkim, niemal horrorowym klimatem, który był regularnie obecny w pierwszym sezonie, a przedstawienie lasu i żyjących w nim stworzeń przywodzi mocno na myśl co niższe piętra z Made in Abyss (nie pomijając przy tym potworów, które mają przemożną ochotę przerobić wszystko, co się rusza, na kotlety mielone). Mega fajnie, że powstają jeszcze takie shouneny, które bardziej niż na walce w zwarciu skupiają się na tajemnicy i przeżyciu przygody. I w ogóle na "przeżyciu". Muszę też przyznać, że opening i ending mają w sobie mnóstwo potencjału i choć trochę tęsknię za energicznym saksofonem UVERworldu, to już sama animacja jest zrobiona jak najbardziej w punkcik. Aż dziw, że można pokazać tyle ciekawych, zapadających w pamięć scen w serii, w której dziecięcy bohaterowie głównie uciekają albo intensywnie myślą.

Yuru Camp△ Season 2

Zupka chińska największą radością każdego szanującego się, przymierającego głodem survivalowca (albo studenta).

Po wspólnym świątecznym kempingu dziewczyny z Kółka pod Chmurką wracają do nieco mniej relaksującej rzeczywistości i zajmują się zbieraniem funduszy na kolejną wyprawę. Rin pomaga w księgarni, Aoi walczy na kasie w spożywczaku, Chiaki dba o to, aby społeczność Yamanashi była dobrze zaopatrzona we wszelkiego rodzaju alko, natomiast Nadeshiko i Ena pomagają na poczcie - pierwsza roznosi kartki noworoczne, a druga je sortuje. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, a każdy (no, może prawie każdy) pracownik może liczyć na krótki urlop celem zregenerowania sił. Shimarin oczywiście planuje samotny kemping, w których jest prawdziwą specjalistką. Zresztą, pierwsza połowa pierwszego odcinka jest poświęcona uroczym wspominkom, jak to mała Rin dostała swój pierwszy kempingowy sprzęt od dziadka i pierwszy raz udaje się na legitny wypoczynek pod chmurką.

Bardzo chciałabym tu wstawić milion emotikonek, ale to raczej nie przystoi poważnemu twórcy prowadzącego bloga o mandze i anime... dlatego... O Mój Boże! Jakie te tła są przepiękne! Jakie te kolory i oświetlenie zapierają dech w piersiach! Jaka w tle przygrywa cudowna muzyka! No normalnie jak nudle z rosołową kocham - czym prędzej rzućcie wszystko, co w tej chwili robicie, i odpalcie sobie chociaż pierwszą połowę pierwszego odcinka (można go obejrzeć bez jakiejkolwiek znajomości serii), żeby zobaczyć te doskonałe widoki skąpanego w jesiennym słońcu Yamanashi. Yuru Camp jak zawsze jest cudowną odtrutką od codziennego życia i wcale nie musicie kochać prawdziwych wypadów pod namiot, żeby czerpać radochę z wypraw dwuwymiarowych dziewczynek. Już pierwszy sezon był zrealizowany naprawdę genialnie, ale mam wrażenie, że przez te trzy lata kreska jeszcze się poprawiła, choć przecież ekipa pozostała dokładnie ta sama. Widać jednak, że ten długi czas na przygotowanie nowego sezonu nie poszedł na marne i że wszystko w kontynuacji gra i buczy jak trzeba. Przy openingu to wprost nie mogłam przestać się uśmiechać, słysząc starą, dobrą Asakę w nowej, uroczej piosence uzupełnionej świetnie zaprojektowanym klipem. Ledwie obejrzałam jeden odcinek, a już chapnęłabym ze trzy kolejne. Chlip, chlip... to może chociaż zrobię sobie powtórkę mangi...

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Dobry…
    Jak się czyta tytuł Pięcioraczków? Pięcioraczki Całka Podwójna Nieoznaczona?!

    Dr. Stone – nadrobiłam pierwszy sezon kiedyśtam to mogę drugi oglądać. Niech samo za siebie powie to, że z ponapoczynanych przeze mnie zimą serii na razie ta jako jedyna wywołała u mnie efekt "ej, jak to już koniec odcinka, co jest?" – dosłownie samo zleciało tak szybko, że nie zauważyłam kiedy. Albo nie, dodam, że bardzo fajny pomysł z przypomnieniem co kto kogo i dlaczego (aka co się stało w pierwszym sezonie) w formie opowieści dla dzieci, dobra robota, Gen. A teraz wracaj do właściwej roboty.
    (Czekam na scenę "czemu to ja mam testować samochód?" – "bo jako jedyny masz prawo jazdy".)

    Z ExArm widziałam tylko jakieś nabijanie się i Twoje screeny/tego gifa. Jedno słowo: dlaczego.

    Krwawe Krwinki i Czarne Krwawe Krwinki – kurczę, o tym, że nie rozumiem czemu obie serie lecą w jednym sezonie (a już jednego dnia to w ogóle) to truję różnym ludziom odkąd wyszło info że tak będzie. No ale mniejsza (choć dalej nie rozumiem).
    Mając do wyboru dwa warianty jestem jednak team zwykłe Krwawe Krwinki. Czarne mają w zasadzie fajny koncept, ale próbują jednocześnie budować jakiś tragizm, poczucie beznadziei, rozpaczy, Jest Poważnie™… po czym wrzucają sceny jak ta z Czerwonym Krwinkiem gapiącym się w dekolt Białej Krwinki czy czerwieniącym się w wątrobie. Yh. Zgrzyta mi to. (Melodia endingu też zresztą w kontekście tonu ogólnie.) Ponarzekawszy, powiem tylko że życzę niektórym krwinkom z Czarnych transfuzji do organizmu zwykłych żeby w końcu miały jakieś fajne otoczenie robocze.
    W ogóle, czy te Krwinki nie wyszły w końcu jakoś przedterminowo? Nawet u Ciebie w grafiku są na sobotę, a tymczasem sru, czwartek. O_o

    Tenchi Souzou Design-bu – w sumie nie miałam w planach, ale tak opisałaś, że sprawdziłam. A co mi tam, takie serie oglądają się same. :D Ale dziwnie wyglądają te sceny kiedy mówią o istniejących zwierzętach, że narysowane postacie jakoś tak… falują…?

    Od siebie dorzucę Back Arrow. Jeśli mam to streścić jednym zdaniem: magiczne dziewczynki transformujące w mechy, tylko bez magicznych dziewczynek. Najlepiej w sumie wyjaśni to ten elegancko zebrany zbiór screenów: https://tinyurl.com/y6zkaxkq
    No dobra, a jak coś więcej – jest sobie społeczność odcięta od świata, odgrodzona Ścianą. I nagle jednego dnia w relatywnie spokojne życie wjeżdża im koleś, który twierdzi, że przybył zza Ściany. Zostaje obśmiany (i to nie tylko dlatego że lata bez ciuchów cały odcinek – inni w tych mechach nie są nadzy, to kwestia tego konkretnego kolesia i jego braku żenady/syndromu protagonisty), no bo jak to tak, zza Ściany? Co tam w ogóle jest? Ano nie pamięta, ale musi tam wrócić. Aha.
    …wyobrażam sobie teraz Twoją minę i w sumie to nawet nie będę mówić że wcale nie. Ale jak czytałam opis i oglądałam trailer, to jakoś skojarzyło mi się wpierw z Casshern Sins (które imho było świetne), a potem z animowanym Garo wersji trzech (które poziom miało różny zależnie od serii ale oglądało mi się przyjemnie). Im dalej tym mniej Cassherna kosztem "wtf?" (poziom Garo zostaje tak samo na razie), ale zobaczę. Jak mi się kojarzy choć luźno z dwoma seriami, które dobrze wspominam, to a nuż…?
    Dam znać na koniec lata co z tego wyszło (chyba że jednak ciepnę w cholerę po drodze).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej-ho! :D

      Jak się czyta tytuł Pięcioraczek to niestety ci nie powiem, ale tak, to są całki - jedna całka oznacza pannę młodą (szczególnie nieoznaczoną na ten moment fabuły), a druga pana młodego (nie tyle nieoznaczonego, co mocno nieogarniętego). Taka scena pojawia się w openingu, ale trochę nie jestem pewna, czy całki na poziom licealistów to nie jest trochę zbyt duża przesada ^^"

      Dr. Stone – masz moje serduszko <3 I Gen też ma <3 Chociaż powinien wrócić do roboty. Ale cieszę się, że są jeszcze shouneny dla starych ludzi, przy których można miło spędzać czas :)
      (ty mi tu dajesz jakieś spoilery z mango, a ja jeszcze nie wiem, bo nadrabiam tomiki zbiorczo do recenzji, ojej .3.)

      Przy Ex-Arm istnieje tylko jedno wytłumaczenie - bo Crunchyroll. No i bo kasa z subskrypcji. Nie powiem, temat nośny, na pewno im pieniądz wpadł.

      W przypadku Pracujących Krwinek mogło się rozejść o to, że robią to dwa zupełnie różne studia, więc może kwestia (nie) zgrania się to w pewien sposób przypadek. Albo normalne Krwinki miały być sezon wcześniej w tym samym bloku telewizyjnym, tylko wiadomo, jak przez tego koronawirusa projekty się przesuwają. Niemniej, lepiej by było marketingowo, gdyby ciągnąć hype przez dwa sezony, a nie zjadać się wzajemnie w jednym. Ja jestem rozdarta, co mi się podoba bardziej. Chyba pozostaję neutralna - bardziej zżyłam się już z postaciami z normalnych Krwinek, ale znów animacja na ten moment wypada lepiej w Black. Ja tam panu Krwinkowi w Black jeszcze daję szansę, bo to taki nieokrzesany świeżak w korpo - jeszcze wierzy, że będzie okej, że są jakieś jasne punkty takiego życia (na przykład ładne cycki ładnej Białej). Kiedyś mu przejdzie... chyba. Także póki co obie serie postaram się śledzić z takim samym zaangażowaniem, a co będzie potem, to jeszcze zobaczę.
      Robiłam grafik przed startem sezonu i wydaje mi się, że wszystko dobrze policzyłam jeśli chodzi o wychodzenie Krwinek, ale też pamiętam, że pierwsze odcinki obu serii faktycznie były w czwartek, więc to wczoraj poprawiłam (akurat Sofi pytała o dostawienie daty emisji serii o surferach i zauważyłam tę nieścisłość)... a dziś pojawiły się dwa nowe odcinki Czarnych Krwinek. I ja już nie wiem, o co z tymi seriami chodzi >_< Na ten moment Anichart podaje czwartki, więc na ten moment tę wersję uznaję za poprawną.

      Tenchi Souzou Design-bu – o, masz rację, falują. Nawet nie zwróciłam na to uwagi, bo bardziej mnie interesowały zwierzaczki. Ciekawe, czemu tak... Czy to miało udawać taką nierówną animację zeszytową (no, w sensie że jak się zarysowywało zewnętrzne kąciki kartek)? To nie do końca wyszło.

      W przypadku Back Arrow widziałam trailer (wyglądał i brzmiał jak anime spóźnione co najmniej o dekadę) i słyszałam zachwyty, że zajmuje się tym reżyser od Code Geass... który w tym sezonie robi też Skate-Leading Stars. I jeśli Back Arrow jest robione tak samo odczapowo jak Nastoletni Łyżwiarze, to pozostaje mi postawić wirtualnego znicza. Ci reżyserzy, którzy za długo siedzą na tyłku i nie pracują przy żadnej serii, powinni być automatycznie kierowani na jakieś kursy doszkalające, bo to aż wstyd, żeby budzić się po kilku latach i stosować stare techniki nieprzystające do niczego. I to ma mieć 24 odcinki? Jezus Maria... M.W., ja cię mianuję specjalnym wysłannikiem z frontu i będę czekać, aż dasz znać, czy to drugi Code Geass, czy raczej przepustka do emerytury dla co po niektórych twórców.
      Swoją drogą byłam gotowa się założyć, że będziesz oglądać Dr. Ramune, bo to brzmi dokładnie jak Muhyo to Rouji, tylko zamiast magicznych praw mamy magiczną medycynę.

      Usuń
    2. Matko kochana, projekty postaci do Back Arrow robiła autorka Magi... jej też chyba przydałaby się jakaś przerwa. Albo chociaż lepszy kolorysta.

      Usuń
    3. …na swoją obronę ze spoilerem mam tylko to, że myślałam, że jesteś w mandze dalej niż w polskim wydaniu. Mea culpa, już nie będę. :<
      Shouneny dla starych ludzi, aż mnie zabolało w krzyżu.

      Wysłannik z frontu? To brzmi poważnie. D: dobra, myszka w dłoń i idę w bój.

      A z Dr. Ramune to mnie kurczę zastrzeliłaś. Bo faktycznie, widziałam kiedyś gdzieś zajawkę, i "o, to jak Muhyo, biere!" (no dosłownie), po czym jak robiłam listę na sezon to mi to zupełnie umknęło. Ale dobra, nadrobiłam, dzięki za przypominajkę!
      Faktycznie, idealnie się wpisuje w tę samą kategorię co Muhyo to Rouji. Mi się dobrze ogląda, ale komuś polecić tak czysto obiektywnie? Nah… Zwłaszcza, że tak jak tamto miało animację po prostu na poziomie studia DEEN (…czyli wiadomo), tak tu widzę konkret problemy. A wiesz. Jak już ja coś zauważam, to jest… kiepsko. Znaczy. https://imgur.com/a/UbJwOTF No, tego.
      Koncepcja sama w sobie mi się podoba – "tajemnicze choroby" dające znać o jakimś realnym problemie, z którym trzeba sobie w życiu uporać – natomiast sam sposób, w jaki te choroby się objawiają, jest dość… hm. Specyficzny. Przykładowo, dziewczynka, która tłumi w sobie wszystkie emocje, żeby tylko przypodobać się matce (co jest problemem i przyczyną choroby) płacze majonezem. Czasem sosem sojowym. Facet, który chodzi z siedmioma dziewczynami na raz, przed randką orientuje się, że między nogami mu zwisa paluszek chikuwa. Muszę to jakoś umysłem ogarnąć.
      Mam też nadzieję, że asystent Kuro zyska jakieś cechy charakteru poza bycie "tym rozsądnym" w opozycji do Ramune. Doktorek nie zawaha się wpierw zasugerować takiej szybkiej kuracji, która niby najpierw pomoże, ale potem znacząco pogorszy stan pacjenta, by zmusić go do stawienia czoła clou problemu. I, rzecz jasna, tak jak powie, że to rozwiązanie tymczasowe, tak o dokładnych efektach ubocznych już ani słowa. Kuro ma tu pełnić rolę "Ramune, co ty robisz, ogarnij się", ale na razie wypada trochę kartonowo.

      Usuń