Starość nie radość, młodość nie wieczność - recenzja mangi Marcowy lew (tom 8)

Choć polskie wydanie Marcowego lwa przekroczyło właśnie japoński półmetek, to muszę z bolesną szczerością wyznać, że... nadal nie łapię zasad shogi. Nic a nic. A przecież zawsze grzecznie czytam od deski do deski dodatkowe rubryki z ciekawostkami prezentowane przez pana Manabu Senzakiego, 8 dan! Z drugiej strony nie staram się też na siłę zrozumieć wszystkich reguł czy spamiętać znaczenia znaków kanji na figurach, bo wbrew pozorom manga ta nie jest sportówką celującą w zapalonych fanów tej konkretnej gry planszowej. Wręcz przeciwnie. Pani Umino ma niezwykły dar tworzenia przebogatych historii stojących na dość nieoczywistych podwalinach, co sprawia, że jej serie są niezwykle charakterystyczne, a jednocześnie sprawiają wrażenie najbardziej normalnych obyczajówek na świecie. Po prostu traf chciał, że bohaterowie akurat grają w shogi, choć pewnie niewiele by się zmieniło, gdyby na przykład uprawiali brukiew albo zajmowali się poligrafią. Mimo to należy oddać autorce szacunek, bo w żadnym miejscu nie idzie ona na kompromisy i choć trudno oczekiwać, by pasjonowała się samą grą w shogi, to każdy aspekt tego świata pokazuje z należytą dbałością o rzeczywistość.


Tytuł: Marcowy lew
Tytuł oryginalny: 3-gatsu no Lion
Autor: Chica Umino
Ilość tomów: 15+
Gatunek: dramat, okruchy życia, komedia
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)
 
Rei powoli wychodzi na życiową prostą - co prawda czarne chmury zawisły nad dalszą działalnością Klubu Fanów Chemii, Fizyki i Shogi, ponieważ poza Kiriyamą wszyscy członkowie są już w trzeciej klasie, ale za to może odetchnąć w innych kwestiach, bo prześladowaniom w klasie Hiny zostają wreszcie ukrócone, a na polu shogi udaje mu się zwyciężyć w pięknym stylu w Turnieju Nowicjuszy. W ten oto sposób Rei musi stawić czoła jeszcze jednemu obowiązkowi, a mianowicie wzięciu udziału w honorowym sparingu z samym Meijinem Soyą, dotąd kompletnie nieuchwytnym i oglądanym głównie z poziomu poduszki usadowionej przed ekranem telewizora. Po bliższym kontakcie Rei dochodzi jednak do dwóch zaskakujących wniosków: po pierwsze gra przeciwko Soyi okazuje się być czymś niezwykle przyjemnym, a po drugie na jaw wychodzi dość nieoczekiwany powód, dla którego święcący triumfy Meijin od zawsze wydawał się tak odległy myślami od wszystkiego, co się dookoła niego działo.

Dzięki ślicznym dodatkom z przedpłaty średnia wieku zgromadzonych bohaterów została utrzymana na poziomie soczystej dwudziestki~

W tomie 8 mamy do czynienia z dwoma istotnymi pojedynkami - rozgrywką upamiętniającą zwycięstwo Reia w Turnieju Nowicjuszy, przez co główny bohater musi się zmierzyć z samym Meijinem Soyą, a także walką o tytuł Kisho między Shimadą a Yanagiharą. Pierwsza ze wspomnianych partii jest jednak zaledwie czysto towarzyską grą i nikt tak naprawdę nie oczekuje (łącznie z samym zainteresowanym), że Rei ma na tym etapie jakiekolwiek szanse przeciwko cichemu, onieśmielającemu geniuszowi. Mimo to jest w tym niezwykłym sparingu nad planszą shogi coś, co czują obaj gracze, a przez to również czytelnicy. A mianowicie... spokój. Jako że walka wydaje się być z góry przesądzona, Rei nie czuje żadnych ciążących na nim oczekiwań i przez to pozwala się oddać grze w całości. Jedyny cel, jaki mu przyświeca, to sprawdzenie, jak daleko jest w stanie zajść i jak ogromna różnica istnieje między nim a poziomem najlepszych graczy w Japonii. Przekornie umożliwia to głównemu bohaterowi odnalezienie w grze równowagi i satysfakcji, o którą ciężko w meczach decydujących o pozycji w rankingu czy o zarobkach. Jednocześnie można zauważyć, że Rei i Soya są do siebie niesamowicie podobni, zarówno fizycznie (drobni, szczupli, obaj mają długie grzywki i noszą okulary), jak i psychicznie. Wydają się być dwiema stronami tej samej monety, choć na płaszczyźnie relacji z innymi ludźmi wszystko ich różni - chociażby to, że jak świat Soyi praktycznie nie istnieje poza planszą, tak otoczenie Reia nieustannie się powiększa i pozytywnie na niego wpływa.

Soya wie, że trzeba utrzymywać bezpieczny dystans od innych ludzi, dlatego bądźcie jak Soya!

Nie ukrywam jednak, że znacznie bliższy memu sercu jest pojedynek drugi, czyli ten o tytuł Kisho. Zachwycałam się nim już w wersji anime i zachwycam się teraz, kiedy mogę raz jeszcze na spokojnie przeanalizować strony mangi. Jeszcze przed rozegraniem ostatniej partii byłam całym sercem za Shimadą i bardzo mu kibicowałam, aby wreszcie zdobył swój upragniony tytuł mistrzowski. Kiedy jednak zaczynamy poznawać punkt widzenia Yanagihary, który jest o krok od uzyskania przydomka Wiecznego Kisho, okazuje się, że nie jest on byle staruszkiem, który już wystarczająco nachapał się sławy i chwały, więc powinien ustąpić pola młodszym. Całe jego życie zostało naznaczone piętnem shogi, z którego nie potrafi się wyzwolić, bo... bo nie zostałoby mu już nic. Po prostu. W wieku sześćdziesięciu sześciu lat nie ma nawet mowy o jakimkolwiek przebranżowieniu się i złapania bakcyla do innej pracy, więc albo będzie on walczyć do samego końca, albo pozostanie z niego tylko pusta skorupa. Dodatkowo przez kolejne dekady kolejni przyjaciele Yanagihary rezygnowali z gry w shogi, przekazując mu swoje niespełnione ambicje ukazane w metaforycznej postaci szarf tasuki. Nie wiem, czy w japońskiej kulturze nie mają one jeszcze jakiejś dodatkowej symboliki, ale już sam fakt, że te szarfy służą do podwiązywania rękawów kimona przy przystępowaniu do pracy wskazuje, że Yanagihara ma za zadanie ciężko pracować w imieniu wszystkich, którzy do tego momentu nie dotrwali. Tylko że przy tej absurdalnej ilości oczekiwań i powierzonych nadziei bardziej krępują one ruchy niż pomagają, choć paradoksalnie bez ich obecności Yanagihara przewróciłby się lub uciekł już dawno, dawno temu. I dlatego tym większy podziw wzbudza w czytelniku ta niestrudzona walka, by mimo wszystko wciąż coś znaczyć, by nie odejść w zapomnienie, by się nie poddać, nawet jeśli to tak cholernie boli.

Tak to już jest, kiedy pasja za bardzo staje się pracą...

Choć ten tom był mocno poświęcony shogi, to praktycznie wcale się tego nie odczuwa. Atmosferę obu partii budują przede wszystkim przemyślenia bohaterów i to, co stoi na ich motywacjami. Czy zdołają zwyciężyć, czy też popisowo przegrają i jak konkretnie to zrobią - nie ma większego znaczenia. W końcu chodzi o pokonywanie przeszkód, które rodzą się w ich głowach, a które tak przy okazji mogą się również pokrywać z trudnością ułożenia figur na planszy. Rei, który mógł odetchnąć po zakończonej sprawie prześladowania Hiny przez koleżanki z klasy, podszedł do meczu z Meijinem Soyą z zupełnie świeżą głową i dlatego mógł odkryć na nowo swoją pasję do tej gry. Znów obserwowanie walki Yanagihary okazało się tak emocjonujące, bo mierzył się ze słabością swojego starczego ciała oraz psychicznym ciężarem, który zaledwie wieczór wcześniej wywołała rozmowa ze starym znajomym. Z tymi i wieloma innymi rzeczami możemy się z łatwością utożsamiać, bo poza byciem zmyślnymi shogistami postacie wciąż są tylko ludźmi, którym dokuczają liczne ograniczenia i wątpliwości.

Jeśli miłość byłaby przyprawą, to rodzinka Kawamoto jest jej prawdziwym potentatem.

Marcowy lew to naprawdę wspaniała seria w obu wydaniach - czy to animowanym, czy mangowym. Jej niezwykłą zaletą jest budowa świata i zapoznawanie odbiorcy z kolejnymi wydarzeniami w taki naturalny, łagodnie przeplatający się sposób. Nie boi się też poruszać bardzo trudnych kwestii, ale robi to z odpowiednią gracją i świadomością, jak wyglądałoby to w rzeczywistości (uważam, że wątek gnębienia Hiny to bardzo brzydka, a zarazem niesamowicie prawdziwa wizja tego, co potrafi dziać się nawet w szkołach poza Japonią). Na pewno trzeba choć odrobinkę lubić takie klimaty i nie oczekiwać od fabuły żadnej jasno zdefiniowanej mety, ale w zamian Marcowy lew potrafi się odwdzięczyć kawałkiem świetnej, słodko-kwaśno-gorzko-no-dobra-mimo-wszystko-jednak-bardziej-słodkiej historii.

Dokładnie! Nie ma to jak dobra podusia, dobre kakauko i dobra manga!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango

Prześlij komentarz

0 Komentarze